środa, 16 maja 2012

niedziela, 13 maja 2012

Z piątku na Sobotę: Nieśmieszny staruszek



Pełny zachwyt! Aż się nie chce wyjść z Teatru. To zdecydowanie najlepsza sztuka z tych trzech „dorosłych”, które ostatnio obejrzałam w Lalkach (poprzednie to były: „Ostatnia ucieczka” na podstawie Bruno Schultza  i „Wroniec” Jacka Dukaja).

Nie będę się za długo rozpisywać o niewątpliwie doskonałym zgraniu aktorów ożywiających wspólnie jedną lalkę – poruszających jej stopami, dłońmi, ramionami, głową – w tak idealny sposób, jakby ona sama była żywa i najlepiej wiedziała czym ruszać czy kiwać, i w którym momencie, żeby najtrafniej odzwierciedlić wypowiadane słowa! To po prostu należy do kunsztu tego rodzaju teatru, a Teatr to jeden z najlepszych i nie należy się dziwić, że ci aktorzy doskonale to potrafią.

Jednak poetyka przedstawienia to już dodatkowa rzecz, dodatkowy smak, który nie wynika li tylko z umiejętności idealnie synchronicznego poruszania kijkami czy sznurkami! Bo nie wystarczy poruszać kijkami żeby poruszyć serca! Sam dobór postaw i gestykulacji lalki do wypowiadanych kwestii to przecież odrębna sprawa, dzieło, które trzeba było opracować i zaplanować zanim się je potem perfekcyjnie zrealizuje. Bo „perfekcyjnie” jest tu naprawdę odpowiednim słowem.

Scenografia (Jadwigi Mydlarskiej-Kowal), wszystkie stroje Staruszka wraz z jego fotelami i rekwizytami – a także muzyka (Zbigniewa Piotrowskiego) – to następne świetnie opracowane elementy! Niczego w tej materii nie jest za dużo, nie odczuwamy też żadnego braku. Każdy takt muzyki – dość oszczędnej przecież – doskonale podkreśla i akcentuje akcję. Każda kreacja „kolejnego” Staruszka zachwyca. Staruszek w szlafroku, Staruszek na leżaku w niedbałym kostiumie kąpielowym i tym okropnym podkoszulku na zapadłej piersi za to wydętym brzuchu, Staruszek w bawełnianej bieliźnie z guzikami, w białej koszuli z czerwonym krawatem –  no po prostu wszystko jest zrobione świetnie!

Do tego dochodzi podział kwestii pomiędzy piątka aktorów. Kiedy „atakują” widza wyznaniami Staruszka, jak lawiną, w tej spowiedzi życia, prawie depcząc sobie po piętach i niemal wchodząc jeden drugiemu w słowo – pośpiech ten nie razi, nic tu nie przeszkadza, żaden z głosów nie drażni uszu, nie odstaje od całości – choć każdy przecież zupełnie inny (tembr, intonacja, tempo), co też potęguje wrażenie, że na życie tego jednego starca złożyło się ileś istnień (tak jak każdy z nas jest zlepkiem rożnych postaci w tym sensie, że bywamy inni w zależności od sytuacji, otoczenia, czasów i rzeczywistości – w których chwilowo przyszło nam się znaleźć). Mówiąc o kunszcie aktorów należy też podkreślić, że każdy z nich jest zarówno doskonałym animatorem, jak i – niezależnie od ożywionej lalki – samoistnym aktorem w tej sztuce. W dodatku ta wręcz zaskakująca chwilami odrębność podkreślona jest dialogami pomiędzy nimi – czyli pomiędzy Staruszkiem a poruszającymi nim aktorami – a więc w tym momencie dodatkowymi, autonomicznymi postaciami na scenie! Bo Staruszek chwilami mówi do nich, (zamiast – jakby się mogło wydawać na lalkarskiej scenie najbardziej naturalne: za ich pomocą do widzów), szarpie się z nimi, a bywa że i wyprowadzony z równowagi udziela im reprymendy lub wręcz wymierza kuksańce! W którymś momencie bije jednego z nich po twarzy. I choć treść sztuki nie nastraja zbytnio do śmiechu – sytuacje te wywołują reakcje szczerego rozbawienia u widzów, bo naprawdę bardzo trudno się tej reakcji oprzeć. Te odrębne byty którymi tutaj stają się animatorzy lalek przywodzą mi jeszcze jedną refleksję: nie do końca wiadomo, czy wszystko co robił oskarżony emeryt przez cale swoje życie, wypływa z jego własnej woli, czy może – jak my wszyscy po trosze – poddawany był manipulantom w białych rękawiczkach (które właśnie ci aktorzy w ciemnych garniturach noszą przez większość przedstawienia na swoich dłoniach). Tym „manipulantem” oczywiście może tu być inny człowiek, ale również bywają nim nasze wewnętrzne byty, lęki i pragnienia, z którymi chwilami się szarpiemy czy też wymierzamy im kuksańce.

