poniedziałek, 26 października 2015

Z cyklu: Myszkując po Internecie

Tie Break śpiewa poezję ks. Jana Twardowskiego


A teraz coś, co raczej ma niewiele związku z polityką: zespół Tie Break oraz Jorgos Skolias i utwór z płyty „Poezje ks. Jana Twardowskiego” z roku 1995. Moim zdaniem najlepsza do tej pory śpiewana interpretacja wierszy tego wybitnego poety. Przynajmniej ja nie słyszałem lepszej. Dobrze by było, gdyby pojawiła się reedycja tego krążka (jest w pakiecie płyt, ale to trochę za duży wydatek).



sobota, 24 października 2015

Nowe średniowiecze

Zupełnie przypadkiem tuż przed nową kontrowersją wrzuciłem wideo ze zwięzłym wprowadzeniem do średniowiecza, które obala kilka podstawowych mitów na temat tej epoki. 

Okazuje się, że mimo oczywistych dowodów, iż średniowiecze to żadne „wieki ciemne” (wystarczy spojrzeć na zapierające dech w piersi katedry czy pomyśleć o pierwszych uniwersytetach i o rozwoju logiki) ciągle ktoś powtarza słowo „średniowiecze” jako synonim słowa „ciemnota”. I to znowu w chwili gorących polemik.

Ile można tłuc w te zakute łby?

czwartek, 22 października 2015

Ten wredny nazista Kaczyński

Zdroworozsądkowe słowa Jarosława Kaczyńskiego o możliwości przenoszenia chorób zakaźnych przez tzw. „uchodźców” wywołały spienioną falę krytyki pod adresem prezesa PiS. W sumie nic dziwnego, bo cokolwiek powiedziałby Jarosław Kaczyński i tak spotka się z krytyką i przejawami nienawiści pod jego adresem. Jest ogólnie przyjęte wśród jego wrogów, że prezes ma złe intencje i że jest po prostu małym Hitlerem. 

Atak, z jakim spotkał się Kaczyński, jest tak groteskowy, że nie potrafiłbym w to wszystko uwierzyć, gdybym nie obserwował tego od lat. Porównywanie prezesa drugiej największej partii politycznej do nazistów jest tak idiotyczne, że po prostu szkoda słów. I pewnie nie byłoby warto o tym pisać, gdyby nie fakt, że ofiarami tych manipulacji, przekręceń i przekrętów padają często zwykli, uczciwi ludzie, na co dzień nie interesujący się polityką, ale pałający miłością do Ojczyzny i dla jej ratowania gotowi głosować na partie obce im ideologicznie – byle oddalić widmo „wrednego” Kaczyńskiego rozpętującego III wojnę światową. 

Byłoby to i może nawet zabawne, gdyby nie przynosiło tak opłakanych skutków. Ludzie tacy, choć są zadeklarowanymi katolikami, głosują na partie, które są gotowe wprowadzić aborcję na życzenie, które promują dotowanie in vitro z budżetu państwa, forsują ustawy niszczące rodzinę, myślą o legalizowaniu tzw. „związków partnerskich” i upowszechniają koncepcje destrukcyjne dla cywilizacji chrześcijańskiej w Polsce… Ale przecież przyświeca im cel wyższy – obrona Ojczyzny przed dyktatorskimi zakusami małego Hitlera! Stopień zaczadzenia jest tak ogromny, że odbiera zdolność logicznego rozumowania. Nic nie pomoże argument, że gdyby ów wredny „nazista” Kaczyński miał faktycznie zapędy dyktatorskie, to swego czasu nie oddałby tak łatwo władzy, a aferę gruntową zamiótłby pod dywan i Koniu w dalszym ciągu mógłby eksperymentować na dziatwie szkolnej, a nie podlizywać się obecnej władzy. 

I tak oto, „broniąc” Polski przed „dyktatorem”, ci uczciwi, a naiwni ludzie doprowadzają de facto do niszczenia tego, co pozwoliło ich Ojczyźnie przetrwać nawet tak destrukcyjną ideologię, jak komunizm. Kiedy któregoś dnia obudzą się w świecie, w którym ich dzieci będą uczyć się w szkole, że mogą sobie wybrać płeć, za ścianą będą mieli tzw. „małżeństwo homoseksualne”, a za noszenie na piersi krzyżyka będzie można dostać mandat, będzie już za późno. 

