piątek, 29 lipca 2011

Z życia mikrobów XIX – Dorzynanie watahy, czyli czy czas zacząć się bać

Odwiedzając obce strony pewien minister spraw zagranicznych (Foreign Affairs Minister – jak go nazywają w jego mrocznym kraju) powiedział, że w jego ojczyźnie nie brak podobnych do norweskiego szaleńców, którzy gotowi są sięgnąć po broń (co swoją drogą było niezłą reklamą turystyczną). Ów arbiter elegantiarum, sypiący co rusz zgrabnymi bon motami, zasłynął niegdyś stwierdzeniem, że czas dorżnąć watahę, a miał na myśli swoją byłą partię, z której przezornie przeszedł do okopów przeciwnika, a niedoszłego sojusznika (jeśli dla czytelnika to nieco skomplikowane, proszę się nie martwić – ja też niewiele z tego pojmuję, tym bardziej, że potrójny rym utrudnia mi skupienie się na treści).

Mój przyjaciel, a mieszkaniec owej posępnej krainy (zlokalizowanej, jak się zdaje na północy, ale kiepski jestem z geografii), wspomniał, że w partii owego ministra (tzn. tej nowej, nie tej starej), takie „miłosierdzie” wobec przeciwnika, to normalna praktyka (i znów wiersz lub poemat się z tego kroi!). Otóż, niejaki John Catburner (ponoć niezły sukinkot) zasugerował, że wybierze się na polowanie, zastrzeli lidera opozycyjnej partii, wypatroszy go, a skórą ozdobi sobie ścianę nad biurkiem czy może podłogę przed kominkiem (tutaj nie pomnę, bo w tym czasie wino kapnęło mi na spodnie i nie słuchałem zbyt uważnie).

Opowiadając o tym, mój przyjaciel się zasępił i powiedział, że nie trzeba było długo czekać, a inny partyjny kolega ministra, a raczej były kolega, bo już nie należał (ostrzegałem, że sam się w tym gubię) zastrzelił jednego członka opozycji, a potem poderżnął gardło drugiemu (co ponoć stało się przedmiotem kpinek pewnych dziennikarzy, dla których to było tylko drobne skaleczenie. No, co najwyżej chirurgiczne nacięcie!). Ten jak najbardziej poczytalny zamachowiec (czego dowiodły badania) miał zresztą szeroko zakrojone plany, ale mu się nie udało wcielić ich w życie.

Słuchałem mojego przyjaciela, a jego opowieść była tak mroczna, że rzadki włos na głowie mi się jeżył i zrobiło się jakoś tak duszno i straszno, że miałem ochotę wyjść na papierosa, chociaż nie palę. Tyle tego było, że na wołowej skórze by nie spisać. Jak przez mroczne opary tytoniowego dymu tylko przypominam sobie, że wybitni, a przy tym subtelni i wyrafinowani intelektualiści i autorytety moralne nazywają tam wyborców opozycyjnej partii bydłem i chwastem, a poetów się sądzi za ich niewyparzony język (na co według innego błyskotliwego felietonisty i trefnisia, autora pozbawionych epitetów i żółci artykułów, ponoć sobie w pełni zasługują, skoro miotają obelgi).

Ponieważ dwie butelki po winie były już puste, a historia długa, zawiła i ciemna, miałem solidnie dosyć. Na szczęście mój przyjaciel kończył. Zapytał tylko jeszcze, czy nie byłoby bezpieczniej, gdyby przeniósł się do mojego kraju, bo wypowiedź ministra zabrzmiała jak obietnica (choć chyba adekwatniejszym słowem byłoby: „groźba”). Bez chwili zastanowienia wypaliłem:

- Jasne, stary. Nawet się nie namyślaj, u nas przecież panuje polityka miłości.

Mój stary druh nic już nie odpowiedział, bo po moich pokrzepiających słowach pogrążył się w objęcia Morfeusza, w które i ja następnie zapadłem, jak kamień w wodę.

czwartek, 28 lipca 2011

Się utknęło

Posted by Picasa

Autoportret

Posted by Picasa

Zbrodniczy fundamentalizm chrześcijański

Na pewnym portalu społecznościowym przeczytałem taką „złotą” myśl: „Chrześcijański fundamentalizm – jak każdy fundamentalizm – zbrodniczy”. Autorka tej sentencji, skądinąd wydaje się osoba dość inteligentna, nawiązywała najwidoczniej do ostatniej tragedii w Norwegii. Problem z tym, że Anders Behring Breivik ma tyleż wspólnego z chrześcijaństwem, co błogosławiący homoseksualne zastępy w rytm techno Szymon Niemiec. Co zabawne (jeśli w ogóle jest z czego się śmiać), zamachowiec z Norwegii zdaje się raczej spełniać wszelkie kryteria tak wyszydzanych przez mainstreamowych dziennikarzy i intelektualistów teorii spiskowych, nie dość że instrumentalnie traktuje chrześcijaństwo, to jeszcze na dodatek mason (notabene w sieci można sobie pooglądać zdjęcia tego szaleńca w masońskim fartuszku).