Tak, wszystko tu od pierwszej do ostatniej chwili wciąga i przykuwa uwagę – już od momentu kiedy pielęgniarka (niezmiennie świetna Jolanta Góralczyk) wnosi „pierwszego” Staruszka, aż do chwili kiedy wynosi „ostatniego”.

Jednak najbardziej magiczny moment w moim odbiorze – w sensie plastycznym, wizualnym, to scena obrazująca pokazy sportowych wyczynów dziewczynek z rożnych szkół żeńskich – którą opisuje Staruszek „lewitujący” rękami aktorów. To naprawdę nieprawdopodobny widok, i takież samo wrażenie! Wrażenie wprost nie do opisania! W tym momencie przestajemy wierzyć ze to tylko lalka! Lalka–Staruszek po prostu wyskakuje o własnych siłach w górę i wykonuje w powietrzu coś w rodzaju salta czy fikołka  – w dodatku robi to w zwolnionym tempie! dzięki czemu mamy przedłużona przyjemność podziwiania tej sceny. Jest dość ciemno, aktorzy jakoś mi zanikają, a Staruszek w tym momencie ubrany jest w jasne ubranie, z długimi rękawami i nogawkami, co przez rozrzucone kończyny daje obraz przypominający ogromnego obracającego się pająka. Pająk ten jakby oplata i wciąga w swą pajęczynę … nie, nic materialnego, nie muchę czy inne żyjątko; ten jak go nazwę „Pająk-Pragnienia Staruszka” wciąga i oplata, niszczy i unicestwia – jak pięknego, kolorowego motyla – widok o którym w tym momencie opowiada: widok prężących się w sportowych pokazach małych dziewczynek, z którymi nasz sfiksowany bohater splątany jest nicią całego swego sfiksowanego żywota. Salto jest jakby rozlazłe, powolne, ręce i nogi Staruszka nie trzymają się jakiegoś sportowego porządku, reżimu, nie wyrażają żadnej sportowej postawy, tylko bezwładnie poddają się siłom fizyki, podążają ciężko – rozkraczone - za lecącym w zwolnionym tempie w górę a potem w dół, i obracającym się w tym fikołku ciałem. Jeśli w każdej dobrej sztuce jest jakaś jedna scena, która najbardziej mnie porusza i krzyczy we mnie, tak zwany „majstersztyk”, to w „Śmiesznym staruszku” to jest właśnie to. (W „Ostatniej ucieczce był to moment gdzie nasz dojrzały już mocno bohater z niedowierzaniem, że widzi swoją mamę, wydobywa z siebie rozdzierający krzyk „Mamo!” a ona odchodzi; we „Wrońcu” był to wędrujący po świecie z siostrzyczką Adaś, opowiadający jej bajki, w białych falujących wstęgach).
Aż żal, że nie wypada w takim momencie – jak np. na dobrym koncercie jazzowym – wykrzyknąć z emocji na glos „brawo!”

Jeśli Józef Kelera powiedział (być może prowokacyjnie), że nie taki znowu ze staruszka fiksat, to ja się do końca z tym zgodzić nie mogę. To prawda, że Staruszek przeżywa całą masę dylematów, problemów i pragnień, które dotyczą żywo nas wszystkich po równo – rozterki samotności i odrzucenia, pustki czy strachu etc. – ale jednocześnie też odkrywa on w tym zeznaniu przed sądem swoje oblicze takie, jakie jednak chciałby bardzo głęboko przed sądem, światem i widzem wstydliwie ukryć. Swoją mową quazi-obrończą pogrąża się dokumentnie, powtarzając raz po raz, że przecież nie ma w tym czy w tamtym zachowaniu nic złego, jakby w ten sposób próbował nas przekonać albo oszukać, a może tylko siebie samego uspokoić? Jedno jest pewne – im dalej w las, tym więcej drzew. Stosunek do dzieci z bezpośredniego otoczenia, rozbierane i ubierane w kółko lale, manekin naturalnej wielkości, czy chore upodobanie do sportowych dziewczęcych występów – wszystko to osacza Staruszka na sali sądowej coraz bardziej, a na sam koniec zapędza się tak, że nawet nie potrafi odmówić sobie tego rodzaju sfiksowanych wycieczek pod adresem wysokiego sądu – też kobiety.
Im więcej mówi, tym bardziej przestajemy mu wierzyć, przestajemy wierzyć w to co zeznaje na samym początku, że to te małe istotki się na niego uwzięły i prześladowały go, a on to proszę Wysokiego Sądu nic tu nie jest winien.

