środa, 30 marca 2016

Zje obiad, nie zje obiadu

Spotka się, nie spotka się. 

Ile w tym kompleksów, poczucia niskiej wartości! I to po obu stronach politycznego sporu!

Chciałbym, aby Polacy wreszcie nabrali szacunku dla samych siebie, aby Polska przestała być tą, którą „błyskotkami łudzą”, przestała zarówno „pawiem narodów być i papugą”, jak i „służebnicą cudzą”.

poniedziałek, 28 marca 2016

Chrystus zmartwychwstał!


Turyn i wystawienie Całunu Turyńskiego to było zwieńczenie naszej pielgrzymki po włoskich sanktuariach rok temu. Całun Turyński mieliśmy okazję zobaczyć w dzień przed przyjazdem papieża Franciszka. Sam Turyn jako miasto sprawił na mnie raczej nieco przygnębiające wrażenie. Po urokliwych średniowiecznych miastach i miasteczkach południa Włoch było to typowe industrialne miasto Północy. Chociaż i tutaj można było zobaczyć fragmenty budzące zachwyt, kojarzące się z tym, co można spotkać w naszym Krakowie czy Lwowie, to jednak nie równało się to z zapierającym dech w piersiach pięknem Sjeny czy Asyżu. 


Całun Turyński, co do którego autentyczności jako płótna pogrzebowego Chrystusa raczej żadnych wątpliwości nie mam, to coś zupełnie innego. To było z wielu względów dla mnie i dla mojej żony niesamowite wrażenie – być może jedyne takie w życiu. Oto staliśmy niejako twarzą w twarz z obrazem Męki naszego Pana, z jedną z największych relikwii chrześcijaństwa. Wyjątkowo trafiliśmy na moment, kiedy w kolejce do Całunu nie musieliśmy czekać nazbyt długo, a dodatkowo nasza grupa mogła spędzić nieco więcej czasu przed relikwią niż zazwyczaj, bo modlitwa była odmawiana i po włosku i po polsku. Mieliśmy więc przed sobą jeszcze jeden dowód autentyczności relacji ewangelicznej, potwierdzenie prawdziwości wydarzenia, bez którego nasza wiara nie miałaby sensu i byłaby głupstwem nie tylko w oczach pogan – Zmartwychwstania Pana Jezusa.

środa, 23 marca 2016

„Transcendencja” czyli szatańska imitacja mistycznego ciała Chrystusa


Pewna stara katolicka książka (o której może będę miał jeszcze okazję parę słów napisać) uświadomiła mi, że film „Transcendencja” nie jest aż taki głupi, jak się wydaje. Wybierając filmy do oglądnięcia z moją żoną, pomijałem dzieło w reżyserii Wally’ego Pfistera. Rzut oka na recenzje i opinie widzów w Internecie dyskwalifikował tę produkcję z Johnnym Deppem w roli głównej – maksimum trzy gwiazdki. Oczywiście jestem ostrożny w przypadku wyroków ferowanych przez krytyków, a także widzów, ale również sam pomysł ze sztuczną inteligencją wydawał mi się na tyle absurdalny, że niewart uwagi. Nie sądzę, by człowiek był w stanie stworzyć sztuczną inteligencję obdarzoną świadomością. Wydaje mi się to taką bzdurą, że wszelkie filmy i książki podejmujące ten temat mnie po prostu irytują (jednym z niewielu wyjątków jest genialny „Blade Runner” czy słynny film Kubricka „2001: Odyseja kosmiczna” – również notabene nie pozbawiony idiotyzmów).


Jednak film Pfistera po namyśle okazuje się być dużo głębszy niż zwykła hollywoodzka produkcja, być może nawet głębszy niż zamierzali sam reżyser i autor scenariusza. Twórcy wykorzystują stary motyw naukowca grającego Boga, próbującego naprawić świat, stworzyć jego doskonalszą wersję. W sumie niby nic nowego i praktycznie od samego początku domyślamy się, jak to wszystko się skończy. Ale...