Niestety nie przemówi do nich stwierdzenie, że lepiej, by tym razem zostali w domu i dali Polsce szansę na autentyczne zmiany. Dlatego tym bardziej trzeba się nie poddawać i iść na wybory. Tylko przytłaczającym zwycięstwem można pokazać, że krytycy Kaczyńskiego się mylili, bo tylko wówczas, gdy prezydentem jest również polityk PiS-u, będzie szansa na szybkie wprowadzenie zmian korzystnych dla przeciętnego obywatela. No chyba, że politycy zawiodą. Wtedy już nic nie uratuje dryfowania Polski. Chyba tylko cud.

Z cyklu: Myszkując po Internecie

O „ciemnym” średniowieczu

 

sobota, 17 października 2015

Biblia pomazana czarnym flamastrem

Wszystkie te naiwne misie łudzą się, że Kościół po 2000 lat nagle zaprzeczy sam sobie, sprzeniewierzy się sukcesji apostolskiej, roztrwoni depozyt wiary, wyrzuci przez okno na wielki stos i podpali tysiące zapisanych stron traktatów teologicznych, rozpraw, dokumentów, że papież wyjdzie na ambonę i ogłosi: lesbijki, homoseksualiści, sodomici, rozwodnicy, cudzołożnicy i co tam jeszcze, kochajcie się! Bo to teraz jest „trendy”. 

Oni sobie wyobrażają, że Kościół jest jeszcze jedną denominacją protestancką, sola Scriptura i te rzeczy… Tylko na dodatek taka sola Scritpura, z której wymazuje się czarnym flamastrem niewygodne fragmenty. No, cóż…

czwartek, 15 października 2015

„Nadberezyńcy” czyli prawdziwy schyłek I Rzeczpospolitej

Od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie myśl, że prawdziwym kresem I Rzeczpospolitej nie był trzeci rozbiór Polski, ale traktat ryski. Do traktatu tamta Polska wciąż żyła w marzeniach wielu mieszkańców dawnego szlacheckiego imperium, choć nie była niepodległa, to jednak istniała potencjalnie jako sen tysięcy polskich dusz gotowych sięgnąć po broń, gdy nadejdzie potrzeba i oddających życie za realizację tego snu, gdy doszło do powstania lub zbrojnej rebelii. Tamta Rzeczpospolita istniała również w stylu życia, w języku, w poczuciu łączności z pokoleniami minionymi. Traktat ryski te marzenia unieważniał, skazywał Polaków żyjących po drugiej stronie granicy na niemal pewną śmierć lub na ucieczkę z ziem, na których żyli z pokolenia na pokolenie. To, czego nie zdołał zniszczyć carat, zniszczyła bolszewicka zaraza. Dramat tamtych Polaków wciąż jest mało znany, choć w pewnym sensie porównywalny do dramatu Polaków, którzy po 1945 roku pozostali na terenach zagrabionych II Rzeczpospolitej. „W pewnym sensie”, bo Polakom współczesnym żyjącym na obszarze dzisiejszej Ukrainy, Litwy czy Białorusi nie grozi śmierć, ale chyba muszą mieć poczucie podobnego osamotnienia jak tamci za granicami II Rzeczpospolitej. Stąd może kuriozalne alianse z Rosjanami, potomkami sprawców ich obecnego losu. 

O dramacie Polaków żyjących na ziemiach dawnego Księstwa Litewskiego, które w Traktacie Ryskim zostały oddane bolszewikom, opowiada wspaniała powieść Floriana Czarnyszewicza „Nadberezyńcy”. 

Z tą książką najlepiej zaszyć się sam na sam w długie jesienne lub zimowe wieczory, mając pod ręką coś smacznego do podjadania i czajniczek dobrej herbaty. Gdybym czytał tę książkę w dzieciństwie (co było niemożliwe z powodu czasów, na które moje dzieciństwo przypadło) byłoby to jedno z najmilszych wspomnień. Wspomnień, które mógłbym porównać do lektury Trylogii Sienkiewicza – często wówczas chorowałem na gardło i czas spędzany w łóżku umilały mi wyprawy w świat tak odmienny od otaczającej rzeczywistości, a tak jednocześnie bliski. 

