wtorek, 21 września 2010

„Szarość nad szarościami”?




Po przeczytaniu pierwszego rozdziału, miałem ochotę trzepnąć tą książką o ścianę. Kolejny „Wilk stepowy”, kurcze blade! Facet w typie: „Znowu w życiu mi nie wyszło”. Dni mijające jedne po drugich. Monotonia życia. Szarość. A nawet „szarość nad szarościami”, jak pisał niegdyś Poeta. Smętny bar czy też kawiarnia lub jedno w drugim. Kelnerki, które chciało by się ten tego, ale nie, bo przecież żona i dzieci. Żebrak, któremu najchętniej by się skuło mordę, ale tego się nie robi. Co najwyżej w myślach. „American Psycho” normalnie! Smętek, znużenie, dekadencja, wypalenie, poczucie braku sensu, rozpacz. Bo przecież, jak powiada Kohelet cytowany w motcie na początku powieści – notabene zauważyłem je dopiero na końcu – „To, co jest, już było, to, co ma być kiedyś, już jest”.

Od drugiego rozdziału nie mogłem się jednak od książki oderwać. Być może podziałała na mnie magia miejsca, krainy dzieciństwa położonej gdzieś w górach, wykreowanej lub zapamiętanej, choć nie idealizowanej. Ale przecież potem w gruncie rzeczy było to samo, co na początku: szarość, szarość, szarość, choć głównym bohaterem jest malarz. Dlaczego więc czytałem tę powieść, pierwszą powieść Wojciecha Chmielewskiego po dwóch zbiorach opowiadań, z narastającym napięciem, z jakimś wewnętrznym drżeniem, że oto dzieje się coś ważnego, coś musi się stać, rozstrzygnąć, dopełnić? Na czym polega sekret „Kawy u Doroty”? Być może właśnie na umiejętności budowania wspomnianego napięcia. Choć w powieści w gruncie rzeczy nie dzieje się właściwie nic (streszczenie najnowszej książki autora „Białego boksera” raczej by zniechęciło do lektury), to czytelnik czeka na jakieś rozstrzygnięcie, na to, że za chwilę padnie odpowiedź na pytanie o sens tego wszystkiego, że zaraz, za moment, z kolejną stroną... Łapiąc się na czymś takim w trakcie lektury, wiedziałem, że przecież autor tej odpowiedzi nie poda, że to niemożliwe, by ją znał, że przecież też poszukuje, drąży, pyta, że nagłym błyskiem intuicji nie objawi prawdy, ukrytego wzoru, sensu...

„Ukrytego sensu” – właśnie! Gdzieś pod tą szarością, prozą (nomen omen) życia zdaje się tkwić jakiś głębszy sens, jakiś sekretny wzór, którego nie potrafimy odczytać lub nie potrafimy odgadnąć, zrozumieć w pełni. Być może, jak główny bohater „Kawy u Doroty”, chodzimy po zamarzniętym jeziorze, niepewni, czy tafla lodu jest wystarczająco mocna i czy nagle nie zamieni się w śmiertelną pułapkę. „Błądząc, kamieniejąc” – jak powiada Poeta. A potem na końcu jest wspólna pielgrzymka wraz z innymi, mniej lub bardziej pogubionymi, do Betlejem.

Autor jednak nie moralizuje. Mniej lub bardziej dyskretnie wplata wątek religijny. Pod tą szarością, pod tym lodem zamarzniętego jeziora coś się kryje, coś daje znaki. Niejasne, nie zawsze zrozumiałe. Być może napawa lękiem. Czytając powieść Chmielewskiego w pewnym momencie pomyślałem o Davidzie Lynchu. Takie skojarzenie nasunęła mi scena z tańczącą dziewczynką, sygnalizującą coś, z czego główny bohater nie zdaje sobie jeszcze sprawy. I wątek tytułowej Doroty mającej takie samo imię, jak żona głównego bohatera. Mulholland Drive lub Blue Velvet po polsku? Hmm... Może niezupełnie, ale coś z atmosfery Lyncha tu czuję.

Bo to, co mnie fascynuje w prozie Chmielewskiego to wcale nie szare podwórka, odrapane czynszówki, małomiasteczkowa atmosfera, życie na uboczu głównego nurtu (a echa tego głównego nurtu też tu docierają), ale ta podskórna, ukryta tajemnica. To poczucie, że za tą szarością kryje się coś więcej, że być może wśród tego szarego miasta, po tych szarych ulicach przechadzają się, skradają się dzikie zwierzęta, czy wręcz bestie, których nawet nie dostrzegamy, bo tak dobrze się maskują, wtapiają w obce sobie przecież tło.

Wiele można by napisać o powieści Chmielewskiego. Tylko musnąłem piórem powierzchni. Jeśli miałbym powiedzieć, dlaczego warto ją przeczytać, to powiedziałbym, że proza, po której doświadcza się uczucia katharsis nie może być zła. A takie właśnie uczucie po zamknięciu ostatniej strony „Kawy u Doroty” mnie ogarnęło.

Wojciech Chmielewski, Kawa u Doroty, Warszawa 2010.

sobota, 18 września 2010

“For All We Know…”

to jeden z piękniejszych standardów jazzowych. Kojarzy mi się nieodparcie z jesienią. Być może dlatego, że przed dwudziestu laty właśnie jesienią często go słuchałem w wykonaniu Nat King Cole’a. Miłośnicy jazzu mogą posłuchać instrumentalnej, nie mniej pięknej, jego wersji w interpretacji Keitha Jarreta na jego najnowszej (i jakże znakomitej!) płycie „Jasmine”, na której gra z Charliem Hadenem i którą polecam uwadze czytelników.

sobota, 4 września 2010

Ostatnie pożegnanie Irka Grabowskiego

Drodzy Przyjaciele.


Zawiadamiamy Was, że pogrzeb Irka Grabowskiego odbędzie się dnia 7 września 2010 r. we Wrocławiu, o godzinie 11:20 na Cmentarzu przy ul.Grabiszyńskiej. Msza za spokój Jego duszy odbędzie się o godz. 9:00 w kościele pod wezwaniem św. Henryka przy ul.Glinianej.
Ze względów organizacyjnych, wszystkich zainteresowanych przybyciem prosimy o kontakt z Bogusią – siostrą Irka, na adres mailowy: sobota12@wp.pl.
Dziękujemy Wam za Waszą obecność,  za słowa otuchy, za chęć pomocy.
Pogrążeni w smutku - mama, siostra i bracia.

Powyższą informację otrzymałem przed chwilą od rodziny śp. Irka Grabowskiego. Zamieszczam jeszcze jedną rzecz - film, który Irek zrobił nie tak dawno (zamieścił go na YouTube 17 maja) przed swoją niespodziewaną śmiercią. Film jakże charakterystyczny. Jeśli uważnie się przypatrzycie, zobaczycie samego Autora: