środa, 20 lutego 2019

Wraca nowe? Cenzura w sieci

Czy przypuszczałbym, kiedy komuchy dokonywały tzw. „transformacji ustrojowej” wraz z przedstawicielami ze strony „naszych”, że dożyję czasów, kiedy znowu zacznie się wprowadzać cenzurę? A jednak! Posłuchajcie:


wtorek, 19 lutego 2019

Szekspir i trzęsienie ziemi w Anglii

Pisałem w sobotę o artykule Andrzeja Wadasa zamieszczonym w zeszłorocznym 141 numerze krakowskich „Arcanów”. Wspomniałem, że na postawione w tytule pytanie – „Szekspir jako świadek i kronikarz rewolucji tudorańskiej?” – można by odpowiedzieć przytaczając interpretacje 2-3 sztuk Szekspira, jakie można znaleźć w fascynującej książce Clare Asquith (cytowanej zresztą przez autora). Aby nie być gołosłownym, podam jeden interesujący przykład.

Najprościej, aby udowodnić, że Szekspir w swej twórczości odzwierciedlał (i komentował). czasy mu współczesne, byłoby wziąć jedną ze sztuk historycznych dramaturga. Dlaczego? Dlatego, że historia była dla ówczesnych twórców pretekstem do mówienia o otaczającej ich brutalnej rzeczywistości. Polakom chyba nie trzeba tego za długo tłumaczyć. Dość wspomnieć, że praktyka ta musiała być mocno upowszechniona, skoro główny cenzor królestwa w roku 1599 wydał zakaz publikacji sztuk o tematyce związanej z historią Anglii. Stąd prawdopodobnie, aby obejść te obostrzenia cenzorskie, Szekspir sięgnął do historii rzymskiej i tak powstał jego dramat Juliusz Cezar.

Jeślibyśmy więc chcieli sprawdzić, co wielki dramaturg miał do powiedzenia o swoich czasach, moglibyśmy poddać krótkiej interpretacji taką sztukę, jak Makbet (notabene tutaj z kolei autor sięgnął do historii Szkocji, co mogło być pozornym hołdem dla króla Jakuba I, ale też kolejnym przykładem igrania z cenzurą).

Co jednak, jeślibyśmy sięgnęli po coś, co w żaden sposób nie kojarzy się z prześladowaniem katolików, mordowaniem w imieniu prawa katolickich kapłanów, niszczeniem katolickich sanktuariów i relikwii? Na przykład, gdybyśmy wzięli tragedię Romeo i Julia? Albo jeszcze lepiej –jedną z komedii? Czy to możliwe, żeby taka z pozoru niewinna farsa, jak Wiele hałasu o nic, miała w sobie jakieś nawiązania do czasów współczesnych Szekspirowi? Co więcej – żeby dotyczyła w jakiś sposób prześladowania katolików, mówiła o najświeższej historii Anglii? Sztuka umiejscowiona we Włoszech? Clare Asquith udowadnia, że tak. A swoją drogą: skąd w ogóle pomysł, by sytuować akcje dramatów we Włoszech? Moda tylko?

Juliusz Kydryński w posłowiu do tłumaczenia komedii Wiele hałasu o nic pisze, że „dowcipne” dialogi Beatrice i Benedicka współczesnemu czytelnikowi nie wydają się wcale takie zabawne, a nawet te „inteligentne” potyczki mogą nużyć. Ot, po prostu się „zestarzały”. Autor posłowia jednak nie próbuje drążyć tematu i odpowiedzieć na pytanie: Dlaczego humor tych dialogów się zestarzał, a scenki ze strażnikami miejskimi wciąż mogą wywoływać śmiech? Plebejski humor śmieszy nas zawsze, niezależnie od epoki, a wyrafinowane gry słowne i aluzje są już dla nas jedynie sztuką dla sztuki? A może najzwyczajniej w świecie czegoś nie dostrzegamy?

Clare Asquith sugeruje to ostatnie. Twierdzi, że te błyskotliwe dialogi (nie tylko Beatrice i Benedicka) – których sensu dzisiaj nie rozumiemy, a nawet jesteśmy gotowi posądzać tłumacza o spapranie translatorskiej roboty – są usiane aluzjami do współczesnych Szekspirowi wydarzeń lub najnowszej (dla autora) historii.

Weźmy dwa przykłady. Oto w pewnym momencie w dialogu bohaterów pada data 6 lipca. Dzisiaj czytelnik nie ma pojęcia, dlaczego w ogóle taka data w tekście się pojawia, nie znajduje dla niej żadnego uzasadnienia. Tymczasem wystarczy sobie uświadomić, że jest to data stracenia Tomasza Morusa, którego ścięto dokładnie 6 lipca 1535 roku. Co więcej, właśnie 6 lipca roku 1483 zmarł w Tower Edward V, a koronowany został Ryszard III (tytułowy bohater jednej ze sztuk historycznych Szekspira). Ale nie koniec na tym! 6 lipca 1553 roku zmarł Edward VI! Zadziwiająca koincydencja, prawda? Zwróćmy również uwagę na zwierciadlane odbicie roku: 1535-1553.

Daje do myślenia? To może jeszcze ten drugi szczegół, który może współczesnemu czytelnikowi czy widzowi umknąć. W pewnym momencie w dialogu pojawia się wzmianka o trzęsieniu ziemi. Tym razem nawet w kontekście ma to jakiś sens. Poza tym Włochy to rejon sejsmiczny. Jesteśmy nawet gotowi to pominąć i czytać czy oglądać dalej. Ale zaraz, zaraz... Mało kto kojarzy Anglię z trzęsieniami ziemi. Tymczasem w roku 1580 doszło do trzęsienia ziemi właśnie w Anglii. Jeśli dobrze się orientuję, to było to największe trzęsienie, jakie nawiedziło ten rejon, a jego skutki odczuwano także w samym Londynie. Za jaki znak to wówczas brano, nie muszę chyba wyjaśniać. Dodajmy, że wydarzyło się to w środę wielkanocną.