Powieść Floriana Czarnyszewicza „Nadberezyńcy” najlepiej czytać po, przed, a choćby i w trakcie (jeśli kto potrafi) „Dzieciństwa i młodości Tadeusza Irteńskiego”. Ta druga powieść, autorstwa Michała K. Pawlikowskiego, dopełnia w pewnym sensie utwór Czarnyszewicza, choć nie w tym rozumieniu, by dzieło tego drugiego było niekompletne. Można też powiedzieć inaczej – że to proza Czarnyszewicza uzupełnia utwór Pawlikowskiego, choć nie dlatego, by w snutej przez niego gawędzie czegoś brakowało. Po prostu obaj autorzy opisują mniej więcej podobny obszar dawnego Księstwa Litewskiego – tereny obecnej Białorusi – ale jakby z nieco innego punktu widzenia i malując obraz życia dwóch odmiennych warstw społecznych. U autora „Nadberezyńców” jest to szlachta zagrodowa, bliższa sposobem życia chłopstwu niż zamożnej magnaterii. U Pawlikowskiego to ziemiaństwo. W obu powieściach daje się zaś domyślić wątków autobiograficznych, a więc świat tu opisywany był znany autorom z autopsji, nie z literatury czy opowieści innych. Obaj autorzy wreszcie żywo odmalowują czasy i rzeczywistość chyba przez znaczną część Polaków już zapomnianą, przedstawiają schyłek polskiej rzeczywistości, polskiego bytowania, po którym już prawie nie ma śladu, po którym co najwyżej pozostały tu i ówdzie resztki dawnych murów, skrawek ziemi z polskimi grobami lub zgoła nic, jeśli nie liczyć oczywiście znakomitej prozy tych wybitnych, acz mało znanych prozaików. 

Nic dziwnego, że powieść Floriana Czarnyszewicza tak wciągnęła Czesława Miłosza, iż nie mógł się od niej oderwać dopóki nie skończył ostatniego zdania, a przecież składa się ona z trzech tomów – ponad 600 stron druku w obecnym wydaniu! Jest to proza żywa, malownicza, niezwykła i dla współczesnego czytelnika w pewnym sensie egzotyczna. 

W pamięci czytelnika żywo tkwią liczne fragmenty tej opowieści. Dla mnie szczególnie zapadającym w pamięć jest m.in. początek tej niezwykłej epopei przedstawiający małego Staszka i jego dziadka. Ale nie tylko, także przygody Staszka w szkole, jego przyjaźń z Kościkiem, jego sienkiewiczowskie wyprawy z misją do szlacheckich zaścianków, gdzie wykazuje się sprytem godnym Zagłoby albo opis mszy św. odprawionej w miejscu budowanego kościoła, na którą ściągają Polacy z okolicznych zaścianków. Niesamowity passus to wspaniały opis burzy w puszczy, gdy Staszek i Kościk ukrywają się przed bolszewikami. Wieże radiowe Bobrujska majaczące w śnieżnej zadymce to z kolei jeden z mocniejszych obrazów, malowniczych, wręcz bardzo filmowych – jest w nim coś ze snu, ze snu o Polsce wolnej i wspaniałej, ale jednocześnie jakby nierealnej, jakby bliskiej i dalekiej jednocześnie, snu o Polsce, do której z trudem się dąży i do której próbuje się dotrzeć, by tam choć na chwilę odpocząć. Odpocząć – bo życie bohaterów tej książki naznaczone jest od samego początku walką, zmaganiem zarówno z przyrodą, jak i z ludźmi. Ale też w końcu ze złowrogim i zbrodniczym systemem, który powoli zagarnia i niszczy wolny świat i marzenia mieszkańców Smolarni. 

Po tamtym świecie, jak już wspomniałem, nie pozostało praktycznie nic, choć można odnaleźć – także w sieci – jakieś drobne ślady tamtej, zatopionej przez czas, wojny i złowrogie ideologie, rzeczywistości, a także relacje z wyprawy w tamte rejony Polaków zafascynowanych opowieścią Czarnyszewicza. Dla mnie zaskoczeniem było odkrycie na mapie Google’a Smolarni, która zdaje się tkwić w tym samym miejscu, które opisuje autor „Nadberezyńców”. Chciałoby się, aby kiedyś nadeszły czasy, w których w tamtym miejscu mogłoby powstać muzeum tego wielkiego pisarza albo choćby stanąć pamiątkowy obelisk. Ale do tego potrzebne byłoby też żywsze zainteresowanie pisarstwem Czarnyszewicza w samej Polsce. Na szczęście dwa zasłużone dla przywracania pisarzy wyklętych wydawnictwa (Arcana i LTW) zadbały, aby pamięć o jego twórczości nie zaginęła i jeśli się nie mylę, dostępne są już dzięki temu w kraju wszystkie wydane na obczyźnie utwory prozaika, który jeszcze przed wojną wyemigrował do Argentyny. „Nadberezyńcy” cieszą się zresztą już pewną sławą, zwłaszcza w środowiskach konserwatywnych, ale wygląda na to, że i po pozostałe powieści również warto sięgnąć. Zapewne będę miał jeszcze okazję zdać z ich lektury relację. Tymczasem na jesienną słotę i zimowe dni polecam „Nadberezyńców”.

