środa, 26 października 2011

Dwie powieści o smutku i miłości

Dawno już chyba nie czytałem powieści tak smutnej, tak przygnębiającej swoim klimatem, jak „Piąty kąt”. Poziom smutku jest w utworze Izraila Mettera praktycznie porównywalny z tym, który odnajdujemy w twórczości innego pisarza i mieszkańca Związku Sowieckiego zarazem – Andrieja Płatonowa. Jednak od autora „Wykopu” różni Mettera zarówno styl, jak i w moim przekonaniu skala talentu. Łączy ich natomiast ponury, szary krajobraz kraju, który stał się przedmiotem jednego z najbardziej zbrodniczych eksperymentów, eksperymentów dokonywanych – że tak powiem – na żywej tkance i bez znieczulenia. Skutki tego eksperymentu jeszcze długo będziemy odczuwać na własnej skórze.

Ta przygnębiająca szarość świata przedstawionego jest szarością znaną mi tak dobrze z lat osiemdziesiątych w Polsce. Właśnie z szarością, ale też z siermiężnością i tandetą tamte czasy mi się kojarzą. I nikt mnie nie przekona, że było w tamtym eksperymencie cokolwiek dobrego, że oprócz wad, były też i zalety. Dowodem jest też nieco chaotyczna opowieść, jaką odnajdujemy w „Piątym kącie”. Z grubsza rzecz biorąc to opowieść o życiu, któremu odebrano szansę na spełnienie, na realizację swojego potencjału, to historia życia kalekiego i prób odnalezienia w takim życiu sensu. Bohater „Piątego kąta” żyje wspomnieniami, we wspomnieniach wraca do miejsc, postaci i czasów mu znanych. Pamięć jest chyba najcenniejszą, ale też najboleśniejszą rzeczą, którą posiada. Ma też on świadomość szaleństwa, jakim jest zarażony, szaleństwa błąkania się „wśród zaginionych mogił”. Jeden z bardziej wstrząsających fragmentów tej powieści – będącej jednym wielkim monologiem, a momentami dialogiem z samym sobą młodszym o kilkanaście lat – to ten przedstawiający spotkanie głównego bohatera z kobietą, którą zna tylko z korespondencji. Okazuje się, że z pieczołowitością kustosza gromadzi ona szczegóły dotyczące życia ukochanego przez siebie człowieka, ale również osób, które się z nim przyjaźniły. Tymi szczegółami i wspomnieniami, a właściwie ich okruchami, których łącznikiem jest pamięć o ukochanym mężczyźnie, wypełnione jest jej życie, w nich się ono w pewnym sensie spełnia, ale też i ogranicza. Jej znajomość faktów z dalekiej już przeszłości jest zarówno imponująca, jak i przerażająca. Jej mieszkanie swoim wystrojem kojarzy się z przypadkowo zagraconym strychem pamięci przechowującej  jakieś fragmenty dawnej rzeczywistości, ale coraz bardziej tracące swoją żywotność, coraz bardziej martwe – cienie dawnego życia, które już nie powróci.

„Piąty kąt” to również opowieść o miłości, opowieść tragiczna i smutna, jak smutna jest cała ta historia; opowieść o szaleńczej miłości trwającej latami i nie znajdującej szczęśliwego zakończenia. I podobnie jak życie głównego bohatera, ta miłość jest ułomna, jest i jej nie ma zarazem, a w momencie okrutnej próby zostaje ona sponiewierana, zmieszana z błotem, czy też raczej pobita i zapędzona do tytułowego piątego kąta pozostawiając po sobie poczucie winy i bólu. To właśnie scena przesłuchania ukochanej głównego bohatera – czy też tego przesłuchania wyobrażenie – jest fragmentem powieści, który wstrząsnął mną najbardziej i który tkwi we mnie do tej pory, choć jest to tylko drobny wyimek z całej historii. Chyba nie poruszyć może on tylko tego, kto nigdy nie kochał, kto nigdy nie czuł tej wzbierającej w gardle czułości na myśl o ukochanej kobiecie. Zresztą sam bohater mówi o tym tak:

„(…) czym jest noc dla starego człowieka? W jakkolwiek stronę zwróciłby myśli – spokoju nie znajdzie. Zupełnie jakby miał wmontowany w czaszkę najbardziej czuły odbiornik, który ma podwójne zasilanie: włączony do sieci przeszłości pracuje na wyczerpanych bateriach sumienia. Nie ma na nim skali, nie ma zagłuszarki. Wysiłkiem woli próbuję przełączyć go z jednej fali na inną. To nie „Głos Ameryki” – to mój głos. (…)
Na koniec wyjął z teczki i dał mi te rzeczy Katii. (…)
To najdłuższa fala w moim przeklętym odbiorniku. Częstotliwość też przyzwoita – co noc.”