Jeśli wspomnimy jeszcze wzmianki bohaterów tej sztuki o „heretyckiej” postawie Benedicka, zwrócimy uwagę na to, że obie główne bohaterki – ich cechy fizyczne – uosabiają w zakodowany sposób protestantyzm (Hero) i katolicyzm (Beatrice), nagle zaczynamy dostrzegać w tej komedii coś więcej niż zwykłą, mniej lub bardziej zabawną romantyczną historyjkę...

Więc jak to będzie z tym kronikarzem i świadkiem?


sobota, 16 lutego 2019

Szekspir jako świadek i kronikarz?

Dopiero niedawno wpadł mi w ręce 141 numer „Arcanów” i dlatego dopiero teraz rzuciłem się z zaciekawieniem na artykuł Andrzeja Wadasa „Szekspir jako świadek i kronikarz rewolucji tudoriańskiej?” Rzuciłem się, przeczytałem i... odłożyłem rozczarowany.

Na postawione w tytule pytanie autor w zasadzie nie odpowiada. Wprawdzie podejmuje tematykę trzech utworów Szekspira: poematu Gwałt na Lukrecji i dwóch dramatów: Peryklesa oraz Troilusa i Cressidy, ale niewiele z tego podjęcia wynika. Autor jedynie dotyka tematyki tych utworów, a czytelnik, który nie ma odpowiedniego przygotowania, w zasadzie nie do końca rozumie intencji, jaka stoi za przywołaniem tych utworów. Komuś mogłoby się wydać wręcz, że utwory te zostały dobrane nieco przypadkowo i że równie dobrze mógłby to być Hamlet albo Makbet. W końcu ten ostatni najbardziej pasuje to reszty tego, co czytelnik znajduje w tekście.

Chyba jedynie pobieżne i krótkie streszczenie poematu Gwałt na Lukrecji może sugerować, że autor odpowiada na tytułowe pytanie. W gruncie rzeczy lektura tego artykuły pozostawia czytelnika w stanie konfuzji i sam zaczyna siebie pytać: Czy autor chciał na pewno podać nam odpowiedź na tytułowe pytanie? A może dać nam garść refleksji o rewolucji? A może w ramach względnie krótkiego artykułu chciał zawrzeć jak w pigułce kluczowe wydarzenia, które mogły wpłynąć na twórczość Szekspira i zaważyć na jego życiu? A może pragnął przedstawić nam kontrast pomiędzy katolicką Anglią przedreformacyjną a Anglią po zerwaniu jedności z Rzymem? A może chodziło mu o katolickich męczenników w Anglii? Tak naprawdę jest tu kilka tematów, które mogłyby stanowić materiał kilku artykułów.

Nie rozumiem więc za bardzo zamiarów Andrzeja Wadasa. Tytuł jego tekstu, tak jak tytuły na niektórych portalach informacyjnych, zapowiada więcej, niż w rzeczywistości czytelnik znajdzie w środku. A przecież wystarczyło streścić choćby ze trzy interpretacje dramatów Szekspira z przytaczanej w tekście książki Clare Asquith, by na to pytanie odpowiedzieć.

Z drugiej strony lektura artykułu w „Arcanach” nie była zmarnowanym czasem. Wadas faktycznie dostarcza garść cennych informacji na temat zniszczeń, jakich w Anglii dokonał Henryk VIII i reformacja. Uświadamia też do pewnego stopnia grozę czasów, w jakich przyszło żyć twórcy Makbeta.

Dla mnie cenną informacją jest w szczególności wzmianka o profesorze Władysławie Tarnawskim i jego badaniach nad katolickością Szekspira. Sama postać profesora, jego badania nad twórczością Szekspira oraz nasuwające się analogie między jego losem a losami męczenników katolickich w elżbietańskiej Anglii to zresztą jeden z tematów, który aż się prosi o rozwinięcie w osobnym artykule albo nawet dwóch czy trzech takich szkicach.

A czy Szekspir był świadkiem i kronikarzem rewolucji tudoriańskiej? Ależ oczywiście, że tak! Opowiada o tym Clare Asquith w swojej pasjonującej książce Shadowplay. Myślę, że jeszcze Wam o tej lekturze parę słów napiszę.


piątek, 15 lutego 2019

Nieudane inscenizacje Szekspira jako świadectwo mizerii naszych czasów

Pisałem już parę razy na tym blogu o karkołomnych interpretacjach sztuk Szekspira, które spłycają wymowę jego dzieł, robiąc z nich wręcz jakąś polityczną agitkę, niedostrzegając prawdziwej głębi i sensów, jakie kryją się w jego dramatach. Można wręcz powiedzieć, że teatralne dzieła wielkiego Anglika to utwory wielowarstwowe, a powierzchowna interpretacja dostrzega tylko to, co jest pozorem jedynie, nawet nie pierwszą warstwą. Jak zauważyła jedna z cytowanych na tym blogu badaczek, nawiązując do motywu trzech szkatułek w Kupcu weneckim, większość interpretatorów wybiera złotą szkatułkę i odchodzi z kwitkiem. Choć różnica pomiędzy nimi a bohaterami tej najczęściej mylnie interpretowanej komedii jest taka, że ci interpretatorzy nie zdają sobie sprawy, że wybrali błędnie.

Filmowe czy teatralne interpretacje Szekspira świadczą więc dobitnie o mizerii naszych czasów. Owe adaptacje przypominają wręcz wypaczające świat w sposób szczególny krzywe zwierciadło, które zamiast prawdziwych sensów i głębi, pokazuje w istocie jakąś parodię tych wielkich dramatów.

A co ciekawe, to te oryginale dzieła, których nieudane interpretacje sceniczne oglądamy, często mówią wiele tak naprawdę o nas samych, to znaczy o świecie, w którym przyszło nam żyć dzisiaj. Czym innym jest bowiem Makbet, jeśli nie zwierciadłem naszego świata, w którym staczanie się w szaleństwo nabiera przyspieszenia, gdy człowiek ustanawia siebie samego panem własnego losu, buntując się przeciwko normom i prawom Bożym? Czy masowe szlachtowanie nienarodzonych dzieci nie przypomina morderczego pragnienia zapanowania nad przyszłością, jakie kieruje Makbetem?

Nie, nie jest Szekspir żadnym prekursorem teatru absurdu ani egzystencjalizmu. W jego świecie Bóg istnieje, a naruszenie Jego praw kończy się klęską bohaterów, subiektywną, a nie obiektywną utratą sensu. Świat szekspirowskich dramatów ma sens, to jedynie grzech zaślepia jego bohaterów tak, że tracą poczucie rzeczywistości i przestają dostrzegać prawdę. Przytaczane często z lubością słowa Makbeta o życiu, które „jest cieniem ruchomym jedynie” czy „bajką opowiedzianą przez głupca, pełnego furii i wrzasków, które nic nie znaczą” (tłum. M. Słomczyńskiego”), tak naprawdę mówią wiele o stanie duszy głównego bohatera, a nie są opisem świata według Szekspira.

Coś takiego właśnie zdaje się mówić James Bemis w swoim szkicu „Macbeth on Film” w krytycznym wydaniu tego dramatu oficyny Ignatius Press, w którym poddaje analizie pięć adaptacji filmowych:

Na swoim najbardziej podstawowym poziomie, poza wspaniałą poezją i znakomitą charakterystyką postaci, Szekspir pokazuje Makbeta ulegającego pokusie pychy, tego samego grzechu, któremu uległ Adam. Obaj chcieli żyć bez Boga, wieść swoje własne życie, iść swoją własną ścieżką i lekceważyć granice swojej wolności narzucone przez Boże ograniczenia. Jednak czy ta „wolność od Boga” poprawiła światy tych ludzi, uczyniła ich szczęśliwszymi? Wprost przeciwnie, Adam został wygnany na zawsze z rajskiego ogrodu, a Makbet stoczył się w mordercze szaleństwo, które doprowadziło do śmierci sumienia i duszy, rozpadu jego małżeństwa, samobójstwa jego żony oraz chaosu i destrukcji jego królestwa. To zatem jest wielka lekcja, jaką Szekspir przekazuje w Makbecie: że próba życia bez Boga może jedynie przynieść cielesną i duchową śmierć, zarówno jednostek, jak i społeczeństw. Wziąwszy to pod uwagę, niepowodzenie tak wielu filmowych adaptacji w przywołaniu tego podstawowego sensu świadczy o bezmyślności czasów, w których żyjemy.


czwartek, 14 lutego 2019

„Zimna wojna” – piękna, czarno-biała wydmuszka

Po dłuższym czasie przełamałem się i zdecydowałem się z żoną obejrzeć Zimną wojnę Pawła Pawlikowskiego. „Przełamałem się” – bo po naszym poprzednim doświadczeniu z Idą bałem się, że film będzie rozczarowaniem, choć piękny, czarno-biały „trailer” zapowiadał wiele. Niestety moje obawy okazały się prawdziwe.

Zacznijmy jednak od pozytywów. Film jest przepięknie sfilmowany, każda scena starannie dopracowana, plenery perfekcyjnie dobrane. To bez wątpienia atut filmu. Widać tutaj mistrzostwo Pawlikowskiego albo operatora kamery, albo i jednego, i drugiego. Osadzenie tej historii głównie w latach czterdziestych i pięćdziesiątych także mi odpowiada. Atmosferę tamtych lat podkreślają czarno-białe zdjęcia, co pewnie świadczy do jakiegoś stopnia o filmowych inspiracjach samego autora. Dodatkowo Paryż czy nawet Jugosławia na tle siermiężnej rzeczywistości PRL-u wyglądają niemal jak utracony raj.

Niebywałym atutem całego filmu jest muzyka. Ponieważ lubię jazz lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, to jest to cecha filmu, którą reżyser był w stanie mnie ująć. Także wątki ludowe, zwłaszcza muzyka, nadają całemu obrazowi swoistej atmosfery. Chociaż tutaj mam wrażenie, że chodziło również o dodanie do tego obrazu pewnej egzotyki, a taką dla zagranicznego widza bez wątpienia będzie folklor.


Jeśli wszystko jest tak piękne, to dlaczego jest tak źle? Po pierwsze film, podobnie zresztą jak Ida, jest tak naprawdę nudny. Już po paru pierwszych minutach – no, może kilkunastu – zacząłem się nudzić. Jedyne, co mi tę nudę jakoś rekompensowało, to raz jeszcze: piękna muzyka i zdjęcia. Ale pięknymi zdjęciami i muzyką mogę się delektować w filmach Tarkowskiego, gdzie nadają one całości głębi i tajemnicy, a film Pawlikowskiego to piękna wydmuszka. Cóż z tego, że jest w tym jakaś nostalgia? W połowie filmu miałem już naprawdę dosyć, gdybym siedział w kinie i był sam, pewnie bym zasnął albo ostentacyjnie wyszedł. Zacisnąłem zęby i dotrwałem do końca.

Fabuła tego filmu jest tak naprawdę idiotyczna i straszliwie infantylna. Wiem – tu pewnie chodzi również o pokazanie tej całej beznadziei PRL-u. Choć nie jestem do końca tego pewien. Zresztą, jeśli o to chodzi, to znacznie lepiej beznadzieję PRL-u pokazuje choćby mniej wysmakowany, mniej doskonały czy mniej dopracowany (i pewnie dysponujący mniejszym budżetem) Wyklęty Konrada Leckiego. Przy wszystkich możliwych do wytknięcia wadach obraz Leckiego wzrusza i nie pozostawia obojętnym. Obraz Pawlikowskiego budzi co najwyżej wzruszenie ramion i pozostawia w pamięci muzykę i parę obrazów.