Florian Czarnyszewicz, Nadberezyńcy, Wydawnictwo Arcana, Kraków 2011

poniedziałek, 12 października 2015

I Europejski Zjazd Miłośników Hitlerowskiej Propagandy Filmowej – Breslau 2015

Wyobraźmy sobie taką sytuację: oto we wrocławskiej gazecie czytamy artykuł, że we Wrocławiu odbędzie się I Europejski Zjazd Miłośników Filmów Fabularnych III Rzeszy. A jeszcze czytamy w nim, że organizatorzy szukają sobowtórów głównych bohaterów.

Pytanie: czy w ogóle mogłoby do takiego zdarzenia dojść? Czy byłaby szansa, by organizatorzy takiej imprezy doprowadzili swoje przedsięwzięcie (lub jak to się to teraz modnie mówi: projekt) do realizacji? Z pewnością nie. W mediach by wrzało, na pomysłodawców sypałyby się gromy. Nie pomogłoby im nic, nawet gdyby upierali się, że przecież prezentują tylko te filmy, w których nie ma wyraźnych akcentów antysemickich albo takie, które niosą ze sobą pozytywne przesłanie, mówią o przyjaźni i wspólnej walce. Nieważne, że obraz ówczesnej rzeczywistości jest zakłamany. Przecież to tylko filmowa fikcja, taka nazistowska licentia poetica.

Tymczasem, jak przeczytałem w jednej z lokalnych gazet, we Wrocławiu ma się odbyć impreza podobnego pokroju. Różnica jest tylko taka, że dotyczy serialu i nie nazistowskiego, ale komunistycznego. I nikt nie protestuje. Cisza w eterze. Dlaczego?

Otóż dlatego, że ów zakłamany serial, prezentujący nieprawdziwy obraz wojennej rzeczywistości – a zwłaszcza losów polskich żołnierzy, ich udziału w II wojnie światowej oraz relacji polsko-sowieckich – jest wciąż pokazywany kolejnemu już pokoleniu młodych Polaków. Już to jest samo w sobie skandalem (tak jak skandalem był zamiar realizacji remake’u tej komunistycznej agitki). A tutaj jeszcze na dodatek I Europejski Zjazd Miłośników tego serialu! Dlaczegóż by wobec tego nie zjazd miłośników hitlerowskich filmów fabularnych lub dokumentalnych? Wrocław-Breslau byłby doskonałym miejscem na realizację takiego przedsięwzięcia. W końcu to była hitlerowska twierdza – Festung Breslau!

sobota, 10 października 2015

Rzym IV – Najtaniej w Wiecznym Mieście


Kiedy jest się w Rzymie – tak jak w każdym innym popularnym wśród turystów mieście – nie sposób nie natknąć się na ulicznych sprzedawców pamiątek, kartek, okularów przeciwsłonecznych, zabawek czy czegokolwiek, co turysta – lub pielgrzym – mógłby kupić. We Włoszech tacy sprzedawcy, kiedy usłyszą język polski, starają się powiedzieć choć kilka słów w tym języku, by nawiązać przyjacielski kontakt. Pewnie to samo dotyczy innych języków, choć przekonałem się, że próby porozumienia się po angielsku zazwyczaj – choć nie zawsze – są skazane na niepowodzenie.
  

Czasami można natknąć się na coś zabawnego. Tak było i w tym przypadku, kiedy zobaczyliśmy dwa uliczne stoiska w pobliżu Świętych Schodów (Scala Santa) naprzeciwko Bazyliki św. Jana na Lateranie. Od razu było widać, kto stanowi tutaj najpewniejszą i najliczniejszą grupę kupujących. 


Zresztą już na samym początku naszej pielgrzymki – w Padwie – natknęliśmy się na ulicznych sprzedawców, którzy spieszyli w miejsce, gdzie zatrzymywały się autokary turystyczne lub pielgrzymkowe. Na oko wyglądali na emigrantów z Afryki. Oferowali zabawki, które wyciągali z worków i wprawiali je w ruch, gdy tylko pojawili się potencjalni kupcy.