Warto jeszcze odnotować, że zamiast posłowia książka została opatrzona krótkim  wspomnieniowym tekstem – a raczej dwoma krótkimi tekstami – autora o nim samym zatytułowanym „Autobiografia. Rodowód”. Czytając te zapiski, momentami miałem wrażenie, że są one ciekawsze od samej powieści, ciekawsze w tym sensie, że nawet jeśli pamięć płata figle, to jest to intrygujący zapis, próba ocalenia od zapomnienia fragmentu nieistniejącego już świata charkowskich Żydów, a tego w „Piątym kącie” jakby mi nieco zabrakło, jakby było mi zbyt mało.

Ilekroć biorę do ręki kolejną książkę Sándora Máraiego, podejrzewam u siebie skłonności masochistyczne. Węgierski pisarz to jeden z tych autorów (jeśli nie jedyny), których nie lubię i lubię zarazem. Właśnie w tej kolejności: nie lubię i lubię. Świat Máraiego jest mi bowiem kompletnie obcy, nie znajduję w nim nic fascynującego, nic z czym mógłbym się identyfikować lub utożsamiać. Wrażenia z lektury każdej kolejnej powieści Máraiego mógłbym porównać do tępego bólu zęba. Chyba rzadko zdarza się mi przeżywać podobną męczarnię, jak ta, jakiej doznałem czytając „Wyznania Patrycjusza” – będące moim pierwszym zetknięciem się z twórczością słynnego Węgra. Potrzebowałem naprawdę dużo samozaparcia, by dobrnąć do końca. A i z następnymi utworami nie było lepiej. Jakże znużyło mnie przedzieranie się przez wezbrane potoki słów w „Krwi świętego Januarego”, jak irytował starczy monolog w „Żarze”! A więc dlaczego, dlaczego, dlaczego? Skąd ta pokusa, by przechodząc obok półki z prozą obcą, zatrzymać się właśnie przy literze „m”, by wyciągnąć kolejny tom i powtórnie zabrać się za lekturę? Próbowałem już na to pytanie odpowiedzieć na swoim blogu. I chyba w dalszym ciągu chodzi o to samo – o powagę, o traktowanie świata serio, o powolne, niespieszne przyglądanie się otaczającej rzeczywistości i człowiekowi. Co w wesołkowatym świecie popkultury oznacza jednocześnie pójście  pod prąd, wybranie osobnej i mniej uczęszczanej ścieżki. Co także wiąże się z pogłębionym namysłem zamiast strategii uników, powierzchownego kwitowania śmiechem istotnych pytań.