Zakończenie filmu jest tak naprawdę zerżnięte z Kroniki wypadków miłosnych Tadeusza Konwickiego, jak również adaptacji tej powieści w reżyserii Andrzeja Wajdy. To jeszcze bardziej podkreśla infantylność całej fabuły. Gdyby to była historia dwojga nastolatków, pewnie nie pozostawiałaby ona nas obojętnymi. Również pomysł ze zrujnowanym kościołem czy cerkwią nasuwa skojarzenie z innym filmem - z Gnojmi Jerzego Zalewskiego. Choć tutaj inspiracja wydaje się może mniej oczywista, to z początku nawet myślałem, że jest to ten sam budynek.

Jeśli chodzi o grę aktorów, to można odnieść wrażenie, że jest ona żadna. Wiem – brak przesady, spokój i opanowanie z pewnością wymagają od aktorów sporych umiejętności. A Pawlikowski zdaje się unikać w swoich filmach przesadnych gestów – wszystko jakby odbywa się poza słowami, gdzieś w głowach bohaterów może. Tylko spokój i wolne ruchy, jak powiadał mój szwagier. Stąd może poczucie nudy. Stąd śmieszna jest wściekłość Zuli, granej przez Joannę Kulig, kiedy w Paryżu wyrzuca ona Wiktorowi, granemu przez Tomasza Kota, że się zmienił, że w Polsce był inny, a kiedy ten strzela ją nagle w twarz, że oto wreszcie przez chwilę jest sobą. Widz patrzy, przeciera oczy ze zdumienia i pyta się: Naprawdę? A czymże różni się nasz Wiktor od tego oportunisty z Polski, który nie potrafił zaprotestować przeciwko mieszaniu komunistycznej agitki w występy jego zespołu? Ach! No tak! On był wówczas pewnie tylko przebiegły, bo już planował ucieczkę na drugą stronę żelaznej kurtyny. Trudno także tak naprawdę uwierzyć w trwanie tej miłości mimo wszystkich barier i w zdolność Wiktora do takich gestów, jak jechanie na drugi kraniec Europy, by spotkać swoją ukochaną. Prędzej już w tę podstarzałą kochankę, niezbyt utalentowaną francuską poetkę.

No cóż, gdyby Pawlikowski nakręcił jedynie czarno-biały teledysk, byłoby naprawdę nieźle. Na nasze nieszczęście nakręcił piękną, pełnometrażową wydmuszkę, którą będą się zachwycać nasi rodzimi i zagraniczni krytycy. Jeśli nie dostanie za nią Oskara, to będzie to bardzo dziwne. W końcu otrzymał go tak głupi, propagandowy gniot jak Kształt wody. Również pięknie sfilmowany.

Zimna wojna, reż. Paweł Pawlikowski, Polska, Francja 2018.


środa, 13 lutego 2019

Dlaczego mężczyźni zasilają szeregi islamu?

Michael Voris w jednym ze swoich nowszych programów poruszył temat męskości. Męskość we współczesnych czasach nie wydaje się być w cenie. Przynajmniej w kulturze Zachodu. I nie chodzi tylko o „zwariowane” pomysły na modę „męską” serwowane przez projektantów mody, którzy chcą, by mężczyźni nosili coś, co bardziej przypomina damskie fatałaszki, ale o rzeczy dużo poważniejsze.

Feminizacja kultury Zachodu postępuje. Zniewieściałość objawia się na każdym kroku. Jednym z symptomów jest podważenie samego konceptu płci, którą według najnowszych koncepcji można sobie wybrać, która nie jest rzeczą daną raz na zawsze. Szkodliwe zasługi położyła tutaj zwłaszcza teoria gender. A jednym ze skutków takiego traktowania płci jest jednocześnie podważenie samej koncepcji męskości jako takiej, próba eliminacji tych cech, które stanowią o charakterze mężczyzny. Głośna niedawno reklama producenta męskich utensyliów była tego znakomitym przykładem.

Ta szkodliwa tendencja niestety dotknęła również Kościół. Wielu hierarchom Kościoła brak takich męskich cech, jak zwyczajna męska odwaga, by głosić prawdę, bronić jej, przeciwstawiać się złu, choćby nawet konsekwencją była utrata życia. Z reguły jednak chodzi o rzeczy dużo bardziej trywialne niż utrata życia: o utratę wsparcia polityków, utratę świętego spokoju, utratę popularności, utratę łaskawości tych, którzy są w hierarchii wyżej.

Michael Voris, mówiąc o tym wszystkim, zauważył, że mężczyźni jednak szukają jakiegoś „ujścia”, które zapewni im realizację swoich naturalnych pragnień i ambicji. Takim rozwiązaniem okazuje się dla wielu islam, „męska” religia, która oferuje wypaczoną i wykrzywioną wizję męskości. Zresztą najlepiej zobaczcie i posłuchajcie sami: film można obejrzeć na stronie PCh24TV.


wtorek, 12 lutego 2019

Artyści odchodzą po cichu

Przeglądając wiadomości w różnych mediach, nie zauważyłem informacji o śmierci polskiego artysty Michała Świdra. Gdyby nie wpis na blogu Wojciecha Wencla, prawdopodobnie to to smutne wydarzenie kompletnie umknęłoby mojej uwadze.

Malarstwo Michała Świdra znam głównie dzięki „Frondzie” i z ilustracji do tomików Wojciecha Wencla, który poinformował o śmierci artysty. Nie znam się na tyle na sztuce współczesnej, by powiedzieć na przykład, że jego sława będzie z czasem rosnąć. Tego nie wiem. Oby.

Dla mnie jednak jest to malarstwo, które z pewnością wywierało na mnie silne wrażenie, ilekroć te dzieła sztuki oglądałem. Powiedziałbym – niezapomniane wrażenie. W przeciwieństwie do wielu „dzieł” sztuki współczesnej, które nie wywierają żadnego wrażenia albo o których chciałoby się zapomnieć zaraz po obejrzeniu wystawy.

