środa, 31 stycznia 2018

Brak mi empatii


Od kilku dni coś się dzieje. Szum w mediach. Nie, nie chodzi o nową ustawę o „obozach śmierci”. Moja żona pyta mnie któregoś dnia:


– Ciekawe, czy uratują tego Tomka.

– Przepraszam... kogo?? – reaguję zaskoczony, próbując znaleźć w pamięci, czy któremuś z naszych znajomych się ostatnio coś stało. Nic nie przychodzi mi do głowy.

– No... tego alpinistę... wiesz...

– Alpinistę? No właśnie nie wiem...

– Utknął, warunki pogodowe kiepskie... – żona zaczyna opowiadać.


Chwilę słucham, potem macham ręką niecierpliwie:

– Nie znam człowieka, jakoś nie potrafię się tym przejąć. Chyba mam ważniejsze tematy...


Czyjaś śmierć z pewnością nie jest tematem do żartów. Śmierć w górach, w śniegu i zawierusze niewątpliwie jest dramatem. Wszak każdy z nas został przez Pana Boga powołany, by wypełnić tu jakieś zadanie, a śmierć w wypadku, śmierć gwałtowna jest tragiczna. Już nic nie da się w życiu naprawić, nic zmienić, być może zostawia się bliskich, rodzinę, niedokończony projekt, zaczętą książkę... A przede wszystkim może umiera się nie będąc w stanie łaski uświęcającej, co już jest prawdziwą tragedią – drogą prosto na wieczne potępienie.


Powiem szczerze: nie wiem, dlaczego miałbym przejmować się jakimś zupełnie nieznanym mi alpinistą. Są inne sprawy, inni ludzie, są moi bliscy. Jak podejrzewam, o tym alpiniście dyskutują wszędzie. Robiąc ostatnio zakupy słyszałem przypadkiem, jak pracownicy supermarketu wymieniali się poglądami. Tak jakby dotyczyło to ich bliskiego, krewnego. Ludzie więc śledzą pilnie wiadomości. Stają się niemal ekspertami od warunków pogodowych, od wspinaczki wysokogórskiej, poznają biografię tego wcześniej zupełnie im nieznanego człowieka, a przy okazji wychodzą na wierzch jakieś niemiłe fakty rodzinne itd., itp. Czy gdyby ten człowiek roztrzaskał się na motocyklu i teraz walczył o życie w szpitalu, ktoś by się tym przejął? Wątpię.


No chyba że media zrobiłby z tego „szoł”, ustawiły kamery wokół wejścia do sali szpitalnej, przerywałyby program, by nadać transmisję na żywo i wypowiedź kolejnego „eksperta” lub członka rodziny, zasypywały nas setkami szczegółów (o prędkości motocykla w czasie wypadku, warunkach pogodowych, biografii ofiary, jego pasjach i sukcesach, szansach na przeżycie po takim wypadku, detalach związanych z operacją itp., itd.). Ale chyba nawet wówczas nie byłoby to tematem rozmów w biurach, sklepach, na przystankach autobusowych, w szkole i przy domowym stole. Co najwyżej wywoływałoby zdumienie, że media poświęcają temu czas. Nawet gdyby to był pan Władek z jakiegoś Pcimia Dolnego, który całe życie był przykładnym ojcem i mężem, wychował trójkę dzieci, założył firmę, która dała miejsca pracy lokalnym mieszkańcom, łożył hojne datki na działalność charytatywną i pomagał osobiście udzielając się w miejscowym hospicjum... Nawet wówczas pewnie pies z kulawą nogą by się tym nie zainteresował. No może z wyjątkiem mieszkańców tego Pcimia Dolnego.


Chyba najlepiej skomentował to w swoim charakterystycznym jak zwykle stylu Coryllus.


Tymczasem patrzę na balkon, gdzie wróble i sikorki zlatują się chmarami na śniadanie, obiad i kolację – choć tych posiłków mają tak na oko dużo więcej w ciągu dnia niż przeciętny człowiek. Wróble lubią siadać na barierce balkonu i obserwować. Sikorki bogatki wpadają i wypadają jak myśliwce z „Bitwy o Anglię”. Modraszki, które dla odmiany nazywamy z żoną sikorkami „ubożuszkami”, choć tak malutkie, że dziecko mogłoby schować je w dłoni, są dzielniejsze od swych większych krewniaczek, nie płoszą się tak łatwo, siedzą i podziobują ziarno nawet, gdy się stoi przy samej szybie. Jedna z nich jest szczególnie zadziorna i goni większe bogatki. Od czasu do czasu wpada rudzik, który jest bardzo nieśmiały. Drepcze zabawnie po podłodze, przystaje, przygląda się ostrożnie, w razie gwałtowniejszego ruchu szybko ucieka. Piękny ptaszek, wyjątkowe ubarwienie piórek!


wtorek, 30 stycznia 2018

Co ma Steven Tyler z „Aerosmith” wspólnego ze Smolarnią?


Ostatni numer dwumiesięcznika „Arcana” (nr 138) przygotował gratkę dla miłośników prozy Floriana Czarnyszewicza i w ogóle dla amatorów polskiej literatury, jak sądzę. Można w nim po raz kolejny znaleźć blok tekstów zarówno samego autora „Nadberezyńców”, jak i artykuły o nim. Poprzedni taki numer tego czasopisma (nr 125) wydano w roku 2015, o czym już pisałem na swoim blogu.


Notabene wydawnictwo „Arcana”, nie tylko sam dwumiesięcznik, ma spore zasługi dla przywracania pamięci o autorach niesłusznie zapomnianych i przez długi czas niewydawanych w swojej ojczyźnie, najpierw ze względów cenzuralnych, a potem... A potem? Przez zaniedbanie? Przez brak wykształconych ludzi gotowych poświęcić czas na pracochłonne prace naukowe i redaktorskie? Przez brak zainteresowania urzędników Ministerstwa Kultury? Ignorancję redakcji oficyn wydawniczych?


Dość wspomnieć, że to właśnie Arcana wydały monumentalną i wspaniałą powieść „Nadberezyńcy”. Niebagatelnie też przysłużyło się tu wydawnictwo LTW (przypominające także innych polskich pisarzy tworzących na emigracji) publikując pozostałe powieści Czarnyszewicza. Szkoda, że to wszystko tak późno (powieści Czarnyszewicza powinny były wyjść drukiem w Polsce przynajmniej już w latach dziewięćdziesiątych), dobrze, że jednak.


Oczywiście pierwszą atrakcją najnowszego numeru „Arcanów” są same teksty autora „Losów pasierbów”. Są to dwa listy do „inżyniera poety” – Jerzego Woszczynina, które odsłaniają nam kolejne skrawki argentyńskiego życia pisarza, problemów, z jakim się borykał, kłopotów zdrowotnych... Oba listy pochodzą z roku 1964 (z marca i maja), a więc zostały napisane na kilka miesięcy przed śmiercią Czarnyszewicza, która nastąpiła 18 sierpnia 1964 roku.


Dwa kolejne teksty pisarza odsłaniają rąbek jego działalności społecznikowskiej w Argentynie, choć oba reprezentują odmienne gatunki literackie. Pierwszy to artykuł opublikowany przez niego na pięćdziesiątą rocznicę Związku Polaków w Berisso. Tekst bardzo ciekawy, bo wyjawiający nie tylko cząstkę życiorysu Czarnyszewicza, jego zaangażowania w promowanie i podtrzymywanie polskiej kultury, ale także dający nam jakiś wgląd w mało chyba znane życie emigracyjne Polaków w Argentynie, jakby rzucający snop światła na drobne wycinki tamtej rzeczywistości, w gruncie rzeczy mówiący zarówno o tej starej, jeszcze przedwojennej emigracji, jaki i czasach II wojny światowej oraz lat powojennych.


Drugi tekst to nowelka „Józiuk żmuda”, która została nagrodzona na Konkursie Literackim „Głosu Polskiego”, otrzymując drugą nagrodę. Utwór ten również umieszczony jest w środowisku polskim w Argentynie i dotyka problematyki podobnej do tej, która została poruszona w artykule Czarnyszewicza. Wątek romansowy w niej obecny rozgrywa się na tle realiów ówczesnej emigracji zarobkowej i wybuchu II wojny światowej. Muszę przyznać, że była to dla mnie miła niespodzianka, gdyż zastanawiałem się, czy ocalało coś jeszcze z dorobku prozatorskiego autora „Nadberezyńców”, oprócz listów rzecz jasna (które mam nadzieję doczekają się jakiegoś książkowego wydania).


Prawdziwą bombą w tym bloku materiałów jest fotokopia wiersza Czarnyszewicza z roku... 1911, który został opublikowany w białoruskim czasopiśmie „Nasza Niwa” w Wilnie. Jak pisze Diana Maksimiuk (która opracowała i poprzedziła wstępami opublikowane fragmenty spuścizny pisarza) „Chrystos Uwaskros!” (bo tak nazywa się ten utwór), „jeśli wierzyć wydawcom „Głosu” [który przedrukował ten utwór w roku 1965], jest to najstarszy znany autorce utwór Czarnyszewicza”!

Jednak nie dosyć tych rewelacji! Bez wątpienia uwagę czytelników należy zwrócić na przyczynek do biografii Floriana Czarnyszewicza autorstwa Bartosza Bajkowa.


Bajków wykonał naprawdę imponującą, niemal tytaniczną pracę, jeśli weźmie się pod uwagę, że gromadzenie materiałów zaczął w styczniu 2017 roku, a sam tekst, opatrzony datą: „maj 2017”, podaje całą masę nowych szczegółów, które z pewnością zainteresują miłośników prozy Czarnyszewicza. W ciągu zaledwie kilku miesięcy Bajków zdołał uzupełnić naszą wiedzę na temat pisarza o nowe fakty i potwierdzić niektóre wątpliwe szczegóły biografii pisarza. Podsunął także kolejne problemy do rozwiązania. Swoją drogą – szkoda, że ktoś zabrał się za to tak późno, przecież wielu już informacji nie uda się uzyskać, bo po prostu odeszli ci, którzy mogliby coś powiedzieć. Tym większe podziękowania należą się badaczowi, który się tego podjął!


I pytanie: co robią różne instytuty badawcze zajmujące się historią literatury polskiej i literaturą polską w ogóle? Jeśli przyjmują jakieś dotacje ministerialne, to postulat do ministra kultury: „Panie Ministrze, niech Pan przyzna tę dotację panu Bartoszowi, zamiast im. Wówczas te pieniądze z pewnością nie będą zmarnowane!”


Jednym z ważnych odkryć, jakie Bajków podaje w swoim artykule, jest lokalizacja samej Smolarni. Otóż wielu sądziło, że jest to istniejąca do dziś na Białorusi miejscowość Smolarnia, którą można też znaleźć na mapach satelitarnych. Bajków, po przestudiowaniu sprawy, stwierdza: „według mnie Smolarnia to Przesieka (konkretnie Przesieka Druga, kilka kilometrów na wschód od Kliczewa”. Skoro Przesieka to powieściowa Smolarnia, to czym stał się Kliczew w „Nadberezyńcach”? Ha! Odsyłam do tekstu autora w 138 numerze dwumiesięcznika „Arcana”, w którym można znaleźć wiele innych intrygujących informacji i odkryć dotyczących zarówno nazw i lokalizacji powieściowych miejscowości, losów rodziny Czarnyszewiczów, jaki odpowiedź na tytułowe pytanie: „Co ma Steven Tyler z Aerosmith wspólnego ze Smolarnią?”

