czwartek, 28 czerwca 2012

„Solaris” – człowiek jako przedmiot

Czytając „Aloes” Jana Kotta uświadomiłem sobie po raz kolejny, dlaczego nie cierpię „Solaris” Stevena A. Soderbergha. Kiedyś sprzeczałem się o to z kimś zafascynowanym tym filmem. Próbowałem uzasadnić swoje racje, powiedzieć, dlaczego końcówka filmu jest dla mnie przerażająca. U Kotta w „Małym traktacie o erotyce” na samym początku znalazłem coś takiego:

„Chiaromonte w czasie wieczoru z Ionescami zżymał się na francuską nouvelle vague, zwłaszcza na jej erotykę, w filmach i w powieściach. Nazywał ją erotyką bez drugiej osoby, partner – mówił – w niej nie istnieje, jest to właściwie erotyka onanii.
Myślę, że słuszniej może byłoby powiedzieć, że partner nie istnieje jako osoba, jako podmiot; ma byt i materialność przedmiotu. Jest rzeczą albo raczej jest zamieniany w rzecz.
Być może jednak racje Chiaromonte są bardziej złożone i bardziej filozoficzne. Partner rzeczywiście nie istnieje, jest kreowany, jest zmaterializowaną erotyczną wyobraźnią. Jak w onanizmie. Jest stwarzany przez własne seksualne ego. (...)”

Właściwie nie ma potrzeby przytaczania dalszej części wywodu, z którą można się zgadzać lub nie. Tutaj, w tych kilku słowach jest istota mojej niechęci do amerykańskiego filmu i wizji relacji międzyludzkich, jaką w nim znajduję. „Solaris” Soderbergha jest kwintesencją tego, co znamionuje współczesną pop-kulturę i nie tylko. Wolę być może bardziej „siermiężny” pod względem technicznym, ale za to mądrzejszy film Andrieja Tarkowskiego.

środa, 20 czerwca 2012

Król Lear traci wszystko czyli opowieść błazna

Kap, kap, kap… już jest po wszystkim… Sufit przecieka, woda kapie do podstawionego wiadra, król Lear ogołocony z wszystkiego może tylko wspominać dawne czasy i raz jeszcze wracać myślą do tego, co się stało. Odarty z szat, w białej bieliźnie. Biel – symbol niewinności, nasuwa skojarzenia biblijne. Chrystusowe „Noli me tangere!” po zmartwychwstaniu. Nieskalana czystość wybielonych w krwi Baranka. Biel – symbol ogołocenia z tego wszystkiego, co zbędne, niepotrzebne. W gruncie rzeczy, jakby król stanął przed nami nagi. Nie różni się już niczym od nas. Choć jednak różni się od pozostałych bohaterów dramatu. Ta biel to również znamię szaleństwa po niemożliwym do zniesienia cierpieniu. W całej sztuce tylko jedna jeszcze postać występuje na biało – Tomek-Edgar, który staje się nikim, tracąc swoją dawną tożsamość, umierając dla bliskich – teraz wrogów. Biel – przezroczystość. Edgar znika. Jest tylko Tomek, którego nikt nie zna i który nie ma przeszłości, nie ma domu, nie ma bliskich, jest jak liść miotany przez burzę.

Wkrótce z mroku w głębi komnaty wyłania się błazen (w tej roli znakomita Maria Czykwin), błazen, który staje się reżyserem, narratorem i odtwórcą tragedii króla Leara. To on – ona? – wkłada w jego usta i w usta innych bohaterów wypowiadane słowa. Cienie przeszłości więc ponownie prześladują króla wyłaniając się – podobnie jak błazen – z mroku. Te cienie – nieudolni „aktorzy” odtwarzający swoje role – wyglądają groteskowo. Czy są to pacjenci jakiegoś szpitala dla umysłowo chorych, w którym znalazł się też tytułowy bohater sztuki? A może to zombie powstający z grobów, by raz jeszcze odegrać swoje minione życie? Bezdomni, którzy wcielają się w postaci możnowładców, gdy sami nie posiadając nic, tylko tak mogą stać się kimś ważnym? Ich groteskowo pomalowane twarze, nie pasujące do odtwarzanych kreacji aktorskich, to znamiona rozkładu, szaleństwa, nieudolny sceniczny makijaż, karykaturalna maska błazna? Ziemiste kolory fartuchów i brudne marynarki to symbol zbrukania grzechem, skaza ziemskiej egzystencji, przypadkowy strój żebraka? Już na początku dramatu widz staje przed zagadką, przed wieloma możliwościami interpretacyjnymi. Sama scenografia, stroje i aktorskie makijaże przywodzą na myśl współczesne malarstwo. Dla mnie skojarzenie z twórczością Stasysa Eidrigevičiusa nasunęło się niejako automatycznie, choć nie wykluczam, że na ten trop mogło mnie nieco mylnie naprowadzić nazwisko litewskiego reżysera sztuki.