Pamiętam, jak kiedyś poszliśmy z żoną do muzeum, by zobaczyć wystawę dawnego malarstwa. Coś mnie podkusiło, by potem udać się na wyższe piętra Muzeum Narodowego we Wrocławiu, gdzie prezentowane są okazy sztuki współczesnej. Wrażenie było szokujące. Nagle, jakbyśmy wkroczyli do rzeźni. To była prawdziwa jatka – strzępy, kości, fragmenty, rozkład, śmierć. Na dole królowało piękno, nawet w tych eksponatach, w których przedstawiona była wojna. Tutaj – na górze – była masakra i brzydota.

Otóż malarstwa Michała Świdra wydaje mi się być przeciwieństwem tego, co znajduję we współczesnej sztuce. To, co głównie mnie uderza w tych dziełach zmarłego artysty, to spokój, opanowanie, dostojeństwo, piękno... A także nawiązanie do wieków malarstwa i sztuki europejskiej. Do Biblii i do antyku. Wokół wrzask i chaos, a w tych pracach skupiona cisza i mądrość wieków. I tajemnica... Zarówno w sztuce o wyraźnej tematyce religijnej czy w np. aktach kobiecych. Może jest w tym nawet pewien chłód, ale taki chłód, który jest wyrazem wewnętrznego spokoju i pewności, czy może po prostu wiary, nadziei i miłości...

Zresztą oceńcie sami na stronie autora, który już niestety dla nas odszedł na drugą stronę... Wieczne odpoczywanie racz dać mu, Panie...


poniedziałek, 11 lutego 2019

„Manifest wiary” kardynała Gerharda Müllera

Koniec zeszłego tygodnia przyniósł szczególne wydarzenie, jakim była publikacja „Manifestu wiary” kardynała Gerharda Müllera.

„Manifest wiary” jest ważnym dokumentem wybitnego hierarchy Kościoła katolickiego w tych czasach zamętu, zamętu, który wtargnął także w mury samego Kościoła i do którego przyczynia się wielu samych wysokich dostojników albo słowem i działaniem, albo brakiem potrzebnego działania i słowa. W ostatnich czasach, oprócz pomysłów, by udzielać Komunii św. rozwiedzionym żyjącym w nowych związkach, pojawiły się również takie „oryginalne” propozycje, jak uznanie przez Kościół par jednopłciowych, a nawet błogosławienia takich związków. Jeśli np. w Kościele katolickim w Niemczech nie dojdzie do schizmy, to chyba tylko będziemy to zawdzięczać Opatrzności.

W innych czasach być może nie byłoby w tym tekście nic nadzwyczajnego, bo „Manifest” potwierdza „tylko” ortodoksyjną naukę Kościoła katolickiego. Jednak w dzisiejszych czasach głos niemieckiego hierarchy musi zabrzmieć jak dzwon o czystym głosie – dzwon na trwogę – bo po prostu mówi prawdę. Zdajemy się albowiem żyć w momencie, o którym tak pisał św. Paweł w 2 Liście do Tymoteusza:

Przyjdzie bowiem chwila, kiedy zdrowej nauki nie będą znosili, ale według własnych pożądań – ponieważ ich uszy świerzbią – będą sobie mnożyli nauczycieli. Będą się odwracali od słuchania prawdy, a obrócą się ku zmyślonym opowiadaniom.

O „Manifeście wiary” można przeczytać tutaj, a polską wersję tekstu można znaleźć tu (warto przeczytać, bo to jedynie tak naprawdę trzy strony druku.


sobota, 9 lutego 2019

Gdańsk jako pars pro toto

Bardzo ciekawą sytuację mamy w Gdańsku – zakwestionowano dokumenty rejestrujące kandydaturę Grzegorza Brauna pod jakimś dziwnym, jak się wydaje, pretekstem. Nie jestem prawnikiem, ale wygląda na to, że ów pretekst, pod jakim je zakwestionowano, nawet dla laika jest niepoważny.

Wydaje się też, że Gdańsk zdaje się jak w soczewce pokazywać to, co w ogóle się u nas w Polsce dzieje w większej skali. Warto to obserwować.

Tymczasem przejrzałem pobieżnie media. O sprawie z „naszych” mediów poinformowały (w chwili, kiedy to piszę): portale: PCh24.pl, „Magna Polonia” i „Najwyższy Czas!” Inne chyba tego zdarzenia w ogóle nie zauważyły albo ja czegoś nie dostrzegłem. Warto to zapamiętać.

Czekam też na reakcję tych różnych organizacji pozarządowych, które zajmują się monitorowaniem uczciwości wyborów. A także tych bardzo zatroskanych o wysmażoną nam przez postkomunistów Konstytucję oraz o wolność i demokrację – tych różnych KODziarzy, Ubywateli i tym podobnych.

Jeśli ktoś chce zapoznać się z problemem, może przeczytać tekst tutaj. Niżej zamieszczam natomiast wideo samego Grzegorza Brauna:


Jan Olszewski

Zmarły przedwczoraj Jan Olszewski zawsze będzie mi się kojarzył z 4 czerwca 1992 roku. Tak jak sama data 4 czerwca będzie mi się kojarzyć głównie właśnie z tym przewrotem, który obalił rząd Jana Olszewskiego, a nie z rokiem 1989. W wyborach kontraktowych nie brałem udziału i nie zamierzałem swoim głosem przyczynić się do zalegalizowania transformacji, choć niektórzy z moich kolegów wówczas uważali, że to rodzaj plebiscytu.

Część graczy, którzy przyczynili się do obalenia rządu Olszewskiego, w dalszym ciągu bryluje w polityce i w mediach, a nawet składa kondolencje, łącznie z tym, który wówczas mówił: „Panowie, policzmy głosy”.

Nie chcę oceniać, czy Jan Olszewski był znakomitym premierem, czy takim sobie. Nie będę wypowiadał się o nim jako osobie, bo za mało go znałem. Myślę, ufam, że mógł po tamtych wydarzeniach spokojnie i bez wstydu spojrzeć ludziom prosto w oczy. A tego nie można powiedzieć o paru politykach, którzy wówczas brali udział w obalaniu jego rządu.