Na koniec jeszcze jedna rzecz. Tym razem ponownie w mojej rekomendacji łyżka dziegciu. Zawsze mam dylemat, czy o tym pisać, zwłaszcza, gdy ktoś robi naprawdę dobrą robotę przywracając czytelnikom dzieła czy utwory zapomniane. Wydaje mi się jednak, że trzeba na to zwracać uwagę, bo niechlujna redakcja tekstów to plaga współczesnych czasów i to mimo wspaniałych osiągnięć technicznych, które umożliwiają szybką korektę, jak również redakcję. Niestety całą przyjemność lektury psuła mi właśnie ta niestaranna korekta. Trudno o to winić samych autorów pomieszczonych tam publikacji, bo przecież lepiej nasze omyłki zawsze dostrzega osoba postronna. Wina więc spada na redakcję dwumiesięcznika. Przy takim cyklu wydawniczym chyba można by to robić nieco staranniej?

poniedziałek, 29 stycznia 2018

Kawa z antysemitą


Tak się składa, że w ostatnim czasie ze względów towarzyskich mam okazję spotykać się z pewnym antysemitą. Nazwijmy go dla wygody „Andrzejkiem”. Akurat klimat jakoś sprzyja ostatnio tego typu tematyce, więc może warto dla odmiany nią się zająć.

Jest to tak naprawdę drugi prawdziwy antysemita, jakiego w swoim życiu spotkałem. Pierwszego miałem okazję poznać dawno temu, bo aż w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. Nazwijmy go dla ułatwienia wywodu „panem Władkiem”, bo człowiek był już z tej starszej nieco generacji.
Pana Władka również spotykałem wówczas w miarę często. Kiedy porównuję go do Andrzejka, mam wrażenie, że antysemityzm pana Władka był... jeśli to tak można określić... hm... nieco subtelniejszy. Czy to z racji lepszego wykształcenia, czy może tradycji rodzinnych – bo ojciec pana Władka, pilot w czasach II wojny światowej, był endekiem. A wiadomo: niedaleko jabłko pada od jabłoni.

Otóż pan Władek nie lubił Żydów i od czasu do czasu dawał temu wyraz. Jednak można było z nim normalnie porozmawiać o polityce, o gospodarce, o zmianach w Polsce. Jak z każdym innym. Pan Władek nie dostawał po prostu nagle szału, nie ogarniał go amok i nie bluzgał z pianą na ustach na tych „Żydów” w rządzie, w bankach, w szkole, w mediach itp. Jeśli by wspomnieć pewne nazwiska, np. Berman, Słonimski, Michnik, to oczywiście pan Władek nie omieszkał zwrócić uwagi na ich pochodzenie. Gdy była mowa np. o Polsce w pierwszych latach instalowania się nowej władzy, podkreślał duży udział Żydów w aparacie komunistycznej przemocy. Ale np. Kwaśniewski to był po prostu komuch, a nie „Żyd”.

Antysemityzm pana Władka bardziej przypominał niechęć do Niemców większości Polaków niż jakąś obłędną teorię spiskową, gdzie wszystkim władają Żydzi. Dla pana Władka Żydzi głównie mieszkali w Izraelu, było ich sporo w Stanach. Nie tropił jednak przedstawicieli tej nacji w poszczególnych członkach tego lub owego polskiego rządu, nie dopatrywał się ich w takim lub innym aktorze czy aktorce. W Polsce byli tylko ci, którzy ocaleli z Holokaustu i po roku 1968. Bliżej mu więc było do jakiegoś antygermanizmu niż nienawiści rasowej.

W porównaniu do pana Władka antysemityzm Andrzejka jest... no cóż... bardziej siermiężny, bardziej taki „rough”. Mam wrażenie, że myśli Andrzejka krążą niezmiennie już od wielu, wielu lat po tych samych, dobrze utartych koleinach i że od lat niewiele się zmienia. Przypomina mi pod tym względem pewną moją krewną, która ma jednego konika, ujeżdżanego niezmiennie od co najmniej pół wieku, a może dłużej – opowieści o księżach, którzy mają kochanki, piją i rozbijają się drogimi autami. Gdyby przeżyła kolejne 300 lat, podejrzewam, że jej ulubiona tematyka nie uległaby zbyt wielkiej zmianie.

Dla Andrzejka więc „Żydzi” są w każdym rządzie. Czy będzie to rząd PO, PiS, czy SLD, nie ma to znaczenia, to tylko zmiana dekoracji. Tak naprawdę to „Żyd” Mateusz Morawiecki zastąpił „Żydówkę” Beatę Szydło, a ta „Żyda” Tuska. Zaś „Żyd” Andrzej Duda zawetował ustawy reformujące sądownictwo. „Żydzi” są w szkolnictwie, w bankach, w handlu, w Kościele (tak, tak! Nie wiecie o tym, a dajecie „Żydom” na tacę, by paśli swoje grube brzuchy, a „Żyd” Jan Paweł II sprzedał Kościół Żydom), w przemyśle filmowym (wiecie na przykład, ile taki żydowski statysta dostaje dniówki? 3000 zł! I to wszystko „prawda”, a tylko oni dostają role) i w ogóle w przemyśle rozrywkowym. Oni są naprawdę wszędzie! Wszędzie!

Jeśli nie wierzycie, że dany celebryta, polityk, naukowiec, biznesmen, aktor, pisarz, poeta to Żyd, możecie to sprawdzić w Internecie. Tam są listy tych „Żydów” i możecie to zweryfikować. Zresztą Internet, tak jak telefonia komórkowa (oczywiście opanowana przez „Żydów”!) służy temu, by wami manipulować i prać wam mózgi (nie spytałem tylko, czy te listy „Żydów” też są przez nich układane, czy dzielni Polacy jakoś obchodzą ich internetową cenzurę).

Wizja Andrzejka jest tak naprawdę prosta jak drut. Czarno-biała i w pewnym sensie bezpieczna (gdyby nie ci „Żydzi” oczywiście). Łatwo się w takim świecie poruszać. Jeśli coś idzie źle – wiadomo, przecież to „Żydzi” znowu namieszali! Aż dziw, że ci biedni Polacy jeszcze w ogóle istnieją nad Wisłą! Tacy głupi, naiwni, łagodni, tak się dają wrobić w konia. Zupełnie jak Andrzejek, ale on przynajmniej wie, o co w tym wszystkim chodzi!

Antysemityzm Andrzejka i pana Władka niewiele więc mają ze sobą wspólnego, poza nienawiścią do Żydów realnych lub wyimaginowanych rzecz jasna.

Może łączy ich bardziej jeden fakt: obaj są (jeśli pan Władek jeszcze żyje) na bakier z nauką moralną Kościoła.

W przypadku pana Władka oczywiste to było może bardziej dla jego znajomych. Pan Władek bowiem chodził do kościoła na Mszę (może wciąż chodzi) i na pozór był przykładnym ojcem i mężem (może wciąż jest). Tyle tylko, że straszny był kobieciarz, a może lepsze byłoby określenie: „pies na baby”. To, czego bowiem kiedyś miałem okazję być mimowolnym świadkiem, bardziej przypominało ślinienie się psa na widok suczki. Tyle tylko, że pies nie ubiera tego w słowa, a pan Władek tak (rozbierając jednocześnie w myślach potencjalną zdobycz).

Andrzejek ponownie wypada tutaj na tle pana Władka bardziej prymitywnie. Bo to zadeklarowany ateusz, a przynajmniej antyklerykał. Kościół mu do niczego nie jest potrzebny, a poza tym przecież Kościół to „Żydzi”! Lubi sobie zażartować, że w piekle czeka już na niego miejsce w kotle i że będzie mu tam dobrze, bo ciepło. Chrystus ze swoją postawą nadstawiania drugiego policzka jest dla niego niepoważny. Ani chodzenie do kościoła, ani spowiedź czy sakramenty nie są mu do niczego potrzebne. Bo przecież „niczego złego nie robi”, jedynie chwali to, co zrobił Hitler.

Andrzejek w gruncie rzeczy jest niegroźny, mimo swoich wypowiedzi na temat wodza III Rzeszy. Wątpię, by kiedyś przyszło mu do głowy choćby uderzyć prawdziwego Żyda. Jednak jego monotonna wizja świata jest mocno nużąca. Kawa z nim smakuje jakoś gorzko. Dużo lepiej było ją popijać przy różnych okazjach z panem Władkiem.

Andrzejek ma jeszcze jedno hobby (jeśli nie liczyć majsterkowania, w czym jest prawdziwym mistrzem) – tzw. chemtrails. Robi nawet temu zdjęcia.

Jeśli dobrze zdołałem się zorientować, te „chemtrails” to smugi powstające za lecącym samolotem, a „w rzeczywistości” chemikalia rozpylane nad Polską. Po co? Po to, jak wyjaśnia Andrzejek, aby nie było w naszym ukochanym kraju urodzaju, aby obsiane pola nie obrastały zbożem, a krowy się nie cieliły. Zdaje się, że dotyczy to także dzietności.

A któż miałby zadawać sobie tyle trudu, aby to świństwo rozpylać nad Polską? – możecie spytać. No jak to kto? Jeszcze nie wiecie? To przecież jasne i proste jak drut!

sobota, 27 stycznia 2018

Corner Shop: Szekspir niezreformowany


Rzadko kto pewnie w kontekście okrągłej rocznicy reformacji w zeszłym roku pomyślał o... Williamie Szekspirze. Niewielu też pewnie zastanawiało się przy tej okazji nad tym, jakiego wyznania był wielki Anglik. Jeśli powiemy, że wybitny pisarz ze Stratfordu był katolikiem, to zapewne niejeden czytelnik uniesie brew w zdumieniu, a może nawet parsknie szyderczym śmiechem, posądzając nas o fantazjowanie i „katolskie” chciejstwo.

Wprawdzie kwestia katolicyzmu angielskiego dramaturga nie jest tematem nowym, a z katolickich pisarzy języka angielskiego pisali o tym na przykład Hilaire Belloc i G.K. Chesterton, wspominano o tym również nie tak dawno temu w Polsce, to jednak podejrzewam, że wiedza o tym wciąż nie jest rozpowszechniona wśród przeciętnych czytelników, którzy swą znajomość teatru elżbietańskiego czerpią ze szkoły średniej lub nawet studiów uniwersyteckich. A jeśli autor Burzy katolikiem był, to jak najbardziej był to temat do refleksji w kontekście reformacji, gdyż żył w czasach brutalnych prześladowań katolików w Anglii za panowania królowej Elżbiety I i króla Jakuba I (notabene pisałem już na tym blogu o książce poświęconej tej tematyce).

Sceptycznie podchodził do kwestii katolicyzmu Szekspira również konserwatywny krytyk, pisarz i konwertyta na katolicyzm, Joseph Pearce, znany polskim czytelnikom z takich książek, jak Pisarze nawróceni, C.S. Lewis a Kościół katolicki, Podróż Bilba czy Wyścig z diabłem. Kiedy jednak pochylił się nad tematem, zaczął weryfikować źródła i dostępne dowody, jego wątpliwości zaczęły topnieć. A przecież zdaniem tego wybitnego znawcy literatury angielskiej, znajomość biografii i epoki, w której dany pisarz tworzył, pomaga zrozumieć w pełni jego dzieło i artystyczną wizję w nim zawartą. Pearce jest przeciwnikiem poglądu, że można dany utwór pojąć i interpretować bez znajomości kontekstu, w jakim on powstawał, a zwłaszcza bez poznania życia i poglądów samego autora. Przestrzega też przed „wpisywaniem” w teksty literackie z innej epoki współczesnej wizji świata i człowieka. Jeśli zatem Szekspir był faktycznie katolikiem, to wielkie tragedie i komedie geniusza ze Stratfordu zaczynamy postrzegać w nowym świetle, z którego być może nie zdawaliśmy sobie dotąd w pełni albo zupełnie sprawy.