W przypadku „Pierwszej miłości” nie było lepiej niż z innymi utworami Máraiego. Po przeczytaniu kilkunastu stron odłożyłem powieść znużony i poirytowany. A jednak po kilku tygodniach, gdy zdecydowałem się spróbować raz jeszcze, z trudem mogłem się oderwać. Jeśli na początku lektury ziewałem jak na nudnym wykładzie, to pod koniec czytałem z wypiekami na twarzy. Co więc sprawiło, że historia pewnego belfra – starego pierdoły (przepraszam za wulgaryzm, ale to adekwatne wyrażenie) tak mnie wciągnęła, tak bardzo mnie zafascynowała? Być może w jakimś stopniu przyczynił się do tego „Piąty kąt”, być może ta historia o rosyjskim Żydzie nauczycielu matematyki nastroiła mnie do atmosfery pisanej w formie dziennika „Pierwszej miłości”, której bohaterem jest stary nauczyciel łaciny. Być może. Ale jest w tej smutnej – bo smutna to historia – opowieści coś jeszcze, co pobudziło moje zainteresowanie.  Utwór Máraiego w moim przekonaniu to głębokie studium samotności. Jego bohater, którego poukładane i pozbawione większych wydarzeń życie jest tak nudne jak to tylko możliwe, jest jednocześnie niezwykle samotny. Jego świat to taki szary światek, w którym z pozoru nie ma miejsca na większą tragedię, ale też nie ma miejsca na prawdziwą przyjaźń. W zasadzie na początku moja reakcja była: a co mnie to wszystko obchodzi? Co mnie obchodzi monotonne, pozbawione uciech życie jakiegoś nauczyciela z początku XX wieku, żyjącego gdzieś w cesarstwie Austro-Węgier? Jednak, gdy wróciłem do lektury po kilkutygodniowej przerwie, okazało się, że czuję tyleż irytację, co i współczucie, że żal mi głównego bohatera, ale też żywię do niego wstręt i odrazę, że jest on momentami zabawny, ale i żałosny zarazem. W zasadzie sama postać jest pokazana w tak intrygujący sposób, że czytelnik nie jest w stanie jednoznacznie określić swojego do niej stosunku. Choć poznajemy starego belfra poprzez jego dziennik, to jest tak, jakbyśmy mimo woli oglądali go też patrząc na niego z boku oczami pracujących z nim kolegów czy jego uczniów. Znając jego wnętrze, wiemy lub domyślamy się, jak postrzegany jest przez innych. I nagle okazuje się, że w tym monotonnym, pozbawionym przygód i większych wydarzeń życiu starego nauczyciela dochodzi do tragedii, której finałowej sceny można tylko się domyślać (znakomite wykorzystanie przez Máraiego niedopowiedzenia, jakie umożliwia mu obrana powieściowa forma). Czytelnik śledzi stopniowy rozwój dramatu i narastające szaleństwo, rodzącą się namiętność, zazdrość i nienawiść. Nagle mamy coś z szekspirowskiej tragedii osadzonej gdzieś w czasach monarchii austrowęgierskiej.

Myśląc o pisanej w 1928 roku powieści autora „Żaru” nie sposób nie dojść do wniosku, że życie jej głównego bohatera jest w zasadzie symboliczne i zdaje się przedstawiać sytuację Europy u schyłku XIX i na początku XX wieku. Szaleństwo I wojny światowej zdaje się być równie absurdalne w tym kontekście, jak szaleństwo zbliżającego się do emerytury stetryczałego profesora. Ład i porządek starej Europy ulega destrukcji tak, jak destrukcji ulega rutyna zdziwaczałego belfra. Jeśli tak odczytać ten utwór, to jego główny bohater staje się swoistym pars pro toto, jego życie jest obrazem starej Europy, której ład zostaje zburzony w najmniej oczekiwanym momencie, choć procesy, które do tego doprowadziły już nieubłagalnie wprawiono w ruch jakiś czas wcześniej.

„Pierwsza miłość” to jednak również, zgodnie z tytułem, powieść o miłości i miłości braku, to utwór o zszarganej, zbrukanej niewinności i intymności, o szaleństwie, które może wkroczyć w najbardziej poukładany świat i zburzyć dotychczasowy porządek, to opowieść o namiętności i zazdrości, które pojawiają się niespostrzeżenie i którym nie sposób się oprzeć. „Pierwsza miłość” to książka w gruncie rzeczy zaskakująca, bo jej tytuł sugeruje coś, czego w niej nie znajdziemy. Albo inaczej – znajdziemy, ale nie tak to będzie wyglądać, jak przypuszczaliśmy. Już choćby dlatego warto ją przeczytać, warto przebrnąć przez pierwsze strony. I pewnie dlatego warto (za jakiś czas) znowu sięgnąć po kolejny utwór Máraiego.

Izrail Metter, Piąty kąt, tłum. Heryk Chłystowski, Warszawa 2011.
Sándor Márai, Pierwsza miłośćtłum. Feliks Netz, Warszawa 2008.

piątek, 14 października 2011

O wyborach

nie chce mi się pisać.
Wszelkie pogłoski o przebudzeniu narodu po Smoleńsku okazały się przedwczesne.

- Aaaaaa... kotki dwa... – zaśpiewał Kłapouchy nerwowo rozglądając się dookoła, czy nie ujrzy przypadkiem wesoło podskakującego Prosiaczka.