Wieczne odpoczywanie racz dać mu, Panie. A światłość wiekuista niechaj mu świeci.


piątek, 8 lutego 2019

Angielska telewizja jak dr Jekyll i pan Hyde?

Pisałem wczoraj o zwycięstwie agitpropu w Hollywood, co tłumaczy niski standard takich filmów, jak Kształt wody. Joseph Pearce, autor m.in. biografii H. Belloca, G.K. Chestertona, A. Sołżenicyna, O. Wilde’a oraz prac o Szekspirze, na swoim blogu na portalu The Imaginative Conservative odnotował nieco podobne spostrzeżenie, ale nie o mediach amerykańskich czy amerykańskim przemyśle filmowym, tylko brytyjskim BBC.

Pearce, który jest Anglikiem, mieszka w Stanach Zjednoczonych. Oglądając BBC America stwierdził rzecz następującą: „BBC nigdy nie przestaje mnie zadziwiać. W najlepszym przypadku jest tym, co najlepsze z dostępnych rzeczy, w najgorszym – spada na dno deprawacji. Przypomina dziwną postać Roberta Louisa Stevensona – dr Jekylla, który przemienia się od czasu do czasu w złego pana Hyde’a”.

Zachwycając się telewizyjną adaptacją prozy Elizabeth Gaskell, która jest przykładem tego, co „najlepsze” w BBC, Pearce ironizuje jednak na temat wywiadów udzielonych przez występujących w filmie aktorów, powtarzających jak mantrę, że Gaskell „wyprzedzała swój czas”. W skrócie autor stwierdza po prostu, że Gaskell, która „ulegała wiktoriańskiej iluzji scjentyzmu i progresywizmu”, prawdopodobnie byłaby załamana „postępem”, jaki dokonał się w XX wieku, z jego dwiema wojnami światowymi, niemieckimi i bolszewickimi obozami koncentracyjnymi, zrzuceniem bomby atomowej na Hiroszimę i Nagasaki oraz dzieciobójstwem traktowanym jako „prawo” do aborcji.

Ale jeśli adaptacja prozy Gaskell to przykład jaśniejszej strony słynnego brytyjskiego kanału, to – jak pisze Pearce – ma ta telewizja również swoją mroczną stronę. I stwierdza on rzecz następującą:

Jako Anglik żyjący w Stanach Zjednoczonych, jestem całkiem szczerze zażenowany banalną deprawacją programu na kanale BBC America. Służy on jako okno na ciemne podbrzusze współczesnej Anglii ze wszystkimi jej jarmarcznymi oznakami. Jest to voyeuryzm najbardziej nikczemnego i wulgarnego rodzaju. Zasadniczo BBC wybiera najbardziej dziwaczne przykłady dewiacji seksualnych i społecznych, zachowań, które każda inna epoka opisałaby jako perwersyjne i chore psychicznie i serwuje to nam jako „rozrywkę”. Nie mam zamiaru plugawić tej strony internetowej listą tytułów tych widowisk, ale chciałbym po prostu ostrzec odwiedzających ten portal, by unikali BBC America jak zarazy, którą jest bez wątpienia. Jako Anglik chciałbym także przeprosić za to zanieczyszczanie amerykańskich fal telewizyjnych śmieciami mojego narodu.


Nawiązując do przytoczonego już zdania z początku swojego tekstu, Pearce stwierdza, że „W najgorszym przypadku BBC jest jak potwór, pan Hyde, który odrzucił wszelkie poczucie moralności na rzecz narcystycznego rozpasania”. Widać telewizja amerykańska musi jeszcze zachowywać jakiś poziom przyzwoitości, skoro Pearce zdecydował się przepraszać Amerykanów za plugastwa telewizji brytyjskiej.


czwartek, 7 lutego 2019

Pełny sukces agitpropu w Hollywood

Pisałem już na tym blogu o moim zdumieniu, z jakim oglądałem nagradzany film Kształt wody. Film przypominający czasy najgorszej propagandy komunistycznej – stwierdziłem, że tak właśnie mogłaby wyglądać socrealistyczna baśń dla dorosłych, socrealistyczne fantasy. Jedyna różnica to uwzględnienie wątku homoseksualnego.

Ponieważ nie jestem jakimś szczególnie zapalonym kinomanem, więc pewnie wiele mi umyka (choć nie umknęła mi obecność wątku homoseksualnego w jakimś nowym epizodzie Star Trek, który obejrzałem licząc na dobre kino science-fiction). Wiem jednak, że wątki homoseksualne pakuje się do popularnych seriali telewizyjnych, że pojawiają się one już nawet w kreskówkach dla dzieci, że wręcz nie sposób się od nich uwolnić choćby w niby niewinnej komedii romantycznej (obojętnie: polskiej czy zagranicznej).

To samo dotyczy lewicowej propagandy, jeśli chodzi o wszelkie inne sfery życia, w których lewacy chcą nas wywzolić. Kształt wody jest wręcz modelowym tego przykładem.

Na łamach pisma „Crisis” ukazał się ciekawy artykuł Toma Allena, który współpracował m.in. z Melem Gibsonem. Artykuł Allena zdaje się wiele wyjaśniać, jeśli chodzi o moje zaskoczenie, że taki gniot jak Kształt wody mógł w ogóle dostać jakąkolwiek nagrodę.

Autor pisze m.in.: „w filmach Hollywoodu jest tendencja komunistyczna – niemal we wszystkich z nich. Kulturowy marksizm wywołany niemal wiek temu przez „szkołę frankfurcką” stał się dominującą filozofią świata zachodniego. Jej jawny prozelityzm jest wszechobecny i niepowstrzymany. Hollywoodzka propagandowa machina zmieniła naszą kulturę w zdumiewający sposób w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat, a następnie musimy spodziewać się wymuszonej zmiany samej naszej tożsamości męskiej i żeńskiej”.