Choć książka The Quest for Shakespeare (W poszukiwaniu Szekspira) ukazała się w roku 2008, nie doczekała się do tej pory polskiego wydania. A szkoda! Wizja bowiem, jaka wyłania się z publikacji brytyjskiego pisarza i krytyka, daleka jest od sielankowej wizji z hollywoodzkich produkcji typu „Zakochany Szekspir”.

Oto dowiadujemy się, że hrabstwo Warwick, w którym urodził się i wychował wybitny dramaturg, było siedliskiem tak zwanych „rekuzantów”, czyli katolików uchylających się od uczestnictwa w protestanckich nabożeństwach i uroczystościach religijnych. Co ciekawe takim rekuzantem był Jan Szekspir, ojciec Williama, a także jego córka, Zuzanna. O katolicyzmie jego ojca świadczy zarówno zachowany i odnaleziony testament, jak i kara finansowa, jaką musiał zapłacić nie wypełniwszy nałożonych przez państwo, a wymierzonych w katolików, zobowiązań. Taka sama kara dotknęła córkę dramaturga.

Kary finansowe, choć rujnujące pod względem majątkowym, nie były jednak tym, co najgorszego mogło spotkać katolika pod panowaniem królowej Elżbiety.

Jak wynika ze śledztwa przeprowadzonego przez Pearce’a, Szekspir znał prawdopodobnie trzech jezuickich męczenników (w tym słynnego Edmunda Campiona), którzy aresztowani, torturowani, oskarżeni o zdradę stanu, a wreszcie skazani na śmierć, zginęli zamordowani w okrutny sposób w imieniu prawa. Nawet jeśli weźmie się poprawkę na obyczajowość i mentalność epoki, opis wykonania kary śmierci jeży włos na głowie. Uświadamia też, przed jakim wyborem stawali ówcześni katolicy: jeśli pozostawali wierni Chrystusowi, musieli być przygotowani na najgorsze cierpienia.
A jakie były to cierpienia? Skazańca wieziono na widoku ludzi przez całe miasto na tzw. „kracie”. Na miejscu kaźni wieszano go, poczym odcinano, nim zdążył wyzionąć ducha. Jeszcze żywego poddawano kolejnym, okrutnym mękom. Odcinano mu genitalia, rozpruwano brzuch, z którego wywlekano wnętrzności i palono na oczach torturowanego. W wreszcie jego męczarnie kończono poćwiartowaniem ciała i odcięciem głowy. To wszystko odbywało się publicznie.

Sam Szekspir najprawdopodobniej należał do tzw. „bezpiecznych” katolików, to znaczy takich, którym pozwalano istnieć w państwie Elżbiety I, a potem Jakuba I. Nie wychylali się, a więc nie stanowili „zagrożenia”. Co nie znaczy, że nie mogli się stać ofiarami posądzonymi o spisek i zdradę stanu.

Innym takim przykładem wśród ówczesnych twórców był kompozytor William Byrd, którego głowę (tak samo jak zresztą jego żony), a już z pewnością majątek i wolność ocaliła sama... królowa Elżbieta. Można się domyślać, że do pewnego stopnia obu wybitnych Anglików chronił talent. Dla przykładu warto dodać, że drukarza, który wydał utwór poetycki z muzyką Byrda, pozbawiono uszu, a sam twórca poematu, do którego muzykę skomponował Byrd, musiał salwować się ucieczką z kraju.
Talent nie uchronił jednak wybitnego poety metafizycznego Roberta Southwella. „Gwoździem do trumny” tego dzielnego człowieka, był nie tylko fakt jego katolicyzmu, ale i to, że był księdzem, a na dodatek jezuitą. Wielokrotnie poddawany okrutnym torturom, został w końcu męczennikiem i... świętym Kościoła katolickiego. Można przypuszczać, że William Szekspir był świadkiem jego okrutnej śmierci. Postawa Southwella musiała budzić zarówno podziw, jak i współczucie wśród zgromadzonych, bo gdy go powieszono, jacyś ludzie z tłumu podbiegli i pociągnęli go za nogi, by skrócić jego męczarnię i opisaną wyżej kaźń.

Nie przypadkowo wspominam tutaj tego świętego, gdyż wszystko wskazuje na to, że autor Burzy mógł znać autora osobiście, a z pewnością znakomicie znał jego twórczość, do której aluzje można odnaleźć w jego dramatach.

W innej swojej książce, Through Shakespeare’s Eyes (Oczami Szekspira) Pearce pokazuje, jak aluzje do twórczości Southwella wplecione zostały w wersy Kupca weneckiego, przy okazji dowodząc, jak opacznie ten arcykatolicki dramat jest interpretowany przez współczesnych nam krytyków. Całkiem niedawno zresztą przez przypadek wpadł mi w rękę tom współczesnego przekładu tej komedii, gdzie na okładce widniała fotografia, jak można się domyślić, Shylocka z zafarbowaną na tęczowo brodą! Ten jeden wizerunek streszczał w sobie doskonale wszelkie możliwe aberracje interpretacyjne słynnego utworu, łącznie z wyeksponowaniem jako głównej postaci żydowskiego lichwiarza! Ale to temat na inny artykuł... W samym The Quest for Shakespeare zresztą autor podaje na końcu bardzo ciekawą interpretację Króla Leara, uwzględniającą katolicki kontekst tego utworu.

Na zakończenie dodajmy może jeszcze jedną ciekawostkę (a książka Pearce’a jest ich pełna – warto choćby wspomnieć tu o katolicyzmie środowiska teatralnego Londynu, o monarchizmie angielskich katolików, o tajemnicach życia i śmierci Christophera Marlowe’a czy małżeństwa Szekspira i prawdziwych przyczynach jego wyjazdu do Londynu, a także np. o jego poprawkach w dramacie o Tomaszu Morusie). Otóż o katolicyzmie Szekspira może świadczyć również i to, że wyprowadziwszy się już z Londynu nabył on dom, który był sekretnym miejscem spotkań katolików i jako tako taki znany tajnym służbom. Można się domyślać, że sam bard uczestniczył w mszach potajemnie tam odprawianych. Zdaniem Pearce’a trudno uwierzyć w to, że nie zdawał sobie z tego sprawy. O tym, że było to miejsce nabożeństw, dowiedziano się zresztą już po śmierci dramaturga, gdy po prostu któregoś dnia zawalił się strop, który nie udźwignął ciężaru zgromadzonych wiernych.

Miejmy nadzieję, że wcześniej czy później zarówno ta książka Pearce’a, jaki i pozostałe jego prace poświęcone dramatom Szekspira, doczekają się wreszcie polskiego przekładu. Tych natomiast czytelników, którzy język Szekspira znają, zachęcam do lektury albo wersji papierowej, albo elektronicznej. Naprawdę warto wydać te parę funtów czy dolarów. Czas poświęcony na tę lekturę z pewnością nie będzie czasem zmarnowanym. A jak pisze autor na podstawie swojego dochodzenia:

„Z perspektywy modernisty i postmodernisty Szekspir wyłania się jako nieoświecony i krnąbrny reakcjonista. Z perspektywy tradycyjnie nastawionych badaczy widoczna jasność wizji moralnej, którą od zawsze dostrzegali w sztukach, staje się wytłumaczalna i wyraźniej określona”.

Joseph Pearce, The Quest for Shakespeare. The Bard of Avon and the Church of Rome, Ignatius Press, San Francisco 2008.

piątek, 26 stycznia 2018

Dzień islamu w Kościele katolickim?


To pomysł naprawdę kuriozalny. Mogę zrozumieć spotkania z muzułmanami, rozmowy z nimi, ale dzień islamu??? Że jak niby??! A my nie mamy ich przypadkiem nawracać na prawdziwą wiarę?


Chyba najlepiej podsumował to Tomasz Terlikowski w krótkim tekście w swoim „Małym Dzienniku”.


Zamilczeć prawdę w... polskich mediach katolickich


Cisza wokół filmu Grzegorza Brauna „Luter i rewolucjaprotestancka”. Teraz cisza wokół akcji Polonia Semper Fidelis. To zastanawiające. Gdyby milczały o tym media świeckie, można by to było jeszcze zrozumieć. Ale milczały i teraz milczą media katolickie.

O filmie Grzegorza Brauna krótki artykuł ukazał się chyba tylko w Gościu Niedzielnym (nie wiem, czy przypadkiem nie tylko w wydaniu elektronicznym). W innych mediach katolickich (z wyjątkiem portalu PCh24.pl, który objął ten znakomity dokument patronatem medialnym) informacji o tym filmie nie zauważyłem. Być może Grzegorz Braun jest persona non grata i „poobrażał sobie wszystkie sklepy”, ale czy jednak rolą mediów katolickich nie jest również informowanie o rzeczach dobrych, nawet jeśli sam ich autor nie budzi ich entuzjazmu? A zwłaszcza pisanie prawdy? I to przy zapędach cenzorskich np. portalu YouTube? W końcu film jest wyświetlany w całej Polsce na darmowych (sic!) seansach i przy pełnych salach kinowych. W samym Krakowie, jeśli dobrze się orientuję, tych seansów było już kilka. We Wrocławiu tego samego dnia zorganizowano dwa, zamiast jednego, bo takie było zainteresowanie. Przecież to fenomen, który aż prosi się o opisanie, obojętnie: negatywne czy pozytywne. Naprawdę nie ma, o czym pisać??!

Teraz podobnie jest z akcją Polonia Semper Fidelis, o której już na tym blogu wspominałem. Zbierane są podpisy pod listem do polskich biskupów z „synowską” prośbą o potwierdzenie niezmiennej nauki Kościoła katolickiego w sprawie nierozerwalności małżeństwa, by położyć kres zamieszaniu, jakie trwa i rozwija się w Kościele katolickim w związku z tzw. „liberalną” interpretacją adhortacji apostolskiej Amoris laetitia. Pod tym apelem podpisało się już ponad 55 000 osób! Czy to zbyt mało, aby akcję zauważyć? Poza krytycznym głosem na stronie Deon.pl, słynącym z dość kontrowersyjnych jak na portal katolicki wypowiedzi czy artykułów, brak jakoś reakcji. Po tym, jak o. Kramer skrytykował tę akcję przybyło sygnatariuszy. Może więc ktoś się obawia tego poparcia? Dlaczego? Przecież sygnatariusze proszą o potwierdzenie nauki samego Chrystusa o nierozerwalności więzów małżeńskich!

Sprawa jest o tyle przykra, że inicjatywa Polonia Semper Fidelis, za którą stoi Instytut Ks. Piotra Skargi, została dostrzeżona w samych Stanach Zjednoczonych (sic!). O liście do polskich biskupów poinformował katolicki portal Church Militant. A u nas się o niej milczy. A wszakże wszyscy ci, którzy podkreślają rolę laikatu, którzy wręcz domagają się większego jego udziału, powinni trąbić o tej akcji na lewo i prawo. Milczy „TygodnikPowszechny”, milczy „Gość Niedzielny”...

czwartek, 25 stycznia 2018

Faryzejski staruszek Raymond Leo Burke


Kontynuując temat kontrowersji w Kościele może warto np. przyjrzeć się, co takiego mówi ten „faryzeusz” i „staruszek” (używając określeń znanego blogera) kardynał Burke. Okazją może być artykuł z Church Militant, który streszcza główne punkty wywiadu, jakiego niedawno udzielił duchowny, a który jest dostępny w tzw. „podkaście”.

A więc, cóż takiego strasznego wyraża kard. Raymond Burke, że zasługuje to na taką pogardę Toyaha?

Przede wszystkim ubolewa nad „upolitycznieniem” w Kościele. Stwierdza, że rzecz nie w tym, by przeciwstawić się tzw. „rewolucji Franciszka”, czy być „za” lub „przeciw” obecnemu papieżowi, ale by pozostać wiernym niezmiennemu nauczaniu Kościoła katolickiego. Stwierdza, że z bólem przyjąłbym to, gdyby ktoś potraktował go jako lidera schizmy czy rozłamu w Kościele, a jego zdaniem do tego dążą niektórzy hierarchowie czy duchowni. Jest nawet gotów podporządkować się decyzjom, które według niego byłyby dla niego krzywdzące i niesprawiedliwe, byle zachować jedność ze Stolicą Apostolską. Jak więc pisze Stephen Wynne, kardynał „potwierdza swoją wierność tronowi św. Piotra”.

Straszne, prawda?

Zatem nie o walkę z papieżem Franciszkiem chodzi. Sam kardynał zresztą w swoich różnych wypowiedziach wyraża się z szacunkiem o obecnym następcy św. Piotra, wzywa wręcz do modlitwy za ojca świętego.

Nie znaczy to jednak, aby miał się zgadzać na to w Kościele, co jest niezgodne ze wspomnianą już niezmienną tradycją Kościoła katolickiego, z nauczaniem Chrystusa. A czymś takim są interpretacje Amoris laetitia, które pozwalają „rozwiedzionym i będącym w ponownych związkach cywilnych katolikom przyjmować Komunię Świętą”, gdyż jest to „po prostu sprzeczne z tym, czego Kościół zawsze uczył i co praktykował”. Tymczasem mamy do czynienia z „zamieszaniem, które narasta (...) niemal w postępie geometrycznym w Kościele – dotykając prawd fundamentalnych, szczególnie prawdy o sakramencie małżeństwa i prawdy o Eucharystii Świętej i godnym przyjmowaniu Komunii Świętej”.

I znów nasuwa się pytanie: czy coś takiego można wykpić epitetami o „staruszkach” i przyrównać hierarchów proszących o klaryfikację do faryzeuszy? Przecież są to sprawy poważne, fundamentalne!
Mówiąc o źródłach dzisiejszego zamieszania, kardynał Burke nie uderza wcale w papieża Franciszka, ale stwierdza, że ma ono „swoje korzenie w długotrwałej opozycji wobec nauczania Chrystusa o małżeństwie oraz nauczania Kościoła o świętości Najświętszej Eucharystii”.

Może warto przytoczyć obszerniejszy fragment wypowiedzi hierarchy:

Zawsze istniał w Kościele pewien element, który buntował się przeciwko nauczaniu Kościoła i ostatnich czasach widzieliśmy to w bardzo wyraźny sposób: na przykład w całej debacie dotyczącej sztucznej antykoncepcji, która miała miejsce w latach sześćdziesiątych XX wieku, ale także w tej kwestii dotyczącej nieregularnych związków małżeńskich, wolnych związakach pozamałżeńskich; to wszystko jest tak naprawdę skutkiem społeczeństwa świeckiego, w którym w naszych czasach nieustannie trwa atak na świętość małżeństwa. Widzimy to teraz w absolutnie potwornym przejawie, jakim jest tak zwana teoria gender. A więc nie powinniśmy się dziwić, że kwestie te są ponownie podnoszone.

Kardynał wypowiada się też z szacunkiem o św. Janie Pawle II, który takim tendencjom się przeciwstawiał. Dalej dodaje, że „największą usługą, jaką ktokolwiek z nas może oddać ojcu świętemu, jest mówienie prawdy o wierze”, gdyż „wówczas pomaga się mu być (...) zasadą jedności wszystkich biskupów samego Kościoła”.

Zdaniem kardynała „wierni katolicy stoją w obliczu sprawdzianu” w sytuacji obecnego zamieszania w Kościele. I przytoczmy jeszcze na koniec jeden obszerniejszy fragment wypowiedzi tego „strasznego” buntownika i „faryzeusza”:

Chciałbym po prostu zachęcić współbraci katolików – tak jak sam próbuję to robić – by odpowiadać na tę sytuację wiernością temu, czego Kościół zawsze nauczał i co zawsze praktykował – a nie jest to dla nas tajemnicą: zawiera się to np. w Katechizmie Kościoła Katolickiego – a pozostając wiernym w ten sposób, pozostaniemy również w jedności z Piotrem, gdyż jeden papież nie uczy inaczej od drugiego papieża. Wszyscy papieże są następcami św. Piotra. Są oni strażnikami i orędownikami Tradycji Apostolskiej, a zatem, jeśli pozostaniemy wierni temu, czego Kościół zawsze nauczał i co zawsze praktykował, wówczas także pozostaniemy wierni św. Piotrowi: Ubi Petrus, ibi Ecclesia.


środa, 24 stycznia 2018

Komuniści górą!


Wygląda na to, że nie poprzestanę na jednym wpisie o zamieszaniu w Kościele. Co chwilę pojawiają się kolejne informacje, które mówią o tym, że rzeczywistość nie jest tak różowa, jak niektórzy chcieliby to widzieć.

Oto wiadomość, która sprawia, że wierny katolik czuje się niekomfortowo. Chciałoby się wierzyć, że to gra, której celem jest dobro Kościoła. Ale naprawdę trudno to dobro zauważyć i trudno znaleźć dla takich rozwiązań jakieś sensowne wytłumaczenie. Właśnie dziś portal PCh24.pl podał informację o dogadaniu się Watykanu z chińskimi komunistami. Rzecz kuriozalna i trudna dla zrozumienia dla Polaków (choć chyba nie tylko), którzy swoje pod komuną przeszli.

Jak podaje redaktor naczelny portalu: „Watykan poprosił biskupów Petera Zhuanga z Shantou i Jospeha Guo Xijina z Mindong o przejście na emeryturę lub rezygnację. Ich miejsce mają zająć wyświęceni bez zgody Stolicy Apostolskiej biskupi ze Stowarzyszenia Patriotycznego. To ugięcie się Watykanu przed chińskim rządem w imię lepszych relacji między komunistami a Stolicą Apostolską”.

Wyobraźmy sobie, że w latach pięćdziesiątych Watykan każe ustąpić polskim biskupom na rzecz tzw. „księży patriotów”. Jak to potraktować? Zachęcam do zapoznania się z całym tekstem pt. „Szokującadecyzja Watykanu” (istotnie szokująca!) na stronie PCh24.pl, a także z wywiademz kardynałem Josephem Zenem.

wtorek, 23 stycznia 2018

Sic transit gloria mundi – co z katolicką Europą, ojcze święty?


Pisałem wczoraj o znanym blogerze i jego obronie ojca świętego. Stwierdziłem, że choć w innych dziedzinach wykazuje się on sporą przenikliwością, to akurat na temat Kościoła niewiele mądrego ma do powiedzenia, poza inwektywami wymierzonymi w zasłużonych dla wiary katolickiej duchownych. Nie trzeba było długo czekać, by przeczytać kolejne niepokojące wiadomości. Właściwie w przypadku tego pontyfikatu to niestety normalność i chciałoby się wierzyć, że nie nad wszystkim ojciec święty jest w stanie zapanować.


Pierwsza wiadomość przyszła z Portugalii i dotyczy twórczego rozwinięcia myśli Amoris laetitia. Jak informuje portal Church Militant, tamtejszy arcybiskup, Jorge Ortiga, postanowił wprowadzić w życie idę rozeznania i towarzyszenia parom, które po rozwodzie są w nowych związkach cywilnych. W tamtejszej archidiecezji będzie działał specjalny zespół, który ma za zadanie pomóc takim parom w rozeznaniu swojej sytuacji i podjęciu ostatecznej decyzji, czy mogą przystępować do Komunii Świętej.


Chciałoby się wierzyć, że to tylko taki trick, który ma tych ludzi sprowadzić na dobrą drogę i uświadomić im, że zgodnie z nauką Kościoła nie może być mowy o przystępowaniu do Komunii, gdyż po prostu żyją w stanie grzechu ciężkiego! Arcybiskup podpierając się wypowiedzią ojca świętego z Amoris laetitia stwierdził: „jesteśmy powołani do kształtowania sumień, a nie ich zastępowania”.


Druga smutna wiadomość pochodzi z Mariawald w Niemczech. Jak donosi portal PCh24.pl, „Watykańska Kongregacja ds. Instytutów Życia Konsekrowanego zmusiła zakon trapistów do zamknięcia klasztoru, który w przyszłym roku obchodziłby 110. rocznicę działalności”. Według portalu „dom zakonny w Mariawald, jako jedyny z niewielu w świecie, sprawuje Mszę świętą w tradycyjnym rycie. Niestety, już niedługo”. Okazuje się, że mimo dojścia do porozumienia, weto postawiła watykańska Kongregacja. Chciałoby się ze smutkiem powiedzieć: „Sic transit gloria mundi”.


poniedziałek, 22 stycznia 2018

A Toyah dalej galopuje hen, hen! – w bezdroża i oczerety


Toyah niestety kolejnymi wpisami tylko dowodzi mojej oceny, że na temat Kościoła nie ma nic sensownego do powiedzenia. Broni ojca świętego. No cóż... mógłbym powiedzieć, wzorując się na jego wpisach, że Kościół powinien bać się takiego obrońcy bardziej niż swoich krytyków. Ale może od biedy lepszy taki obrońca papieża niż ci, którzy wyzywają go od antychrysta i rzucają pod jego adresem wulgarne określenia? Chociaż z drugiej strony akurat w tym ostatnim przypadku widać z miejsca wyraźnie, że to, co wypisują, od złego pochodzi.


Nawet nie mam ochoty podawać linku do jednego z ostatnich wpisów Toyaha, aczkolwiek każe mi on nieco zmodyfikować swoją opinię o tym blogerze. Ten wpis, w którym Toyah wypowiada się pogardliwie o czterech kardynałach, wybitnych i zasłużonych dla Kościoła, porównując ich do faryzeuszy, po prostu nie zasługuje na upowszechnianie. Kto zechce, ten sobie go znajdzie. Wyraźnie widać, że o zamieszaniu w Kościele, jakie trwa za tego pontyfikatu, Toyah albo ma umiarkowaną wiedzę, albo nie chce o pewnych faktach najzwyczajniej w świecie wiedzieć (a można ich przytoczyć zatrważającą ilość). Być może niezbyt uważnie korzysta z Internetu. Potrafi rzucać tylko epitetami i to tak kuriozalnymi, jak „katoprawica” czy „staruszkowie” (ten ostatni jest chyba jego ulubionym, być może powinien dodać jeszcze, że są to staruszkowie niewykształceni i z małych miejscowości) i podawać swoją dość uproszczoną wersję wydarzeń. Nawet nie dostrzega, że faktycznie słowa Chrystusa – ale nie te, które przytacza, lecz te o nierozerwalności małżeństwa i o Mojżeszu – mogłyby być skierowane właśnie do obrońców zachowań i działań tego papieża, a zwłaszcza feralnego punktu 301 Amoris laetitia. No cóż...


Oni byli gotowi umrzeć za wiarę, a my? – „Angielscy męczennicy reformacji”


Wśród książek wydanych dla upamiętnienia tragedii reformacji warto zwrócić uwagę na niewielką objętościowo książeczkę księdza Jana Badeniego TJ. „Angielscy męczennicy reformacji” to wznowienie publikacji ze schyłku XIX wieku – jak się domyślam z Posłowia, prawdopodobnie wydanej pośmiertnie (ksiądz Badeni zmarł w roku 1889, a obecna publikacja jest oparta na wydaniu z roku 1901).


Choć niektórym lektura tej pracy może z początku wydać się nieco ciężka, głównie ze względu na odrobinę już staroświecki język, to zachęcam, by po nią sięgnąć – w pewnym momencie nie mogłem się od niej po prostu oderwać. Ale wciągająca narracja nie jest jedynym argumentem. Sporo kontrowersji obecnie wywołują różne przyjacielskie gesty katolickiej hierarchii wobec protestantów (mieliśmy tego przykłady również w Polsce). Próbuje się na różne sposoby wybielać i usprawiedliwiać początki tej jednej z największych katastrof w dziejach Europy. Aczkolwiek nie można zaprzeczyć, że wśród pierwszych „reformatorów” z pewnością byli ludzie, którym na sercu leżało dobro Kościoła, a których przeraziłyby skutki ich własnych działań, to trudno pomijać w rozliczeniach z przeszłością to, co wskazywało wyraźnie również na złe intencje inicjatorów i wykonawców owej „reformy”.