Główny bohater – Will Caster grany przez Deppa – „przeflancowany” do systemu komputerowego imituje Boga, naśladuje ideę mistycznego Ciała Chrystusa. Żywiąc się informacjami w sieci, staje się „wszystkim we wszystkich”, rozrasta się, zdobywa nadludzką moc i na swój ziemski sposób staje się wszechpotężny. Jednak ta jego moc jest ograniczona, zależna od rzeczy zewnętrznych, od generatorów – nomen omen – mocy – sam nie potrafi stworzyć czegoś z niczego, choć w swojej imitacji Stwórcy posuwa się do tego, że przy pomocy dostępnych mu środków dokonuje cudów uzdrowienia. Pozyskuje w ten sposób swoich „apostołów”, swoich „uczniów”.

Jednak – i tutaj jest kolejna różnica – Chrystus nie odbiera swoim apostołom, swoim uczniom i naśladowcom wolnej woli – On przychodzi do nich i żyje w nich tylko i wyłącznie za ich zgodą. Oni stają się częścią mistycznego ciała Chrystusa dobrowolnie i w każdej chwili mogą Go odrzucić. To oni pozwalają Mu działać poprzez siebie. Naukowiec z „Transcendencji” tę wolność swoim „uczniom” odbiera, on działa poprzez nich, ale wbrew nim samym. Dobrowolna z ich strony jest tylko decyzja, by przyjść do niego po wybawienie z cierpienia – po zdrowie, ale nie zdają sobie sprawy z tego, jakie będą tego konsekwencje. A konsekwencją jest odebranie im wolności. Przynosząc im pozornie wyzwolenie Will Caster – albo coś, co go imituje – obdarza ich nadludzkimi zdolnościami, ale w rzeczywistości odbiera im wolność.

Prawdziwy Stwórca jest dla swoich uczniów Ojcem, a oni są Jego dziećmi. On daje im życie, a oni rozwijają się, wzrastają i coraz bardziej stają się mu podobni w Jego miłości.

W „Transcendencji” „uczniowie” są tylko niewolnikami, marionetkami w teatrze wielkiego lalkarza, który porusza nimi, daje im moc, ale nie daje im wolności. Są bardziej czymś w rodzaju zombi niż naprawdę żywymi istotami. Stają się częścią Castera wbrew sobie samym. Prawdziwy Bóg chce, by jego dzieci pełniły Jego wolę, a one powtarzają w modlitwie: „bądź wola Twoja”, ale paradoksalnie nie odbiera im to ich wolności, ale w istocie daje prawdziwą wolność. Tak więc poddanie się woli Ojca prowadzi do wyzwolenia z niewoli grzechu.

W „Transcendencji” naukowiec-lalkarz podporządkowuje swoich uczniów odbierając im wolną wolę, dając im jedynie ziemskie korzyści, które okazują się iluzoryczne (ślepy, który odzyskał wzrok, w końcu ponownie go traci) – oni pełnią jego wolę, ale nie zyskują przez to pełnej wolności, pozostają jego niewolnikami. Zbawienie, które przynosi Caster, jest tylko ułudą. Cel nie uświęca środków, choć wydaje się cele Castera są szlachetne – w końcu w swojej imitacji Stwórcy przyczynia się do rozwoju życia na ziemi.

To ciekawe, ale w „Transcendencji” zostaje jakby streszczona historia utopii, idei, których wcielanie w życie przynosiło ludziom nieszczęście, choć były wprowadzane w imię szlachetnych celów. Jednocześnie jest tutaj też fałszywy Mesjasz – wręcz Antychryst – obdarzony nadludzką mocą, który naśladując Chrystusa – nawet naśladując Go w Jego zmartwychwstaniu – imitując mistyczne ciało, jakim jest Kościół, parodiuje Stwórcę, obiecując szczęście – przynosi w końcu nieszczęście.

Wziąwszy to wszystko pod uwagę, a także niejednoznaczność samego filmu, którego zakończenia nie zamierzam zdradzać, oraz dobrze zagrane role, wydaje mi się, że warto „Transcendencję” obejrzeć. Nie sugerujcie się opiniami krytyków. He, he...

„Transcendencja”, reż. Wally Pfister, scen. Jak Paglen, USA 2014.

sobota, 19 marca 2016

środa, 16 marca 2016

Rzeźnia im. Świętej Rodziny


Razi Was ten tytuł? No cóż, a jak nazwać szpital, który dokonuje aborcji na sześciomiesięcznym dziecku i pozwala, by konało ono – już po abortowaniu – w męczarniach?