Inną sprawą jest, na ile prawdziwe są oskarżenia pod adresem „tych wszystkich przeklętych psychologów i pedagogów” w okularach i bez okularów, i rozważania, jak to dawniej, kiedy Staruszek sam był dzieckiem, w domu wisiała sarnia nóżka na rzemyczku do wąchania, nawet zbytnio nie używana, a dzisiaj oto chłopiec na Pradze odcina mamie głowę za karę "bo mu nie chciała dać pieniędzy na piwo i jakieś owocowe wino”. Dlaczego wraz z postępem i rozwojem, dzieci w szkole bez najmniejszych oporów wkładają nauczycielowi kubeł od śmieci na głowę, a internet aż kipi od brutalnych filmów które nakręcają małolaty swoimi telefonami komórkowymi. I dlaczego jakiś czas temu robiłam wszystko, aby tylko moja kuzynka – dziewczyna subtelna i delikatna, nie wybrała sobie zawodu nauczycielki, o którym marzyła od dzieciństwa. Ale już głębsze rozważania na ten temat zostawiam na zupełnie inne miejsce i okazję.

Na sam koniec, żeby nie było tak różowo w mojej ocenie spektaklu (jeszcze by kto pomyślał żem podpłacona ;) , dorzucę jeden – choć maleńki – minus. Wg mnie zabrakło w przedstawieniu jednego „drobnego” elementu – uzasadnienia tytułu. Oczywiste dla mnie jest, że tekst został okrojony, pamiętałam dość dobrze, których fragmentów tu nie było, i wybaczyłam każdy brakujący, gdyż jest to raczej zrozumiale i nie trzeba tu tego uzasadniać. Jednak moim zdaniem nie należało ze spektaklu wycinać fragmentu, w którym czytelnik (tutaj byłby to widz) dowiaduje się, dlaczego „Śmieszny” (choć przecież powinien być raczej „Straszny”). Te wszystkie stroje i elementy bielizny kupowane dla manekina przez Staruszka, te jego (czyli jej) wymiary bioder czy biustu (czyli sprawy które znamy dokładnie już z samej lektury dramatu Różewicza”, nie ze spektaklu), te ekspedientki sprzedające damską odzież, i w końcu ten ich komentarz (który się Staruszkowi tak bardzo nie podoba i od którego próbuje on uciec i więcej nie wrócić) – to przecież bardzo istotne i wiele wyjaśnia. Gdyby nie ten epizod z życia tego starca, wspomniany przez Różewicza, sztukę tę należałoby raczej zatytułować „Straszny staruszek” lub „Biedny pogubiony staruszek”.
Towarzysząca mi w Teatrze osoba lekturę tę miała już dawno za sobą, zatem dorzuciłam jej ten istotny brakujący fragment zaraz po wyjściu z Teatru. Ujrzałam zrozumienie i reakcję „Aaa! No, to teraz jasne”. (Co dowodzi, że chyba tego nie przeoczyłam w spektaklu, bo przecież chyba obie byśmy nie przegapiły tego samego momentu). Ale to jednak drobiazg, bo mimo to spektaklem była zachwycona tak samo jak ja, a może nawet bardziej (jeśli to możliwe?). Widziałam bowiem, jak broniła się przed wyrażaniem swego zachwytu oklaskami po każdej scenie tylko dlatego żeby nie zakłócić klimatu całości!

Po zakończeniu odczułam żal, że „to już koniec?” Brawa były rzęsiste, a i tak uważam że zbyt krótkie. W ogóle to protestuję. Powinna istnieć jakaś dodatkowa forma wyrażenia uznania przez publiczność. Aktorzy przestają wychodzić, brawa się kończą, i co dalej? Pustka, jak w tej „rurce bez kremu”? Koniec? Jak wyrazić że te krótkie (jeśli nawet wielokrotne) brawa to dla mnie nie koniec? A pchać się za kulisy żeby wykrzyczeć – „Szanowni Państwo, jestem zachwycona, to było cudowne! – to raczej trudno i chyba bez sensu ;)) – choć miałam na to wielką ochotę!
Dlatego też postanowiłam to wszystko napisać.