„Angielscy męczennicy reformacji” dla wielu czytelników mogą być znakomitą okazją do poznania w zarysie sytuacji katolików w Anglii, która za czasów Henryka VIII oderwała się od jedności z Rzymem. Autor opisuje położenie ówczesnych katolików poprzez losy męczenników Kościoła – gorliwych kapłanów, którym na sercu leżało zbawienie dusz ich własnych rodaków – mieszkańców Anglii. Pretekstem to napisania tej książki musiał dla polskiego jezuity być fakt – o którym wspomina we Wstępie – beatyfikowania 54 męczenników angielskich w roku 1886 przez papieża Leona XIII.


Badeni na początku daje krótki przegląd sytuacji za panowania Henryka VIII, poświęcając oczywiście miejsce Tomaszowi More i Janowi Fisherowi wśród wielu innych męczenników za wiarę, którzy są tu bądź wymienieni chociaż z imienia, bądź krótko przedstawieni. Większość jego książki skupia się natomiast na męczennikach z czasów królowej Elżbiety I. W szczególności wyróżnieni zostają trzej z nich: Edmund Campion, Aleksander Briant oraz Tomasz Cottam – każdemu z nich poświęcony jest osobny rozdział.


Czytając o losach tych wspaniałych ludzi nie sposób rumienić się ze wstydu. Ci bohaterscy wyznawcy Chrystusa gotowi byli ponieść okrutną śmierć męczeńską, by nawrócić choć parę dusz, sprowadzić je ze złej drogi ku Prawdzie. A kaźń, jaka czekała schwytanych kapłanów, była naprawdę przerażająca, nawet biorąc pod uwagę ogólną brutalność ówczesnych obyczajów. Odnoszę wrażenie, że w dzisiejszych czasach niewielu znalazłoby się gorliwych katolików, którzy gotowi byliby oddać życie za ideały, które przyświecały Campionowi czy Cottamowi. Swoją drogą – czy taki napływ Polaków do Anglii, jaki nastąpił w ostatnich czasach, nie powinien był stać się okazją do „nowej ewangelizacji” (nomen omen) tego kraju? A stał się?


Należy przy tym zaznaczyć, że ówcześni katolicy byli monarchistami. Oskarżano ich natomiast o zdradę stanu. Broniąc się, owi męczennicy za wiarę katolicką podkreślali swoją lojalność wobec królowej. Odmawiali jej jednak prawa do decydowania o kwestiach wiary, czyli zwierzchnictwa nad Kościołem. Choć kuszono ich zaszczytami i wolnością, nawet widząc przerażającą kaźń swoich poprzedników, nie ulegli pokusie, zachowując wierność Chrystusowi i ojcowi świętemu w Rzymie. Władza świecka nie miała prawa decydować o prawdach wiary, a przecież takie było m.in. pokłosie reformacji, oprócz grabieży na szeroką skalę dóbr kościelnych.


Warto zwrócić przy okazji uwagę na jedną ciekawostkę, o której Badeni nie wspomina, gdyż pewnie nie miał o tym nawet pojęcia. Otóż istnieje pewne prawdopodobieństwo, że sam William Szekspir miał możliwość osobiście poznać Campiona. Są poszlaki, które wskazują na styczność z jezuitami jego ojca – Jana. Autor „Angielskich męczenników reformacji” wspomina o tym, że Campion wraz z towarzyszami był goszczony w drodze do Anglii przez Karola Boromeusza. Badania wykazały, że odnaleziony testament ojca Szekspira jest kopią dokumentu, który sporządził dla katolików znajdujących się w sytuacji zagrożenia włoski święty. Pierwotnie wzór takiej ostatniej woli miał służyć katolikom w czasach zarazy, gdy nie mieli szansy uzyskać pomocy duchowej ze strony kapłana. Znakomicie nadawał się dla katolików w Anglii, których położenie nie było dużo lepsze – wszak kapłanów katolickich w tym kraju bezwzględnie tępiono i ścigano. Wygląda na to, że towarzyszący Campionowi Robert Parsons (znany również jako Persons) organizował szmugiel kopii takiego testamentu do Anglii. Jezuici mogli otrzymać wzór owego dokumentu bezpośrednio od samego św. Karola Boromeusza, który ich tak gościnnie przyjął.


Książka „Angielscy męczennicy reformacji” jest skromnie, acz ładnie wydana. Bez wątpienia należy być wdzięcznym wydawnictwu Prohibita za wznowienie tej pracy, a także za opatrzenie jej krótkim posłowiem, które uzupełnia ją o te informacje, których Badeni wówczas posiadać rzecz jasna nie mógł. Żeby jednak nie było za słodko, trzeba wspomnieć o dwóch mankamentach.


Pierwszym jest niestety niezbyt dokładna korekta. Jeśli są to tylko literówki, w większości przypadków można domyślić się poprawnej wersji, ale czasami czytelnik może mieć wątpliwości, czy ma do czynienia z jakąś archaiczną formą językową, czy po prostu zwykłym błędem. Domyślam się, że interpunkcja jest w tekście oryginalna, nie uwspółcześniona – brak o tym informacji. I to jest właśnie drugi mankament – brak choć paru słów wyjaśnienia na temat współczesnego wydania tej książki. Z Posłowia wnioskuję na przykład, że oryginalny tytuł to „Błogosławieni męczennicy angielscy” i że opierano się na wydaniu z roku 1901, ale nie wiadomo, czy to było pierwsze, choć pośmiertne, wydanie, czy może kolejne.


Ks. Jan Badeni TJ, Angielscy męczennicy reformacji, Prohibita, Warszawa 2016.

sobota, 20 stycznia 2018

Toyah wali w Górnego, czyli szarża po bezdrożach i oczeretach


Lubię krytyczne spojrzenie na rzeczywistość, niezależność myślenia, unikanie stadności, stąd na moim blogu m.in. linki do dwóch harcowników Internetu: Coryllusa i Toyaha.


Nie oznacza to jednak, abym zgadzał się ze wszystkim, co na swoich blogach piszą. Odwaga myślenia wiąże się przecież z ryzykiem błądzenia i możliwością palnięcia piramidalnego głupstwa. Stąd zdarza się obu wymienionym blogerom nieco zagalopować w swoich szarżach.


I tak, choć nie czytam jego bloga dość regularnie, cenię sobie np. uwagi Toyaha na temat polskiej polityki. Chyba jako jeden z niewielu mógł z satysfakcją się przyglądać histerii w obozie propagandy „dobrej zmiany”, gdy okazało się, że minister Macierewicz został jednak zdymisjonowany. Przewidział to z dość dużym wyprzedzeniem, co czytelnicy mogą po prostu zweryfikować na jego blogu. Muszę mu więc przyznać to, że wykazuje przenikliwość w obserwacji polskiej sceny politycznej, co nie oznacza, że koniecznie się zgadzam z jego opinią o byłym ministrze obrony.


Z drugiej strony nisko oceniam jego kompetencje do wypowiadania się na tematy kościelne. Zwłaszcza po jego pogardliwym wpisie o czterech kardynałach, autorach słynnych dubiów. Tutaj Toyah galopuje na swoim koniku po terenie kompletnie mu obcym, waląc na lewo i prawo, jak jakiś śmieszny Don Kichot, pałętając się po bezdrożach, a nawet taplając w bagnie. Nie dotykając nawet meritum sprawy. Mam wrażenie, że orientacja autora w tych kwestiach jest bliska zera, choć nie przeczę, że z pewnością jest wiernym synem Kościoła katolickiego.


Tak też oceniam jego ostatni wpis, w którym broni papieża Franciszka, a tak naprawdę robi jakieś osobiste wycieczki pod adresem Grzegorza Górnego i to nie pierwszy raz (chyba że pomyliłem jego tekst z jakimś wpisem Coryllusa).


Otóż w sprawach kościelnych akurat więcej zaufania mam do Górnego. Szkoda może czasu na polemikę z tym tekstem (jak już napisałem – to bardziej jakieś osobiste, a przy tym złośliwe, wycieczki pod adresem byłego naczelnego „Frondy”) – twierdzenie, że większym problemem dla Kościoła katolickiego może być wierny katolik, krytykujący siejących zamęt duchownych z Zachodu i brak reakcji Watykanu, niż właśnie ci duchowni (choćby nawet „staruszkowie”) jest po prostu śmieszne. Warto może jednak zwrócić uwagę na dwa fragmenty.


Po pierwsze na samym początku Toyah pisze o „agresji”, z jaką papież Franciszek miał się ponoć spotkać „ze strony naszych głównych portali prawicowo-katolickich-niepodległościowych, zarzucających mu wspieranie aborcji”. Nie wiem, które portale zarzucały papieżowi wspieranie aborcji. Faktem jest natomiast, że duże kontrowersje nie tylko w Polsce wywołała kwestia przyznania orderu św. Grzegorza działaczce aborcyjnej Liliane Ploumen. Sam napisałem na tym blogu, że było to jak splunięcie w twarz Mary Wagner, która niemal w pojedynkę walczy z krwiożerczym (dosłownie!) systemem. Nie twierdzę, że ojciec święty wspiera w ten sposób aborcję, ale niestety takie wrażenie cała sprawa wywołała.


Toyah twierdzi na swoim blogu, że „wystarczyło zaledwie parę godzin, by plotki, które stały na samym początku tego kłamstwa, zostały skutecznie odsłonięte”. Nie wiem, o jakim kłamstwie mówi tutaj Toyah. Powtórzę – odniosłem wrażenie, że przede wszystkim krytykowano przyznanie orderu św. Grzegorza aborcjonistce” i wrażenie, jakie to wywołało – a było ono fatalne, zarówno dla wizerunku papieża Franciszka (obojętnie, czy wiedział coś o tym, czy nie), jak i samego Kościoła (a Mary Wagner siedzi w więzieniu). Gdzie tu kłamstwo i w jaki sposób „plotki (...) zostały skutecznie odsłonięte”? Chodzi o te idiotyczne tłumaczenia o zwyczajach dyplomatycznych??! Chyba że Toyah pisze o czymś, co przeoczyłem.


Druga kwestia jest natomiast raczej zabawna. Otóż pod koniec swojego wpisu Toyah ironizuje: „Znalazł Górny w internecie te informacje, napisał na ten temat tekst...” Ironizowanie na temat znalezienia informacji w Internecie jest raczej śmieszne (chyba, że mylnie odczytuję to zdanie, stawiając akcent tam, gdzie go nie ma). Jestem ciekaw, gdzie Toyah znajduje większość informacji. Internet to obecnie jedno z najlepszych źródeł informacji, gdyż daje możliwość niemal równoczesnego weryfikowania podanych wiadomości, sprawdzenia poglądów i opisu sprawy z różnych punktów widzenia. Te możliwości stają się jeszcze większe, gdy ktoś włada np. dwoma językami obcymi.

Oczywiście Internet jest też pełen pułapek i jeśli nie weryfikuje się serwowanych tam wiadomości wystarczająco starannie, można z łatwością popełnić kardynalny błąd. Zwłaszcza, jeśli jest się dziennikarzem. Sam się o tym przekonałem kilka razy, zbyt pośpiesznie biorąc za fakt coś, co było jedynie wytworem wyobraźni autora.