Jednak niepotrzebnie się martwił. Prosiaczek w tym czasie darł koty z Kubusiem.
A może nawet je palił.

poniedziałek, 3 października 2011

„Młodzi, wykształceni, z dużych miast...”



... często pijani. Oni niestety też pójdą głosować. Dzielni do granic szaleństwa. Jednak to nie przed nimi broniła policja. Kto widział wstrząsający film „Krzyż”, wie o czym mówię.

niedziela, 2 października 2011

Z życia mikrobów XX - Skrajnie złoty środek

Zupełnie przypadkiem obejrzałem sobie w telewizji fragment pewnego „szołu” z okazji wręczenia pewnej znanej nagrody literackiej. Moje zetknięcia z telewizją są jak najbardziej przypadkowe, gdyż – co część czytelników tego bloga już wie – owego niezbędnego sprzętu nie posiadam i raczej do tej pory nic mnie nie przekonało, by ów cudowny obiekt pożądania wielu nabyć. W końcu nie uśmiecha mi się płacenie abonamentu na np. gościnne występy w roli eksperta muzycznego wyznawcy szatana. Niech idzie do diabła. Nie wiem też, czy chciałbym łożyć swoją krwawicę na nadawanie w telewizji publicznej relacji na żywo z podobnych imprez, jak wspomniana na początku uroczystość.

Mniejsza o to. Wrócimy do literatury. Otóż, usłyszałem w trakcie oglądanego programu wypowiedź jednego z poprzednich laureatów owej literackiej nagrody. Dowiedziałem się z niej, że jego krytycy to z jednej strony „niedouczeni” katoprawicowy, a z drugiej młodzi lewicowcy, którzy odreagowują w ten sposób stres z dzieciństwa, gdy musieli służyć do mszy jako ministranci. A niewątpliwie nie służyli dobrowolnie, tylko ich do tego zmuszano.

Podbudowany taką zjadliwą egzegezą krytycznych tekstów o twórczości owego pisarza przez samego pisarza dokonaną, zacząłem się na nowo zastanawiać, czy aby na pewno powinienem za czytanie jego wiekopomnego dzieła się zabierać. Tak się składa, że chwilę wcześniej nieopatrznie wolę lektury nagrodzonej książki wyraziłem. Chciałem albowiem przekonać się osobiście, czy faktycznie doceniona przez szacowne jury twórczość wiekopomna jest i na wieniec laurowy zasługuje. O słodka naiwności! Nierozważnie mógłbym narazić się na ostre jak bicz słowa wielkiego artysty pióra i okazać się niedouczonym katoprawicowym oszołomem. Albo nawet zostać zaliczonym do tej drugiej grupy, bom przecież ministrantem był i do mszy służył. Choć do tej pory jakoś nie miałem poczucia szczególnej traumy z tym związanej i nie przypominam sobie, by mnie ktoś nahajką do kościoła gonił. A i z lewicą nigdy mi nie było po drodze. Ale kto wie?

Postanowiłem zatem przed lekturą najpierw uzupełnić braki swojej wiedzy i umówiłem się na wizytę do psychiatry, by się przekonać, czy aby bycie ministrantem w dzieciństwie nie pozostawiło w mojej psychice jakichś trwałych, acz nieuświadomionych, urazów. W moim postanowieniu utwierdziły mnie słowa prezenterki telewizyjnej, która podsumowała wypowiedź wybitnego twórcy stwierdzeniem, że skoro nie prawica ani nie lewica, to pozostaje złoty środek.


– Skrajnie złoty środek – wtrącił filozoficznie Kłapouchy, przeżuwając oset.


A po chwili dłuższego milczenia dodał:


– Ale ja tam się nie znam. Jestem niedouczonym malkontentem przecież.


Na szczęście na horyzoncie Prosiaczka nie było.


– Hmm... – drzucił znowu osiołek po kolejnej i znacznie dłuższej chwili zadumy – jednak ministrantem nigdy nie byłem. – Po czym spojrzał z niepokojem na złowieszczo pogodne niebo.

środa, 28 września 2011

Zwierzątka


Kaczka, a może gąska

Niezupełnie "świnki trzy"

"Jestem sobie mały miś..."

...ale bardziej pokiereszowany przez życie niż ten filmowy.

Jarmark Staroci i Osobliwości, Jelenia Góra 2011
Posted by Picasa