A Terezjuszowi dziękuję za gościnne udostępnienie miejsca na stronie oraz za naciski na mnie żeby ten tekst powstał. Jak sam pójdzie i zobaczy, to może się o coś pokłócimy, a póki co moja opinia pozostanie tu niekwestionowana ;)








piątek, 11 maja 2012

Czelsi, czelsi albo arabski koszmar premiera

Miałem niedawno straszny sen.

Sen z początku był dziwny, a nawet miał przyjemne momenty. Ujrzałem wielką flotę jachtów, którymi do Polski płynęli Arabowie. Płynęli bogaci szejkowie i książęta w wielkich turbanach i ze złotymi łańcuchami na szyjach. Jachty złociły się w majowym słońcu długiego łykendu, a na ich pokładach piękne hurysy umilały czas podróży tańcem brzucha i śpiewem. Bogaci Arabowie wachlowali się petrodolarami i z utęsknieniem wypatrywali lądu i co chwilę któryś z nich pytał niecierpliwie, czy to już Polska? A kiedy padała odpowiedź, że jeszcze nie, smętnie pogrążali się w zadumie i wpatrując się w horyzont palili fajki wodne, a dym z fajek spowijał złocenia jachtów oraz piękne hurysy niczym mgła. Dziwną i niepokojącą rzeczą było to, że niektórzy szejkowie mieli skośne oczy, jak Chińczycy. I oto z któregoś bocianiego gniazda gruchnęła wieść, że już widać ląd i że to Polska. Arabowie wydali radosny okrzyk i zaczęli podskakiwać i wiwatować na cześć kraju nad Wisłą.

I kiedy sobie w tym śnie pomyślałem, dlaczego ci Arabowie tak do naszej Polski płyną, oto nagle jakoś tak się porobiło, że ujrzałem te jachty u brzegu, już przycumowane. A po molo w Sopocie biegał nasz premier i ze łzami w oczach witał szejków i cieszył się, i ściskał każdego z przybyłych, a potem wygłosił przemówienie stojąc w niebieskiej koszuli bez marynarki przy grillu i obracając od czasu do czasu kawałki wołowiny, którymi częstował tych szejków, a oni mlaskali i gładząc się po brzuchach coś tam mówili w swoim języku. Chociaż przedtem mówili po polsku, teraz już tylko po arabsku. Co znowu było dziwne.

Przemówienia w całości dokładnie nie spamiętałem, ale przypominam sobie, że oto premier nasz mówił, jak bardzo się cieszy, że i my wszyscy – czyli Polacy – możemy z nim być i słyszeć, jak nas ci Arabowie chwalą i jak to wspaniale, że nasz kraj wyszedł obronną ręka z kryzysu (w tym miejscu ze zdumieniem ujrzałem, że jeden z Arabów wywija w powietrzu uciętą ręką i pokrzykuje coś wesoło). Próbowałem zrozumieć, co szejkowie mówią o naszym kraju, ale nic nie rozumiałem, bo wszystko było po arabsku, a nikt nie tłumaczył. Mówił również coś nasz premier o nowych miejscach pracy i inwestycjach, i jakie to szczęście dla nas, a szejkowie wymachiwali petrodolarami, hurysy tańczyły wokół nich i roznosiły napoje chłodzące. A niektóre hurysy – niewiadomo dlaczego – miały skośne oczy. Potem ni stąd ni zowąd premier powiedział coś dziwnego, co brzmiało jakoś tak: „Czelsi, czelsi, viki Barcelona” i przekręcając głowę spoglądał znacząco w kamerę telewizyjną, jakby oczekiwał jakiejś odpowiedzi. I tak spoglądał z dziwnym uśmieszkiem, i spoglądał, aż zmęczyłem się tym spojrzeniem okrutnie. Na szczęście, kiedy miałem już krzyknąć z rozpaczy, nastąpiła zmiana.

Ujrzałem jednego z tych szejków, jak jedzie swoim landkruzerem do Gdańska. A jechał do Gdańska, by zarejestrować swój samochód, bo chciał tutaj inwestować i zamieszkać, by dać tym wspaniałym Polakom nowe miejsca pracy. Zobaczyłem, jak ów szejk wysiada z samochodu i robi 88 kroków, by zarejestrować swojego landkruzera. I nie zrobił on 77 kroków. Ani nie zrobił kroków 99. Tylko tych kroków było 88 i ani pół kroku mniej, i ani pół kroku więcej. I czemuś ów szejk zasępił się, a czoło przecięła jakby bruzda zmartwienia.