Czasem natomiast wystarczy jednak tylko jedno kliknięcie myszą, by się przekonać, z czym mamy do czynienia. Właśnie niedawno przeczytałem o pewnym księdzu, który po swoim skandalicznym postępku powinien był być natychmiast suspendowany, a nie spotkała go nawet łagodna nagana (mniejsza teraz o szczegóły). Po wpisaniu jego nazwiska w wyszukiwarce, kliknąłem myszą i gdy zerknąłem na jedno z wyświetlonych zdjęć, od razu wszystko stało się dla mnie jasne. Więcej nie było sensu szukać. Oczywiście dziennikarz z prawdziwego zdarzenia powinien wszystko dokładnie sprawdzić: może zdjęcie to fotomontaż, może duchowny znalazł się na tle tej tęczowej flagi przez przypadek albo rozwinęli ją za nim jego przeciwnicy?


Swoją drogą ciekawe, czy Toyah, gdyby poznał sprawę, uznałby, że problem stwarza w tym przypadku katolicki dziennikarz krytykujący brak reakcji ze strony biskupa miejsca, czy sam hierarcha, który toleruje takie sytuacje i nie reaguje na wybryki siejącego zgorszenie „staruszka”?


piątek, 19 stycznia 2018

Położyć kres zamętowi, a może znowu iskra wyjdzie z Polski...


Żyjemy w czasach zamętu. Zamętu nie tylko w świecie pogańskim, ale w samym Kościele.

Być może przeciętny katolik nie jest do końca tego świadom. Zwłaszcza katolik w Polsce, gdzie jeszcze jest w miarę normalnie, tzn. wiara odgrywa ważną rolę w życiu znacznej części mieszkańców.


Niestety w ślad za rewolucją seksualną przyszedł atak na rodzinę, atak na świętość więzów małżeńskich. Przykre to, ale duże zamieszanie wywołuje tutaj także dokument kościelny – adhortacja Amoris laetitia papieża Franciszka.


Obrońcy adhortacji twierdzą, że odczytują ten dokument zgodnie z tradycją i nauką Kościoła i posądzają krytyków o zwykłe uprzedzenie. Na jednym z portali na przykład stwierdzono, że to uprzedzenie wiąże się z tym, że przez długie lata papieżem był Polak, a teraz jest nim ktoś z dalekiej Ameryki Południowej. To dość absurdalny zarzut, gdyż ci sami krytycy działań obecnego ojca świętego zazwyczaj z rewerencją odnoszą się do papieża Benedykta XVI, nawet jeśli krytykują jego przejście na emeryturę. A przecież Benedykt XVI nie jest Polakiem, a co gorsza – Niemcem.


Broniący Amoris laetitia jakby nie chcą dostrzec, że w różnych miejscach na świecie pojawiły się interpretacje tego dokumentu sprzeczne z niezmienną nauką Kościoła, także za naszą zachodnią granicą, które dopuszczają do Komunii Świętej osoby rozwiedzione żyjące w nowych związkach cywilnych. A ojciec święty milczy, gdy kardynałowie w słynnych dubiach proszą go o wyjaśnienie i potwierdzenie doktryny Kościoła.


Ale jakby tego zgorszenia było mało, ostatnio pojawiły się nawet interpretacje jak informuje portal PCh24.pl stwierdzające, że homoseksualiści żyjący w grzechu ciężkim niekoniecznie muszą być pozbawieni łaski uświęcającej i mogą przystępować do Komunii Świętej! Teolodzy z amerykańskiego katolickiego uniwersytetu (sic!) głoszący taki pogląd podpierają się fragmentem adhortacji Amoris laetitia.


Dlatego zachęcam wszystkich wiernych katolików do podpisania petycji do polskich biskupów o potwierdzenie niezmiennego nauczania Kościoła na temat rodziny i małżeństwa. Akcję zainicjował portal Polonia Semper Fidelis. Może znowu iskra wyjdzie z Polski.

czwartek, 18 stycznia 2018

„Seksmisja” po kanadyjsku


Jak się okazuje jedna z najzabawniejszych komedii w historii polskiego kina była nie tylko kpiną z totalitaryzmu, ale też przepowiednią czasów przyszłych, w których już żyjemy. Zapewne też wbrew intencjom samego reżysera. Jesteśmy też świadkami rzeczy, o których się wówczas ani reżyserowi, ani przeciętnym Polakom w siermiężnej komunie nie śniło. Na przykład: jednego z największych obłędów nowego stulecia (aż strach pomyśleć, co będzie dalej) – ideologii „gender”.


Wspomniałem już poprzednio na tym blogu, że Kanada, to kraj, któremu coraz dalej do sielankowego stereotypu o niej, a coraz bliżej do krainy przypominającej najczarniejszą dystopijną wizję.


Cóż jednak począć z tą wiadomością z Quebeku, którą podał portal LifeSiteNews? Śmiać się czy płakać? W latach osiemdziesiątych uznalibyśmy to za tak absurdalne, że nikt nie uwierzyłby, że takie rzeczy będą się dziać na serio. A jednak.


Otóż niejaki/niejaka (niepotrzebne skreślić) „Gabrielle” Bourchard została/został (niepotrzebne skreślić) szefową „największej grupy walczącej o prawa kobiet”. Ten ktoś urodził się jako mężczyzna, a teraz określa się jako „kobieta”. Nie wiem, czy po powrocie ściąga z ulgą perukę i zrzuca damskie ciuszki. W każdym razie taki absurd zaczyna niestety być dla nas powszechnością. Po Wrocławiu też biega coś/ktoś (niepotrzebne skreślić) w damskich szpilkach, co/kto (niepotrzebne skreślić) nieodmiennie kojarzy mi się z koziołkiem, a może satyrem.


Ale to nie koniec całej historii! Żeby było jeszcze zabawniej, część feministek zbuntowała się przeciwko nowej „szefowej”, twierdząc, że „nie może przemawiać w imieniu kobiet, gdyż urodziła się mężczyzną”.


„Szefowa” broni się natomiast twierdząc, że przedtem była/był (niepotrzebne skreślić) ponad „szklanym sufitem”, a teraz jest pod nim, stawszy się częścią „uciskanej grupy”, więc w rzeczywistości lepiej rozumie sytuację kobiet.


Cyrk trwa.

środa, 17 stycznia 2018

Plunąć w twarz Mary Wagner


Chyba nie da się inaczej określić przyznania Orderu św. Grzegorza pani Liliane Ploumen, działaczce pro-aborcyjnej, prowadzącej swą śmiercionośną aktywność na szeroką skalę, jak tylko plunięciem w twarz Mary Wagner.

Tłumaczenia urzędników watykańskich, że to taka „praktyka dyplomatyczna” i że takie wysokie odznaczenia przyznaje się ot tak po prostu – jak długopis z logo firmy – są żałosne.

Zamiast żenujących i najzwyczajniej w świecie śmiesznych kolejnych wyjaśnień, może warto byłoby po prostu przeprosić. Także przeprosić takich ludzi, jak dzielna Kanadyjka, Mary Wagner, która po raz kolejny siedzi w więzieniu, bo nie chce zrezygnować z namawiania kobiet do porzucenia zamiaru zamordowania własnego dziecka.

Jeśli już ktoś powinien dostać Order św. Grzegorza to właśnie ona. Niemal w pojedynkę toczy nierówną walkę z aparatem współczesnej, „oświeconej” opresji stojącej na straży „cywilizacji śmierci”. Notabene Kanada, na pozór kraina lasów, jezior i niedźwiedzi, coraz bardziej przypomina jakąś ponurą dystopijną wizję niż sielankowy, spokojny „kraj pachnący żywicą”.

Może warto więc dołączyć do sygnatariuszy petycji skierowanej do Ojca Świętego o cofnięcie zaszczytu, jakim została obdarzona pani Ploumen, a którą można znaleźć na stronie LifeSiteNews.

wtorek, 16 stycznia 2018

„A Fistful of Dollars”, czyli legalne oglądanie jest do bani


Nie jestem jakimś szczególnym kinomanem. Jeśli mam wybór: dobra książka a film, wybiorę książkę. Nie zmienia to jednak faktu, że od czasu do czasu lubię obejrzeć coś dobrego: albo pobudzającego intelektualnie i dostarczającego wrażeń artystycznych, albo po prostu niezłą rozrywkę.

Pamiętam, jak przebywając w latach dziewięćdziesiątych w Dublinie, w epoce, kiedy Polaka rzadko kiedy można było spotkać tam na ulicy, postanowiłem uzupełnić swoje braki w edukacji filmowej i zobaczyć przynajmniej część dzieł z klasyki kina. Można było wówczas w stolicy Irlandii pożyczyć po prostu sprzęt wideo, tak jak i telewizor. W okolicy, w której mieszkałem sporo mieszkań lub tzw. „bedsittów” wynajmowali studenci, stąd pewnie ktoś wpadł na pomysł, by wynajmować im sprzęt, tak jak wynajmuje się auta. Nie pamiętam już skąd miałem telewizor: czy zostawił go poprzedni lokator, czy ktoś mi go podarował. Z pewnością wypożyczyłem odtwarzacz. Pamiętam, że obejrzałem wówczas prawie wszystkie filmy Andrieja Tarkowskiego. Kasety znajdowałem w lokalnych wypożyczalniach. Jedna z nich była całkiem nieźle zaopatrzona. Znalazłem tam nawet filmy polskie. Zresztą, gdyby nie było i tam ambitniejszych filmów, to znałem jedną z wypożyczalni, którą mijałem codziennie po drodze z pracy, a która oferowała filmy dla koneserów.

Ostatnio dopadł mnie jakiś wirus i nie puszczał przez ponad tydzień. Ponieważ sił starczało mi tylko na przeglądanie Internetu, czytanie szło z trudem, postanowiłem zobaczyć coś z klasyki. Nie wiem, jak to się stało, ale zacząłem szukać filmów Sergio Leone. Zobaczyłem „A Fistful of Dollars”, „The Good, the Bad and the Ugly”, „For a Few Dollars More” oraz „Once Upon a Time In the West”. Do tego wszystkiego dołożyłem jeszcze jeden – nieco denerwujący (zarówno główną postacią, jak i pewnymi rozwiązaniami komediowymi), ale z kapitalną sceną otwierającą (w której czuć było muśnięcie geniuszu Leone – podobno reżyserował niektóre z jego fragmentów) „My Name Is Nobody”, którego reżyserem był Tonino Valerii. Frajda była podwójna: po raz pierwszy oglądałem te filmy w całości po angielsku i była to rozrywka na naprawdę wysokim poziomie (co może się wydawać paradoksalne, jeśli się pamięta, że były to w większości produkcje niskobudżetowe). Niektóre ze scen mógłbym z lubością oglądać po raz kolejny, tak jak zawsze chętnie wracam do ulubionych fragmentów „Blade Runnera” czy „The Fifth Element”.
Niestety żadnego z tych filmów nie obejrzałem czerpiąc z tzw. legalnego źródła. Co piszę z prawdziwą przykrością, by uważam, że autorom lub spadkobiercom ich praw autorskich należy się wynagrodzenie za włożoną pracę. W większości znalazłem je na popularnym YouTube, co zmusiło mnie do oglądania części z nich z jakimiś dziwnymi napisami (niekiedy dziwnie niezsynchronizowanymi z akcją, co już miało najmniejsze znaczenie, bo i tak były w niezrozumiałym języku, choć nie przeszkadzało to zauważyć tego braku synchronizacji).

Cóż było jednak robić, skoro tzw. „legalne źródła” nie mają działu klasyki, w którym można by na przykład wypożyczyć sobie za sensowną kwotę pakiet filmów Sergio Leone albo innego mistrza kina? Nie ma też już wypożyczalni płyt DVD, więc nie mogłem poprosić żony, by przywiozła mi po drodze coś z pracy. Gdybym chciał sobie dzisiaj obejrzeć filmy Tarkowskiego, mogę jedynie pomarzyć.