To było moje drugie spotkanie z tym przedstawieniem na deskach Teatru Współczesnego. Byłem ciekaw ponownej konfrontacji. Za pierwszym razem zobaczyłem spektakl Cezarijusa Graužinisa po obejrzeniu „Rana” Kurosawy, a więc poprzeczka była ustawiona wysoko. Wówczas wyszedłem z teatru oszołomiony. Ujęła mnie fenomenalna i przejmująca kreacja Bogusława Kierca jako Leara, jak również Marii Czykwin w roli Błazna. Pamiętam, że wchodziłem na widownię pełen obaw, gdyż do teatru przybyło sporo młodzieży szkolnej. Młodzież siedziała przez całe przedstawienie jak zaczarowana.

Również i w tamten łykend – ponad dwa tygodnie temu – „Król Lear” mną poruszył, wstrząsnął. Zachwyciła gra Kierca, ujęła swym aktorstwem Maria Czykwin. Odrobinę może – ale tylko odrobinę, gdyż brałem poprawkę na samą koncepcję widowiska – raziły momentami nawiązania do kultury popularnej, do tandetnych filmów. Choć nie zawsze – skojarzenie z filmami Tarantino w pewnej chwili wydało mi się jak najbardziej na miejscu. Ogromnie podobały mi się znowu poetyckie fragmenty spektaklu – zwłaszcza ten z parasolem, gdzie znakomity popis dał Piotr Łukaszczyk. Przejmująca wydała mi się postać hrabiego Gloucester – z jednej strony śmiesznego i żałosnego starego głupca, z drugiej postaci tragicznej, dotkniętej cierpieniem, mającej na przekór losowi swoje chwile wielkości. I wreszcie końcówka widowiska, gdy wymowny i cięty język Błazna nagle odmawia mu posłuszeństwa. Nie ma pointy, nie ma dowcipnego bon motu, z gardła wydobywają się tylko nieartykułowane dźwięki.

Sama wymowa tego spektaklu jest mi z gruntu obca. Błazen prowadzący korowód postaci? Hmm… Wolałbym jednak kapłana. Różne błazny usiłowały już nam wyznaczać kierunek. Chociaż tym razem, dzięki spostrzeżeniom Soboty – która odebrała widowisko raczej negatywnie – na temat kolorów szat bohaterów, dostrzegłem w „Królu Learze” Graužinisa dawkę trochę jaśniejszych barw, nieco więcej sensu w tym ogólnym bezsensie. Ogólnie rzecz biorąc jest to jedno z lepszych przedstawień we Wrocławskim Teatrze Współczesnym, na które wybrać z pewnością się warto.

Na marginesie dodam, że innym takim widowiskiem teatralnym – choć zgoła odmiennym – jest „Dawno temu w Odessie”. Mieliśmy okazję je obejrzeć całkiem niedawno. Niestety notoryczny brak czasu uniemożliwił napisanie choć paru słów na ten temat tuż po spektaklu.

„Król Lear” – reżyseria Cezarijus Graužinis, Wrocławski Teatr Współczesny.

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Drodzy Kibice z Niemiec,

Zwracamy się do Was z wyrazami sympatii i przyjaźni i cieszymy się niezmiernie, że przyjedziecie do Polski na zawody w piłce kopanej. Chcielibyśmy Was uspokoić i zapewnić, że możecie spokojnie i bez obawy obnosić się z symbolami nazistowskimi na koszulkach, bokserkach, flagach, transparentach, transporterach opancerzonych, półpancerzach praktycznych oraz na tym, co Wam tylko fantazja podpowie.  Nikt Was za to karać nie będzie. Podobne zapewnienie skierowaliśmy już do drogich kibiców z Rosji. Czujcie się u nas jak u siebie w domu. Czyli innymi słowy: Make yourselves at home! Albo nawet - jak jakiś osiołek przetłumaczył: "Feel like at home!" Ba! Jeśliby Wam przypadkiem strzeliło do głowy zamienić Wrocław w Festung Breslau albo urządzić jakiś mały pogrom lub łapankę, nie ma problemu. Nasze ulice i domy są do Waszej dyspozycji. Szkoda, że mistrzostwa Euro 2012 nie odbywają się 1 maja. Moglibyście sobie urządzić wspólną defiladę z Waszymi drogimi przyjaciółmi z Rosji. Jak za dawnych dobrych czasów, kiedy Wasi żołnierze defilowali w radosnej komitywie z sowieckimi w Brześciu. Ale przecież nic straconego! Jeśli nie uda się Wam przygotować na wspólny przemarsz 12 czerwca, to przecież moglibyście razem przyjechać do nas na przykład 15 sierpnia albo 11 listopada, by nauczyć naszych rodzimych faszystów moresu i pokazać im, gdzie ich miejsce. Kastety, pałki i gaz łzawiący możecie sobie zawsze przechować w jakiejś lewicowej kawiarni dotowanej z kieszeni polskiego podatnika. Ubaw będzie bez wątpienia po pachy. Po prostu Mucha nie siada!