Następnie jakoś tak się porobiło, że ów szejk jechał w Polskę nową autostradą, przy której stał las fotoradarów i Chińczycy serwujący zupkę chińską. Po drodze ustawiali się burmistrzowie i wójtowie, a ludność witała go solą i rogalami w kształcie półksiężyca. Ale oto nagle okazało się, że autostrada się urwała, Chińczycy gdzieś zniknęli i landkruzer zaczął tonąć kołami w błocie. Wiotkie jak opłatek hurysy pchały landkruzera, a błoto ochlapywało ich piękne brzuszki, one zaś szczebiotały zmartwione coś po arabsku. Ustawione po bokach fotoradary robiły im zdjęcia w rozbłyskach fleszy. W końcu hurysy landkruzera wypchnęły z błota, a tam stała wielka łaciata krowa i patrzyła smętnie na Araba, na jego auto i hurysy. Obok krowy stał policjant i wypisywał krowie mandat za przekroczenie prędkości. Za plecami policjanta – który ku mojemu zdumieniu miał skośne oczy – stał las fotoradarów. Z każdego radaru spadała od czasu do czasu duża szyszka. Gdy taka szyszka upadła, zaczynała rosnąć i rosnąć, aż pojawiał się nowy fotoradar, który zaraz ustawiał się przy drodze. A Arab powtarzał dziwnie: „Dlaczemu? Dlaczemu?” – co pewnie było wyrazem pochwały dla hurys. A jego czoło znów przecięła jakby długa bruzda zmartwienia.

Tu nastąpiła powtórnie zmiana w scenach mojego widzenia. Widziałem, jak szejk wjeżdża zwykłą polną drogą na stację benzynową, by nabrać paliwa. A tam znowu witano go rogalami i solą. I ujrzałem, jak dystrybutor pokazuje cenę litra benzyny: 6, 66 zł. I oto Arab popadł w zadumę, gdy mali chłopcy czyścili mu szyby ludwikiem i wyciągali dłonie po drobne. A on zamiast dać im drobne, wyjął fajkę wodną z samochodu i zapalił. Pykając ową fajkę patrzył w przygnębieniu na cenę i patrzył. Dym z fajki spowijał stację jak mgła. Zaś hurysy roznosiły napoje chłodzące i wachlowały szejka. Dymu było coraz więcej i więcej. Aż nagle zobaczyłem, że to nie stacja benzynowa, tylko ulica Piłsudskiego we Wrocławiu. Po ulicy biegli Arabowie i krzyczeli, i nieśli transparenty w języku arabskim. Krzyczeli zaś Arabowie jakoś tak: „Aldżazira, aldżazira! We will survive!” A na ich czele szedł ojciec Rydzyk z dużym półksiężycem rogala w dłoni. Po obu stronach ulicy były wielkie ekrany, które pokazywały, jak Arabowie niszczą samochód jednej ze stacji telewizyjnych i jak kopią leżącą na ulicy piłkę nożną, ale ona się nie rusza, bo jest dla nich za ciężka, więc każdy z Arabów odskakuje na jednej nodze, trzymając się jednocześnie za drugą.

I nagle pojawił się premier, najpierw na jednym z ekranów, a potem na wszystkich, a Arabowie zatrzymali się, przestali pokrzykiwać i biec, tylko patrzyli się ze zgrozą w te ekrany, a premier znowu jakoś tak mówił, a właściwie pytał dziwnie się uśmiechając: „Czelsi, czelsi, viki Barcelona?” Wyglądało to tak, jakby to ode mnie właśnie oczekiwał jakiejś odpowiedzi. I zbudziłem się z krzykiem, i dopiero po chwili zrozumiałem, że jest noc, leżę w moim łóżku, a to był tylko zły sen.

By ochłonąć, wstałem, poszedłem do kuchni i napiłem się soku pomarańczowego prostu z lodówki. A ponieważ nie mogłem zasnąć, włączyłem komputer. Okazało się, że moja przyjaciółka przysłała mi link do wideobloga premiera. Otworzyłem i dopiero się przeraziłem! A mój krzyk zbudził wszystkich sąsiadów w bloku.