Problem nie dotyczy jednak tylko filmów z klasyki kina. To samo z filmami najnowszymi. Od dawna czekam, aż np. „American Sniper” Clinta Eastwooda czy „Interstellar” będą dostępne do wypożyczenia za jakąś sensowną kwotę. Gdyby istniała sieć wypożyczalni DVD, filmy te pewnie już dawno obejrzałbym jak najbardziej legalnie, tak jak wszelkie inne obrazy warte zobaczenia, a których z różnych powodów nie zobaczyłem w kinie.

Niestety okazuje się, że doba Internetu to czas, kiedy zamiast poszerzenia dostępu do dzieł filmowych mamy właściwie tego dostępu ograniczenie. Nie wiem, na czym polega polityka płatnych portali, a może samych producentów tych filmów. Dlaczego wybitniejsze produkcje nie są dostępne w opcji do wypożyczenia, ale jedynie do kupienia? Wierzę, że „American Sniper” Eastwooda to film wybitny, ale naprawdę nie mam potrzeby kupowania go za kwotę, za którą mógłbym kupić np. dwie dobre książki. I chyba takich widzów jest więcej, stąd niestety popularność portali, które oferują pirackie wersje ostatnich hitów kinowych. Wysokie ceny takich filmów napędzają tylko nielegalne ich rozprowadzanie. Sądzę, że wielu widzów wolałoby jednak zapłacić kwotę np. 10 zł za wypożyczenie i obejrzeć te obrazy w dobrej jakości i jeszcze na dodatek z możliwością wyboru wersji językowej niż w kiepskiej, pirackiej wersji, gdzie tłumaczenie jest kiepskie, a na dodatek nie ma opcji językowych. Ja w każdym razie tak, bo przecież twórcy należy się wynagrodzenie za pracę. Dlaczego więc, jak się wydaje, firmy działają na swoją niekorzyść? O co w tym wszystkim chodzi? Skąd te utrudnienia w dostępie do dobrych filmów? Przecież więcej widzów wypożyczy film, zamiast kupować go za jakieś absurdalne kwoty, a tym samym przyniesie większy zysk zarówno portalom oferującym legalne oglądanie, jak i samym producentom. Zwłaszcza, jeśli film spodoba się tak bardzo, że ktoś będzie chciał nie tylko jeszcze raz go obejrzeć wypożyczając, ale może kupując tym razem na własność!

poniedziałek, 15 stycznia 2018

Interes mojej żony i moich dzieci jest drugorzędny, liczy się pomoc imigrantom


Słuchając niektórych kapłanów lub hierarchów Kościoła katolickiego mam wrażenie, że ich wypowiedzi świadczą albo o nieuświadomionej pysze (pokazaniu, że jest się lepszym od całej reszty), albo o kompletnym oderwaniu od zwykłego życia (co jest zaskakujące w przypadku osób pomagających np. bezdomnym).


Obchodzono w niedzielę Światowy Dzień Migranta i Uchodźcy. Miałem okazję zatem wysłuchać wczoraj kazania, w trakcie którego wyszły z kościoła trzy osoby, co zauważył sam duchowny. Duchowny powiedział przy okazji, by nie dzwonić z pretensjami do proboszcza, bo on wie coś o tym, co mówi – pracował z bezdomnymi. Sprawdziłem, to prawda – duchowny zasłużony w działalności charytatywnej. Ale jakoś mu nie przyszło do głowy, że akurat te osoby, które wyszły, mogły mieć albo nieprzyjemne doświadczenia z tzw. „imigrantami” i „uchodźcami”, albo takie doświadczenie mogło spotkać ich krewnych. Naprawdę trudno to sobie wyobrazić?


Kapłan z parafii św. Augustyna we Wrocławiu przytoczył na samym początku wypowiedź Jana Pawła II, najpierw tajemniczo nie wyjawiając, kim jest autor. Potem oczywiście z triumfem oznajmiając imię autora tego cytatu (chyba większość parafian się i tak domyśliła). Prawdopodobnie cytował za arcybiskupem Gądeckim, którego wystąpienie jest dostępne dzisiaj na stronie Episkopatu Polski i w którym znajduje się, jeśli dobrze zapamiętałem, dokładnie ten sam cytat. Problem w tym, że jeśli wierzyć źródłom, ten sam papież miał wizję Europy najeżdżanej przez islamistów, wizję przerażającą, w której nasz kontynent ma doświadczyć rzeczy gorszych nawet niż w czasie totalitaryzmu komunistycznego i hitlerowskiego.


Ten sam duchowny stwierdził, że w mediach nie podaje się informacji o pomocy udzielanej chrześcijanom przez muzułmanów. Jako przykład przytoczył wiadomości o ataku na świątynię koptyjską w Egipcie. Stwierdził, że nie poinformowano w mediach o postawie imama z pobliskiego meczetu broniącego chrześcijan, a także o oddawaniu krwi przez muzułmanów dla rannych. Być może obaj czytamy inną prasę lub korzystamy z innych źródeł, bo do mnie taka informacja jednak dotarła. I to nie tylko w tym przypadku.


Dalej kapłan stwierdził, że nieprawdą jest, jakoby kraje muzułmańskie nie przyjmowały uchodźców. Jako przykłady podał m.in. Turcję i Oman. I znowu pudło. Nie argumentuje się bowiem w mediach, że kraje muzułmańskie nie pomagają uciekinierom, ale że nie robią tego bogate państwa arabskie, które wydają się mieć wystarczające środki finansowe, albo skazując osoby potrzebujące na karkołomną eskapadę do Europy, albo tak naprawdę wysyłając je tam celowo, by skolonizowały stary Kontynent. Turcja akurat sąsiaduje z krajami tamtego rejonu i stanowi jedną z dróg do Europy.


Przykład z Omanem był natomiast nietrafiony z tego powodu, że raczej odstraszający. Wierni bowiem dowiedzieli się, że to chrześcijanie negocjują między ludnością lokalną (muzułmańską) a imigrantami z Syrii (muzułmanami), by nie dochodziło między nimi do konfliktów. Mimo różnic, z których typowy Europejczyk nie zdaje sobie sprawy, jednak zarówno uchodźcy, jak i mieszkańcy Omanu wydają się być sobie bardziej bliscy pod względem kulturowym i mentalnym. Jaka istnieje przepaść między typowym Europejczykiem, a tzw. „uchodźcą” z kraju islamskiego, nie trzeba chyba mówić – zdążyli się już o tym przekonać mieszkańcy Zachodu.


Polski franciszkanin skonstatował również ze smutkiem, że Polska jest krajem zamkniętym i nie ma tutaj możliwości pomocy migrantom i uchodźcom. Trochę po macoszemu natomiast potraktował pomoc charytatywną udzielaną przez Polskę i Polaków np. Syrii oraz innym krajom muzułmańskim, a przecież dane, które można znaleźć w sieci, są naprawdę imponujące. Rozczulał się też nad osobami niewierzącymi, które bardzo martwią się losem imigrantów i uchodźców. Owszem, ich postawa może być zawstydzająca dla wielu katolików, ale czy czasami nie bywa też motywowana tą moralną wyższością, o której pisałem na samym początku?


Kapłan (który powiedział parę rzeczy ważnych – nie przeczę) zdaje się zapominać chyba jednak o jednej istotnej sprawie, o czym chyba powinien wiedzieć, jako osoba działająca na rzecz biednych, a mianowicie, że są różne formy pomocy i że nie każdy może pomagać w ten sam sposób. Pewnie sam stwierdziłby, że np. jego działalność charytatywna byłaby bardzo utrudniona, gdyby nie wsparcie finansowe różnych darczyńców. Tylko dlaczego ci darczyńcy, drogi ojcze, nie angażują się sami np. w rozdawanie zupy lub zbieranie osób bezdomnych z ulic? Zna, ojciec, odpowiedź?


Jeśli jeszcze nie zaświtało, a chyba również nie zaświtało to arcybiskupowi Gądeckiemu, który pięknie mówi o nadrzędności pomocy człowiekowi, traktując bezpieczeństwo państwa jako rzecz drugorzędną, to podpowiem.


Otóż, ów franciszkanin pewnie nie miałby oporów, by udzielić noclegu osobie bezdomnej pukającej do furty klasztoru. Kto wie, być może nawet odstąpiłby takiej osobie swoje własne łóżko, oddał swoją kolację. Niewykluczone. Ja natomiast nie. Co najwyżej dałbym mu torbę z jedzeniem, kubek herbaty, a nawet może jakiś śpiwór by się gdzieś znalazł lub choćby koc. Dlaczego nie udzieliłbym noclegu? Bo po prostu bałbym się o bezpieczeństwo i cześć mojej żony, wpuszczając taką osobę do domu. A to mojej żonie powinienem w pierwszej kolejności zapewnić to bezpieczeństwo i to ona jest dla mnie „najważniejszym punktem odniesienia” i to jej „bezpieczeństwo osobiste” przedkładam nad inne.


Czy to naprawdę tak trudno zrozumieć? Każdy mężczyzna, który ma rodzinę i dzieci zrozumie to bez trudu, chyba że jest nieczułym głupcem, którego nie obchodzi dobro jego bliskich. Żaden normalny mąż i ojciec nie wpuści do domu grupy nieznanych mu ludzi, obawiając się o bezpieczeństwo swoich bliskich, których ma przecież chronić. Jakimże nieodpowiedzialnym głupcem byłby człowiek, który mając w domu żonę i np. dwójkę małych dzieci wpuściłby kompletnie nieznanych mu ludzi, proszących go o wsparcie i nocleg! Samotny mężczyzna może to zrobić na własną odpowiedzialność. Również kobieta (niestety mamy już drastyczne przykłady, czym się taka łatwowierność skończyła). Ryzykuje jedynie własne życie. Czy to wszystko naprawdę trzeba tłumaczyć??? Naprawdę?
Traktuję Polskę, swoją Ojczyznę, jako w pewnym sensie moją rodzinę. Zależy mi na bezpieczeństwie tej rodziny. I myślę (taką przynajmniej mam nadzieję), że jako taką traktują Polskę rządzący i że im też zależy na bezpieczeństwie tej rodziny. Teraz zamieńmy słowa „bezpieczeństwo narodowe” z wypowiedzi arcybiskupa Gądeckiego na „bezpieczeństwo rodziny”. Co nam wyjdzie? Jak wówczas zabrzmią słowa polskiego hierarchy?

sobota, 13 stycznia 2018

Czy katolik może głosować na PO?


Może. Ale czy będzie to robił z czystym sumieniem? Z pewnością nie.

Jeśli ktoś miał jeszcze wątpliwości co do tego, czy PO jest faktycznie partią chrześcijańską (a już bardzo dawno temu powinien się był ich wyzbyć), to po ostatnim głosowaniu nad dwoma obywatelskimi projektami ustaw złożonymi w sejmie, chyba nie może mieć już żadnych złudzeń. Odpowiedź jest prosta: nie jest.

Wykluczenie trzech posłów PO z partii po tym, jak nie zagłosowali za pro-aborcyjnym projektem feministek, mówi wyraźnie, że PO to ani Kościół łagiewnicki, ani toruński (pomijając już absurdalność takich określeń, wszak Kościół jest jeden). Politycy tej partii od dawna byli na bakier z nauką moralną Kościoła w swoich oficjalnych deklaracjach i postępowaniu publicznym. Niestety nie spotykało się to z wyraźnym potępieniem Kościoła, nie było żadnej groźby ekskomuniki np. dla polityków, którzy publicznie wspierają projekty pro-aborcyjne, in vitro czy tzw. „małżeństwa” homoseksualne. Ba! Nawet znaleźli się duchowni, którzy popierali tzw. „kompromis aborcyjny”.
Czy po ostatnich głosowaniach w sejmie duchowni wspierający w swoich oficjalnych wypowiedziach PO nie powinni wyraźnie potępić postępowania polityków tej partii?