Autor przypomina dokument ze stycznia roku 1963 wprowadzony do archiwów Kongresu Stanów Zjednoczonych, który był zatytułowany „Komunistyczne cele przejęcia Ameryki” („Communist Goals for Taking Over America”). Wśród komunistycznych celów, które obejmowały m.in. „promowanie ONZ jako jedynej nadziei dla ludzkości, przechwycnie jednej albo obu politycznych partii w Stanach Zjednoczonych, rozmiękczenie programu szkół i infiltrację prasy”, znajdujemy tam również takie, które dotyczą już bezpośrednio mediów i kultury:

-         Pozyskanie kontroli nad kluczowymi stanowiskami w radiu, telewizji i filmie.
-         Kontynuowanie dyskredytowania kultury amerykańskiej poprzez degradację wszystkich form artystycznego wyrazu.
-         Złamanie kulturalnych standardów moralności poprzez promowanie pornografii i nieprzyzwoitości w książkach, czasopismach, filmie, radiu i telewizji.
-         Przedstawianie homoseksualizmu, degeneracji i swobody seksualnej jako „normalnych, naturalnych, zdrowych”.
-         Wyeliminowanie wszystkich praw panujących nad sprośnością poprzez nazwanie ich „cenzurą” i naruszaniem wolności słowa i wolnej prasy.

Dorzućmy do tego jeszcze infiltrację Kościoła w Stanach Zjednoczonych prze komunistów, o której mówiła Bella Dodd (1100 kleryków wprowadzonych do seminariów!), a wszystko staje się jasne. Fragmenty mozaiki się dopełniają i układają w wyraźną całość. Aż trudno uwierzyć, że ten plan udało się im – komunistom – tak doskonale zrealizować.

Kiedy więc ktoś mi opowiada o jakimś kolejnym wzruszającym filmie o tym, jak to intelektualiści cierpieli w Stanach z powodu komisji senatora McCarthy’ego, mam ochotę kopnąć go mocno w zadek albo poradzić, by sam silnie walnął się w łeb.


środa, 6 lutego 2019

Monarchista w obronie demokracji

Sytuacja przedwyborcza w Gdańsku wygląda bardzo interesująco. Po pierwsze zupełnie niezrozumiały jest fakt rezygnacji PiS-u z wystawienia swojego kandydata lub kandydatki w tych wyborach. To znaczy, może inaczej: zrozumiałe jest to, że PiS próbuje odsunąć od siebie wszelkie podejrzenia o ewentualne wykorzystanie tragedii, jaka się tam rozegrała, do swoich celów politycznych, odrzucenie wszelkich związków z zabójstwem byłego prezydenta Gdańska.

Z drugiej strony jednak jest to pozbawienie wyborców ich prawa do podjęcia decyzji poprzez głosowanie, kto będzie zarządzał miastem w ich imieniu. Ktoś, kto wybrał śp. Pawła Adamowicza na prezydenta miasta (pomińmy tutaj samą kwestię zasadności takiego wyboru), niekoniecznie musi chcieć głosować na panią Aleksandrę Dulkiewicz. Tragedia jest tragedią, ale czy gdyby pan Adamowicz zginął w wypadku samochodowym lub zmarł z przyczyn naturalnych, to również zrezygnowano by z wystawienia swojego kandydata?

Postawienie wyborców w sytuacji, w której mają do czynienia z plebiscytem, jest po prostu nie fair, jest pozbawieniem ich elementarnego prawa, które gwarantuje im rzekomo demokracja. Co więcej, w obecnej sytuacji tak naprawdę jest stwierdzeniem, że nie liczy się jednostka, że ważna jest jedynie partia. Jak wołał tow. Majakowski: „Jednostka – zerem, jednostka – bzdurą”.

Okazuje się, że całą sytuację może uratować... monarchista, czyli Grzegorz Braun, który nie tylko wystawił swoją kandydaturę w wyborach, ale także wytknął nieprawidłowości w rejestracji komitetu wyborczego pani Dulkiewicz. W związku z tym złożył zawiadomienie do PKW o naruszeniu procedury wyborczej. Państwowa Komisja Wyborcza przyznała mu rację, ale... Sprawa będzie miała dalszy ciąg. Jaki? To się okaże, bo Grzegorz Braun złożył skargę do Sądu Najwyższego. Sądzę, że wynik powie nam wiele o stanie tzw. „demokracji” w Polsce. Jest to też pole do popisu dla wszelkich organizacji pozarządowych dbających o uczciwość wyborów. Zresztą posłuchajcie:


wtorek, 5 lutego 2019

Kto nam szyje garnitur grubymi nićmi?

Obserwując wydarzenia ostatnich tygodni, widać narastającą gorączkę przedwyborczą. Ci, którzy niegdyś kpili sobie z „politycznej nekrofilii”, teraz na morderstwie dokonanym przez psychopatę próbują zbudować swój polityczny kapitał. Notabene zestawianie Smoleńska z zabójstwem prezydenta Gdańska ma sens o tyle, o ile się pamięta, że ta pierwsza sprawa była od samego początku polityczna, ta druga stała się polityczna jedynie za sprawą wykorzystania jej przez opozycję i sam fakt, że akurat polityka wybrał na swoją ofiarę chory umysłowo przestępca. Oczywiście nie należy wykluczać, że tak naprawdę ręką szaleńca kierowały inne siły, co wskazywałoby na to, że Grzegorz Braun i Pan Nikt są znakomitymi analitykami obecnej sytuacji politycznej, skoro przepowiedzieli możliwość takiego zdarzenia już w roku 2018. A wówczas i ta sprawa miałaby ukryte motywy polityczne.

Przyznanie nagrody Donaldowi Tuskowi za przeciwstawianie się narodowi polskiemu, to już robienie z nas durniów kompletnych i granie nam na nosie. Nie wiem, czy w tych wszystkich gremiach przyznających te nagrody i wyróżnienia zasiadają te same osoby, czy po prostu są to te same loże.