Można się zastanawiać, co autorka rozumie pod odkreśleniem „fundamentalizm”, a zwłaszcza „chrześcijański fundamentalizm”. Nawet gdyby doniesienia mediów nie zweryfikowały określenia norweskiego zamachowca jako „chrześcijańskiego fundamentalisty”, to i tak chwila zastanowienia kazałaby poddać je w wątpliwość. Jeśli „chrześcijański fundamentalizm” to wierne trzymanie się słów Ewangelii, słów Chrystusa, czyli po prostu chrześcijańska ortodoksja, to trudno uznać mordowanie niewinnych (a nawet winnych) ludzi za naśladowanie Jezusa. Zwrócił na to uwagę jeden z uczestników krótkiej dyskusji, jaka się wywiązała pod wpisem. A swoją drogą, czy fundamentalistyczny wyznawca ścisłego przestrzegania przepisów japońskiego sushi, też jest potencjalnym zbrodniarzem?

Autorka „złotej” myśli jednak nie dawała za wygraną i przywołała wyprawy krzyżowe jako przykład chrześcijańskiego fanatyzmu i interpretacji dekalogu prowadzących do zbrodni.

Muszę przyznać, że nudzi mnie wymachiwanie przez różnych intelektualistów cepem krucjat przeciwko chrześcijaństwu. Przede wszystkim był to rodzaj kontrataku wymierzonego w wojowniczy islam, który zniszczył cywilizację chrześcijańską na sporych połaciach Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. Wyprawy krzyżowe można w jakimś stopniu porównać do amerykańskiej inwazji na Irak lub interwencji w Afganistanie, a i to nie będzie zbyt ścisła analogia. Mam wrażenie, że krzyżowcami kierowały poza tym dużo szlachetniejsze pobudki. Wiele by można o tym napisać. Gdyby Europa w odpowiednim czasie zdobyła się na wspólny wysiłek zorganizowania krucjat przeciwko rozwijającej się potędze Osmanów, być może Bałkany, a także Bizancjum uniknęłyby swojego tragicznego losu. Pomijam już takie kwestie, jak przykładanie współczesnych miar do czasów tak odmiennych jak średniowiecze.

Autorka wpisu, zamiast krytycznie spojrzeć na to, co serwuje się w mediach, postanowiła użyć wygodnego wytrycha, który tylko z pozoru pasuje do zamka i otwiera rzeczywistość. Swoją drogą, jak spodobałoby się jej podobne sformułowanie: „chrześcijański liberalizm – jak każdy liberalizm – jest zbrodniczy. Prowadzi do patologii społecznych, aborcji, eutanazji, rozpadu tradycyjnej rodziny, alienacji, samotności i pustki, a w konsekwencji: prostytucji, złodziejstwa, morderstw”? Fajne, prawda?

czwartek, 21 lipca 2011

Dzień, w którym sąd skazał poetę

Tę datę warto zapamiętać.


I kto tu walczył rzekomo o wolność słowa?  Trzeba im chyba - o ironio! - przytoczyć znane słowa innego poety: „Nie bądź bezpieczny, poeta pamięta...”


Więcej informacji można znaleźć na przykład tutaj.

Trochę słońca...

... w ten deszcz

Posted by Picasa

poniedziałek, 18 lipca 2011

Nie taka znowu abstrakcja IV (Sobotnia)

Posted by Picasa

Nie taka znowu abstrakcja III

Posted by Picasa

Festiwal Żenady Rosyjskiej

W minioną sobotę zupełnie przypadkiem miałem okazję, w trakcie mojej ulubionej gry w scrabble, obejrzeć w telewizji Festiwal Piosenki Radzieckiej... tzn., przepraszam... Rosyjskiej, choć właściwsza nazwa byłaby: „Festiwal Żenady Rosyjskiej” z króciutkim kilkuminutowym dodatkiem artystycznym i to wcale, a wcale z Rosją nie mającym nic wspólnego.

Oglądając to dziwo zastanawiałem się nad brakiem jakiegokolwiek taktu i wyczucia ze strony organizatorów. Pal licho sam festiwal! Niech sobie go urządzają. Ale dlaczego musieli zorganizować go w Zielonej Górze? Czyżby po to, aby wywołać u widzów i słuchaczy dziwne wrażenie déjà vu? I dlaczego prowadzący musieli przywoływać z pokładów pamięci czasy PRL-u i sowieckich „szlagierów” z tamtych lat?

Czepiam się? Wyobraźmy sobie, że III Rzesza porządziłaby na terenie Generalnej Guberni dłużej, a w tym czasie urządzałaby festiwale piosenki nazistowskiej – dajmy na to w Kielcach –  i ktoś po latach, a po upadku hitlerowskich Niemiec, wpadłby na pomysł zorganizowania „Festiwalu piosenki niemieckiej” właśnie w tym mieście, zaś prowadzący tę całą imprezę odwoływaliby się do hitlerowskich „hitów” z tamtych lat. Scyzoryk się w kieszeni otwiera? Wam nie? Bo mi tak.

Pomijając już wyżej wspomniane kwestie, sam koncert reprezentował sobą tak niski poziom, że podejrzewam u organizatorów skrywaną chęć obrzydzenia przeciętnemu Polakowi i przeciętnej Polce kultury rosyjskiej. Chcielibyście, aby np. w Rosji albo Wielkiej Brytanii urządzono festiwal polskiej piosenki, gdzie publiczność szalałaby w rytm disco-polo? Ja nie. A na dodatek całe to żenujące widowisko nadawała telewizji publiczna.

piątek, 1 lipca 2011