Jednak, żeby nie było zbyt różowo, wyborcy głosujący na PiS również nie mają łatwo, choć prawicowe media (z pewnymi wyjątkami) się o tym nie rozpisują. W końcu pięćdziesięciu paru posłów tej partii głosowało za skierowaniem projektu feministek do dalszych prac nad nim w sejmowej komisji. W tym niestety prezes tej partii, Jarosław Kaczyński. Ci sami posłowie (jeśli dobrze sprawdziłem) głosowali również za projektem broniącym życia nienarodzonych dzieci.
Co to oznacza? Przeczytałem gdzieś, że politycy PiS zadeklarowali się nie odrzucać projektów obywatelskich w pierwszym czytaniu. Nie pamiętam tego postulatu. Być może. W każdym razie stąd pojawiła się sugestia, że to taka strategia obliczona na zamknięcie ust tym, którzy twierdzą, że rządząca partia wprowadza w Polsce zamordyzm i ogranicza inicjatywy obywatelskie. Czyżby? Projekt feministek jednak był taki, że należało go z góry odrzucić. Nie można serio rozpatrywać projektów dopuszczających mordowanie najsłabszych i najbardziej bezbronnych.

Wydaje mi się natomiast, że niestety strategia PiS obliczona była na to, że skierowanie obu projektów do komisji wydłuży czas pracy nad tymi projektami, przedłużając całą procedurą ad calendas Graecas. 

Choć jestem gotów bronić Prezesa w różnych kwestiach, to niestety w przypadku aborcji jest mi z nim zdecydowanie nie po drodze. Myśli jak polityk, a nie jak wierny syn Kościoła. Dla mnie w tej kwestii sprawa jest prosta: tak – tak, nie – nie. Zaleciłbym na ferie zimowe lekturę I i II Księgi Królewskiej, I i II Księgi Kronik albo obu Ksiąg Machabejskich – one pokazują wyraźnie do czego prowadzi paktowanie z władcą tego świata. Czas na prawdziwą kontrrewolucję. Z diabłem się nie paktuje.

piątek, 12 stycznia 2018

Ryszard III, czyli ile Szekspira w Szekspirze?


Koniec starego roku i początek nowego, to z reguły czas różnych podsumowań. Zacznijmy więc sobie na tym blogu od teatru.


Wyjście do teatru w dzisiejszych czasach to ryzyko. Zwłaszcza, jeśli idzie się na premierę lub pierwszą inscenizację tuż po niej, kiedy jeszcze nie ma żadnych recenzji. Może się okazać, że to, co zapowiada plakat, nijak się ma do tego, co zobaczymy na scenie. Zamiast króla i trzech córek ku swemu zdumieniu w przedstawieniu opartym na dramacie Szekspira ujrzymy... papieża i trzech kardynałów. Zamiast dramatu Wyspiańskiego bluźnierstwa i pornografię, które wołają o klątwę i istną pomstę prosto z nieba.

Parafrazując klasykę kina polskiego, możemy się spytać, patrząc ze smutkiem na to wszystko: „Ile jest Szekspira w Szekspirze?” czy „Ile Wyspiańskiego w Wyspiańskim?” Wielkie nazwiska okazują się bowiem być pretekstem do serwowania widzom własnych fantasmagorii i brudnych „przemyśleń” reżysera, gdzie „pięknym jest brzydkie, brzydkim piękne”, podczas gdy oryginalny dramat zostaje poddany kompletnej dekonstrukcji.


Szedłem zatem na przedstawienie Ryszarda III we wrocławskim Teatrze Polskim, którego premiera odbyła się 24 listopada tego roku, z obawami. Ale i też nadzieją. Tę nadzieję uzasadniał fakt, że Cezary Morawski, obecny dyrektor teatru, stał się obiektem ataków różnych środowisk liberalnych i lewicowych, jak również buntu części trupy teatralnej. Pomyślałem sobie, że gorzej niż za Krzysztofa Mieszkowskiego chyba już być nie może. Po Morawskim, który zresztą zagrał główną rolę w najnowszej inscenizacji dramatu Szekspira, raczej nie spodziewałem się wulgarnej prowokacji, obliczonej na to, że motywowani niskimi instynktami i sugestią pornografii widzowie zasilą kasę teatralną, a przy okazji, że wywoła to skandal i reakcję „ciemnogrodu”.


Okazało się, że nadzieje nie były płonne. Wprawdzie niektórzy bardziej „tradycyjni” widzowie mogą się zjeżyć na fakt, że aktorzy nie występują w strojach „z epoki”, ale przecież teatr to sztuka iluzji, w której wiele miejsca wciąż pozostawia się wyobraźni widzów. Najprościej można wyjaśnić to w ten sposób: dziecko do zabawy bierze patyk, który raz jest mieczem, innym razem karabinem maszynowym, oszczepem albo berłem. Poza tym, jakie miałyby to być stroje, jeśli postać Ryszarda III jest raczej bardziej dziełem wyobraźni, niż odzwierciedleniem rzeczywistej postaci? We wrocławskiej inscenizacji pewne elementy aktorskich kostiumów sugerowały zarówno pełnioną rolę, jak charakter odgrywanej postaci. Te bardziej współczesne części garderoby dawały zresztą do zrozumienia aktualność przedstawianej wizji (ale bez prostackiej publicystyki i odwołań do polskiej polityki).

Jeśli jesteśmy już przy kostiumach i inscenizacji, to duże brawa należą się Sylwii Kochaniec za proste, acz jednocześnie bardzo pomysłowe rozwiązania inscenizacyjne. Zwłaszcza kapitalnym pomysłem były dwie konstrukcje na kółkach, platformy które raz tworzyły sale zamkowe, innym razem reprezentowały dwa wrogie sobie stronnictwa, innym znowu razem przedstawiały loch w twierdzy Tower, dwa wrogie obozy czy wojenne machiny. W pamięci zwłaszcza utkwiła mi scena, w której Clarence opowiada o swoim śnie i oto loch w Tower zamienia się nagle w okręt płynący po powierzchni morza. A to wszystko uzyskano bardzo prostymi, a jednocześnie bardzo teatralnymi środkami.


Przy okazji: właśnie za tę sugestywną scenę powinien być również nagrodzony rzęsistymi brawami Dariusz Bereski, który jej niesamowitość także wykreował umiejętnie swoją sztuką aktorską. To niewątpliwie jeden z lepszych fragmentów tej inscenizacji.


Wracając do postawionego na początku pytania: „Ile Szekspira w Szekspirze?”, muszę przyznać, że we wrocławskim przedstawieniu jest go sporo, a nawet dużo więcej, niż mógłbym się spodziewać po współczesnym teatrze, zwłaszcza tym, ześlizgującym się w tanią publicystykę. A tego właśnie trochę się obawiałem i nie wątpię, że bardziej „uświadomionego” politycznie reżysera pewnie taka perspektywa by pokusiła. Wówczas ujrzelibyśmy jakąś groteskę, gdzie Gloucester, późniejszy Ryszard III, byłby złośliwym gnomem-Kaczyńskim albo rudym fałszywcem-Tuskiem – w zależności od tego, za którą opcją opowiadaliby się twórcy. Na szczęście takie „genialne” pomysły najwidoczniej nie przyszły Adamowi Sroce, reżyserowi tej inscenizacji, do głowy.


Nie było też w moim odczuciu wczytywania w tragedię wielkiego Anglika jakichś współczesnych koncepcji filozoficznych, choć program teatralny, zwłaszcza wzmianką o „pustym Niebie”, zdaje się jakby coś takiego sugerować.


Jest to wręcz klasyczna w swojej pozornej prostocie inscenizacja tragedii. Taka, na którą bez obaw zgorszenia, można wybrać się z młodzieżą. Poczynione skróty w tekście są uzasadnione i nie naruszają integralności tekstu, a nawet podkreślają pewne jego walory czy eksponują znaczenie poszczególnych scen.


Ryszard III wystawiony na deskach Teatru Polskiego to dla mnie przede wszystkim studium łotra, kanalii, postaci demonicznej, człowieka, który do szczytów władzy dąży z całą bezwzględnością, traktując ludzi jako środki do celu, umiejętnie manipulując nimi, usuwając ich, jeśli stoją mu na zawadzie, wiążąc się z nimi, jeśli ułatwiają mu realizację swoich zamiarów. Z całą pewnością nie są dla niego osobami, podmiotami, których uczuciami należałoby się przejmować. Jednocześnie tytułowy bohater to ktoś, kto zdając sobie sprawę ze swojej nikczemności, z pomocą słów stara się owładnąć drugim człowiekiem, omotać go, niczym pająk pajęczyną swoich słów, by potem wykorzystać i porzucić, gdy okaże się bezużyteczny. Znakomicie pokazuje to jedna ze słynniejszych scen z tego dramatu: dialogu między Lady Anną a hrabią Gloucester i kończący tę scenę monolog tytułowego bohatera, gdzie między innymi słyszymy:

Przeciw mnie Bóg był, jej sumienie, zwłoki,
Za mną nikt, tylko diabeł i obłuda.
Lecz ją zdobyłem – nicość przeciw światu!

Drugi aspekt tej tragedii, który we wrocławskiej inscenizacji wybrzmiał dla mnie dość wyraźnie, to postawy ludzi wobec tej tyranii i bezwzględności: ich lęk, ich strach, gniew i rozpacz, próby przetrwania i dostosowania się, lawirowania, przymykania oczu czy wreszcie świadomy współudział w knowaniach i machinacjach głównego złoczyńcy, bez przejmowania się faktem, że jest to współudział w złu. Tutaj też w pamięci tkwią role kobiece. Choć na przykład widzów może drażnić, irytować czy zastanawiać nieco dziwna maniera recytacji tekstu przez Ewę Dałkowską jako Księżną Yorku. Z ról męskich wyróżnia się Krzysztof Franieczek jako Buckingham oraz Jakub Grębski odtwarzający kilka ról, w tym Mordercę I oraz Lorda Majora.


Wreszcie trzecim aspektem jest kwestia sumienia. Szczególnie widoczna w dwóch scenach: w groteskowym dialogu Morderców w Tower oraz w monologu Ryszarda III nawiedzanego przez duchy zamordowanych w noc przed rozstrzygającą bitwą. W tym pierwszym przypadku sumienie „czyni człowieka tchórzem (...). Jest to zarumieniony, wstydliwy duch, buntujący się w piersi człowieczej; napełnia człowieka przeszkodami (...) Jako rzecz groźna, bywa przepędzane z wszystkich grodów i miast, a każdy człowiek pragnący żyć dostatnio stara się wierzyć sobie i obywa się bez niego” – tak przynajmniej usprawiedliwia się Morderca II, który potem własnemu sumieniu ulegnie. W tym drugim przypadku król też przegrywa walkę z własnym sumieniem, nawiedzającym go pod postacią jego zamordowanych ofiar: „Moje sumienie posiada/Tysiąc odmiennych języków”. W tym w gruncie rzeczy przejmującym monologu tytułowy bohater uświadamia sobie własną samotność i pustkę swojego życia. Jak sam stwierdza: „Niestety, nienawidzę siebie/Za wszystkie nienawistne czyny!”

Ryszard III w Teatrze Polskim to po prostu dobra, „klasyczna” inscenizacja. Najzwyczajniej w świecie „normalna”, taka, na którą można się wybrać bez obawy, że po scenie będą biegać w amoku nadzy aktorzy lub uprawiać seks oralny z figurą świętego. Na pozór tylko tyle i aż tyle.


William Shakespeare, Ryszard III, reż. Adam Sroka, Teatr Polski we Wrocławiu, premiera: 24 XI 2017.