Ta sprawa ma dwa aspekty. Pierwszy jest taki, że szpital, w którym dokonuje się takich zbrodniczych procederów, nie zasługuje na swoje imię – imię św. Rodziny. Wyobrażacie sobie obóz koncentracyjny noszący takie imię? Jeśli ktoś nie słyszy rechotu wszystkich diabłów, to chyba jest nie tylko głuchy, ale nie ma po prostu sumienia.


Drugi aspekt jest taki, że nic nie obnaża lepiej hipokryzji współczesnej cywilizacji (i jej okrucieństwa) niż zgoda na usuwanie z tego świata nienarodzonych dzieci z zespołem Downa (pomijam już w ogóle zgodę na aborcję). Obojętnie, czy uważa się nienarodzone dziecko za „tylko” embrion, czy traktuje jako człowieka, ta zgoda jest stwierdzeniem, że człowiek z wrodzonymi wadami jest kimś gorszym, pośledniejszym, kimś, kto nie zasługuje na to, by żyć! Koniec. Kropka.


Tutaj można podpisać petycję w tej sprawie. Zachęcam.

środa, 2 marca 2016

„Historia Roja” czyli zwycięstwo zza grobu


Na „Historię Roja” Jerzego Zalewskiego szedłem z jednej strony z nadzieją, z drugiej z obawami. Z nadzieją, że zobaczę wreszcie dobry, mocny film o żołnierzach wyklętych, bo pewnie nie rzucano by Zalewskiemu kłód pod nogi, gdyby film był kiepski i szybko zniknął z ekranów. Z obawami, bo mimo wszystko nie byłem pewien, czy reżyser udźwignie temat, czy z braku wystarczającego budżetu nie zobaczę czegoś w stylu rekonstrukcji Wołoszańskiego albo nieudanego „Katynia” Wajdy, którego przecież krytykować nie należy, bo to dzieło o jednej z naszych największych tragedii narodowych.
Tymczasem wyszedłem z kina wstrząśnięty, głęboko poruszony, mając świadomość, że czegoś takiego dawno już nie widziałem i że reżyser potrafił znaleźć filmowy język, by w przejmujący sposób opowiedzieć tę historię.

Uderza przede wszystkim – nawet laika, jakim jestem w tych sprawach – pieczołowitość w odtwarzaniu ówczesnych realiów, nie tylko mundurów (Sowieci nie wyglądają tutaj jak malowane żołnierzyki w ubraniach prosto spod igły, ale jak ta siermiężna groźna banda opisywana w licznych wspomnieniach), ale także budynków, wnętrz, sprzętów, wyposażenia, broni.

Kolejnym atutem filmu są sceny batalistyczne: kapitalny montaż, który oddaje chaotyczność walk. Twórcy filmu posłużyli się przy tym różnymi chwytami, które tym bardziej podkreślają przedstawiane wydarzenia, nadając im niespotykaną ekspresję. Są sceny, w których tempo jest takie, że widz niemal gubi się w tym, co ogląda, jakby uczestniczył w rozgrywanych wydarzeniach na żywo. Rozjechane lub nałożone na siebie obrazy dodatkowo potęgują wrażenie chaotyczności. Są, tam gdzie to ma sens, spowolnienia, jakby ktoś odtwarzał film z monitoringu próbując wyraźnie zobaczyć, co się stało. Są sceny wreszcie, gdzie wyłączony zostaje głos, a jedynym podkładem dźwiękowym jest muzyka. I to wszystko ma sens, to wszystko nie jest jedynie pustą zabawą w nowoczesny montaż, to wszystko nadaje filmowi dynamikę, która dosłownie „wkręca” widza w oglądaną fabułę.

Ogromne wrażenie zrobiły na mnie również wątki irracjonalne. Scena, w której Mieczysław Dziemieszkiewicz – tytułowy „Rój” – budzi się nagle, by paść na kolana i odmówić modlitwę „Ojcze nasz” (nie będę ujawniał pełnego kontekstu, by nie psuć potencjalnym widzom przyjemności oglądania filmu) jest dla mnie szczególna, gdyż sam byłem kiedyś świadkiem czegoś podobnego i w zbliżonych okolicznościach. Stąd uważam ją za jak najbardziej wiarygodną. Przejmująca jest również sekwencja w malignie, w której Rój rozmawia z żywymi i martwymi, a tutaj symboliczny obraz z zakrwawionym ciałem, nawiązujący do słynnej Piety.