Wiosna jeszcze nie nadeszła, a już mamy próbę jej inicjacji i powtórzenia sukcesu Nowoczesnej (na którą już jej dawni mocodawcy i twórcy raczej liczyć nie mogą). Przy tym forsowanie agendy homoseksualnej jest tutaj wyraźnie częścią większego planu i projektu. Choć pan Biedroń gra na to, by przebić PiS w rozdawnictwie, to prędzej uszczknie głosów lewicowym dinozaurom, które sprzymierzyły się z liberałami. Nie wykluczone jednak, że może być zaskoczenie, jak w przypadku Petru. Ważne jednak jest, że będzie głośno i „wesoło”. Biedroń będzie pokazywał „ludzką”, „nowoczesną” i uśmiechniętą twarz Polski – tej „lepszej”, „oświeconej”, z której naród zrobiłyby różne Meduzy.

Trudno nie uciec przed pytaniem: Skąd się biorą na to wszystko pieniądze?


poniedziałek, 4 lutego 2019

Milczenie pasterzy

Media skupiają się głównie na ataku na dziennikarkę TVP. Ten atak to pewnie taka nowa forma walki z nienawiścią ze strony opozycji. Ciekawe, czy mieści się to „w granicach przewidzianych prawem”, jakie zakłada Donald Tusk?

Oczywiście takie burdy należy potępić. Tym bardziej potępić pasywność policji, jeśli nie wywiązała się ze swoich obowiązków. Aczkolwiek nie ma wątpliwości, że komuś bardzo zależy na tym, by stworzyć nowych męczenników i doprowadzić do konfrontacji siłowej.

Tymczasem jest problem, który jakoś nie zaprząta zbytnio, z pewnymi wyjątkami, mediów prawicowych i katolickich. Tym problemem jest uchwalenie 14 stycznia przez radę miejską we Wrocławiu dofinansowania z kieszeni podatnika procedury in vitro. Informacja o tym, wprawdzie ukazała się w różnych mediach, ale chyba porzuciły już temat zaabsorbowane takimi chwytliwymi tematami, jak na przykład nagłaśnianie nowej inicjatywy politycznej homoseksualnego aktywisty.

A tymczasem sprawa jest jak najbardziej aktualna. Po pierwsze dlatego, że przecież będzie miała konkretne katastrofalne konsekwencje moralne i społeczne. Po drugie dlatego, że wrocławska hierarchia wydaje się w ogóle problemu nie dostrzegać. Jako katolik spodziewałem się natychmiastowej i zdecydowanej reakcji arcybiskupa wrocławskiego, tymczasem mija kolejny tydzień i nie słyszę nic. W kościołach nie odczytano żadnego oświadczenia potępiającego tę decyzję, żadnego listu, żadnego protestu, żadnego przypomnienia nauczania Kościoła katolickiego w sprawie in vitro. Tak jakby sprawy w ogóle nie było.

To rzecz głęboko smutna, bo jest to już kolejny przypadek po lokalnych wyborach w zeszłym roku, kiedy nasi biskupi milczą. Znam katolików, którzy mimo wykształcenia i inteligencji są akurat na bakier z nauką moralną Kościoła o „dzieciach z próbówki”, bo jej nie rozumieją. Głos duchownych jest w takiej sytuacji, z jaką mamy do czynienia we Wrocławiu, niezbędnie potrzebny. Milczenie hierarchii w tej sprawie jest jedynie utwierdzaniem w błędnej postawie katolików „letnich” i tych, którzy nie rozumieją zła sztucznego zapłodnienia, choć skądinąd są może gorliwymi wyznawcami Chrystusa. Pytanie: Co dalej z Kościołem w Polsce, jeśli pasterze nie dbają o owce, nie próbują zawrócić ze złej drogi tych, które schodzą na manowce? Co dalej z Kościołem w Polsce, jeśli pasterze milczą, gdy powinni reagować?


piątek, 1 lutego 2019

Jestem „dosyć prostym człowiekiem”, dlatego nie głosuję na kanalie

Jedną z największych krzywd, jaką wyrządzono Polakom po 1989 roku albo jaką Polacy sobie sami wyrządzili, to brak rozliczenia byłych komunistycznych aparatczyków, ich sługusów i wszystkich tych szumowin, które pozbawione kręgosłupa moralnego robiły wówczas kariery lub te kariery zaczynały. Dzisiaj mogą oni wszyscy puszyć się i pysznić w telewizji, radio i Internecie. Zamiast przemykać chyłkiem, ze wstydem zasłaniając się rękami lub przykrywając głowę płaszczem, oni grzeją się w ciepełku jupiterów.

Ich buta jest niesamowita. Oni dalej traktują mieszkańców „tego-kraju” jako podległy im motłoch (może nawet w większym stopniu niż dawniej) i są ewidentnie przekonani, że wcześniej czy później odzyskają swoje koryto. Czują się bezkarni, bo weszli na salony już nie moskiewskie, a europejskie. Zamiast ruskiego szampana, popijają prawdziwy szampan francuski, a jeśli nawet wcinają rosyjski kawior, to w wykwintnych brukselskich restauracjach. Dziś już nie są sekretarzami podstawowych komórek PZPR czy ZSMP, ale czerwonymi baronami, udzielnymi książętami czy księżnymi, które wchodzą nawet w związki z prawdziwą arystokracją europejską lub chociażby fotografują się w stylizowanych arystokratycznych strojach i wnętrzach.

To poczucie elementarnego braku sprawiedliwości można jedynie przełykać jak gorzką pigułkę, patrząc bezsilnie na te zadowolone z siebie, udające zatroskanie gęby. Na dodatek, jeśli ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości co do dawnych bohaterów opozycji solidarnościowej i tej z NZS-u, to powinien spojrzeć na najnowsze obrazki i wyzbyć się wszelkich złudzeń. Można sobie kpić z głupoty byłej pani premiery otoczonej „dinozaurami”, ale fakt jest faktem:

„Zwierzęta w ogrodzie patrzyły to na świnię, to na człowieka, potem znów na świnię i na człowieka, ale nikt już nie mógł rozpoznać, kto jest kim” (tłum. Bartłomiej Zborski).