W ogóle w filmie znakomitych, zapadających w pamięć scen jest sporo – pędzące w szalonym biegu spłoszone konie na przykład. Jest w tej scenie i moc, siła, ale i strach, ratowanie życia, groza. Scena z Rojem stojącym w deszczu przed oknem. Wymowna bardzo scena z sowieckim oficerem w biurze UB – widzimy go prawie przez cały czas w lustrze, jakby na starym zdjęciu, gdy głównymi prowadzącymi dialog są dwaj ubecy. To właśnie za jednym z nich siedzi sowiecki towarzysz. W tym symbolicznym obrazie Zalewski znakomicie pokazał i streścił prawdę o ówczesnej sytuacji w okupowanej przez Sowietów Polsce. Tym jednym obrazem rozbija w drobny mak wszelkie pokrętne argumenty ówczesnych aparatczyków i oportunistów. Znacząca jest też kula tkwiąca w głowie jednego z ubeków – oto żołnierze niezłomni zdają się toczyć nierówną walkę z zombi. Ten człowiek-zombi zresztą niespodziewanie powróci jeszcze w ważnym epizodzie.

Mógłbym tak wymieniać i przypominać sobie wszelkie inne możliwe techniczne i artystyczne zalety tego filmu. Jednak to, co przede wszystkim przebija z dzieła Zalewskiego, to w moim odczuciu beznadziejna i rozpaczliwa sytuacja tych młodych ludzi, którzy zdecydowali się kontynuować walkę z sowieckim okupantem. Reżyser przejmująco pokazuje ich sytuację, brutalność tamtych realiów bez zniżania się do poziomu Smarzowskiego i unikając równocześnie oleodruku. Jego bohater jest z jednej strony kimś budzącym grozę u swoich wrogów, kimś o niemal nadludzkich możliwościach, postacią iście legendarną, człowiekiem-duchem, pojawiającym się nagle i równie nagle znikającym, a z drugiej strony zwykłym człowiekiem, który przeżywa strach, który ma swoje słabości, który kocha i nienawidzi. On i jego żołnierze toczą więc swoją rozpaczliwą walkę, wierni Bogu i Ojczyźnie, a my patrzymy na nią, świadomi, jak wiele czasu upłynie, nim wreszcie pamięć o nich powróci. A przecież, jak wspomniałem wyżej, toczą oni walkę z zombi, walkę, która jest w zasadzie z góry skazana na przegraną. Ale to przegrana w tym wymiarze ziemskim. Bo w wymiarze moralnym, duchowym to oni tę walkę wygrali. I to oni powracają w blasku chwały, na przekór tym, którzy chcieli wymazać ich z ludzkiej pamięci.

Może się mylę, ale jednak mam nadzieję, że film Jerzego Zalewskiego będzie jakimś nowym otwarciem, że w ślad za nim pójdą inni twórcy, by wreszcie przypomnieć tragiczne losy żołnierzy wyklętych i zaludnić tymi prawdziwymi bohaterami zbiorową wyobraźnię Polaków, usuwając w cień widma zmyślonych „bohaterów” z czerwonego teatrzyku.

Historia Roja czyli w ziemi lepiej słychać, scenariusz i reżyseria: Jerzy Zalewski.

wtorek, 1 marca 2016

Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych



W ciągu minionego roku było w Polsce parę spektakularnych, symbolicznych wręcz i wymownych wydarzeń. Jednym z nich jest niewątpliwie premiera filmu „Historia Roja” (we Wrocławiu akurat 1 marca), który wreszcie doczekał się po kilku latach realizacji zdjęcia z półki. Filmu Jerzego Zalewskiego jeszcze nie objerzałem, ale wiele sobie po nim obiecuję i mam nadzieję, że się nie zawiodę, chociaż widzę już po tytułach recenzji, że opinie krytyków są sprzeczne (z samymi recenzjami zapoznam się po obejrzeniu filmu – niektórzy mają tendencję zdradzać za dużo szczegółów). Mam też nadzieję, że może będzie to jakieś nowe otwarcie w polskim kinie i wreszcie polscy reżyserzy zainteresują się przemilczaną i zakłamywaną przez długie lata historią Polski.