 

środa, 7 października 2015

Nowy Testament contra Koran II

Nowy Testament:

Bądźcie sobie wzajemnie poddani w bojaźni Chrystusowej! Żony niechaj będą poddane swym mężom, jak Panu, bo mąż jest głową żony, jak i Chrystus – Głową Kościoła: On – Zbawca Ciała. Lecz jak Kościół poddany jest Chrystusowi, tak i żony mężom – we wszystkim. Mężowie miłujcie żony, bo i Chrystus umiłował Kościół i wydał za niego samego siebie, aby go uświęcić, oczyściwszy obmyciem wodą, któremu towarzyszy słowo, aby osobiście stawić przed sobą Kościół jako chwalebny, nie mający skazy czy zmarszczki, czy czegoś podobnego, lecz aby był święty i nieskalany. Mężowie powinni miłować swoje żony, tak jak własne ciało. Kto miłuje swoją żonę, siebie samego miłuje. Przecież nigdy nikt nie odnosił się z nienawiścią do własnego ciała, lecz [każdy] je żywi i pielęgnuje, jak i Chrystus – Kościół, bo jesteśmy członkami Jego Ciała. Dlatego opuści człowiek ojca i matkę, a połączy się z żoną swoją, i będą dwoje jednym ciałem. Tajemnica to wielka, a ja mówię: w odniesieniu do Chrystusa i do Kościoła. W końcu więc niechaj także każdy z was tak miłuje swą żonę jak siebie samego! A żona niechaj ze czcią się odnosi do swojego męża!
Ef 5,21-33

Koran:

Wasze kobiety są dla was polem uprawnym.
Przychodźcie więc na wasze pole,
jak chcecie,
i czyńcie pierwej coś dobrego dla samych siebie.
(…)
One mają prawa
Równe swoim obowiązkom,
Zgodnie z uznanym zwyczajem.
Mężczyźni mają nad nimi wyższość.
Bóg jest potężny, mądry!
Sura II, 223; 228

Mężczyźni stoją nad kobietami
ze względu na to, że Bóg dał wyższość jednym nad drugimi,
i ze względu na to,
że oni rozdają ze swojego majątku.
Przeto cnotliwe kobiety są pokorne
i zachowują w skrytości
to, co zachował Bóg.
I napominajcie te,
których nieposłuszeństwa się boicie,
pozostawiajcie je łożach
i bijcie je!
A jeśli są wam posłuszne,
to starajcie się nie stosować do nich przymusu.
Sura IV, 34

wtorek, 6 października 2015

Dorosłość i emigracja Tadeusza Irteńskiego

Wojna i sezon” Michała K. Pawlikowskiego to kontynuacja dziejów głównego bohatera „Dzieciństwa i młodości Tadeusza Irteńskiego”, zaczynająca się tam, gdzie skończyła się pierwsza opowieść – od I wojny światowej. Książka opublikowana przez wydawnictwo LTW zawiera też fragmenty trzeciego, już nieukończonego niestety, tomu, co pozwala sobie wyrobić pojęcie o zamierzonej przez autora całości. Jeden z rozdziałów tego nieukończonego dopełnienia trylogii jest nawet zamieszczony w dwóch wersjach.

Druga część cyklu Pawlikowskiego jest moim zdaniem słabsza jako powieść od pierwszej. Zdawał sobie z tego zresztą sprawę sam autor, choć – jak czytam w posłowiu książka – została entuzjastycznie przyjęta przez niektórych recenzentów. Intryga powieściowa jest dość wątła i stanowi bardziej pretekst do serii anegdot i opowiastek wspomnieniowych. Śledzimy nie tyle dzieje głównego bohatera, co bardziej obrazki z epoki i panoramę różnorodnych postaci – autentycznych w przewarzającej mierze, jak się zdaje – głównie ze świata ziemiańskiego i urzędniczego. Pod tym względem proza ta przypomina taką klasykę wspomnieniową, jak choćby „Poszło z dymem” ks. Waleriana Meysztowicza. Różnica jest tylko taka, że tutaj fikcja miesza się z faktami, postaci zmyślone z autentycznymi. 

Nie znaczy to, by brakowało tu fragmentów o kapitalnej urodzie czy przykuwających uwagę, zwłaszcza czytelników podatnych na piękno przyrody – główny bohater jest bowiem zapalonym myśliwym i fragmenty poświęcone jego wyprawom łowieckim są jednocześnie hołdem oddanym urokowi ziem dawnej Rzeczypospolitej, a głównie dawnego Księstwa Litewskiego. Są one też utrwaleniem na piśmie zwyczajów tego świata ziemian, który odszedł już w przeszłość, a nawet całkowicie w niepamięć.

Książka ta daje ciekawy obraz II Rzeczypospolitej od jej początków po tragiczny finał. I jest jednocześnie podzwonnym dla świata ziemiańskiego, dla świata I Rzeczpospolitej, której koniec przypieczętował haniebny traktat ryski, unicestwiając szanse na jej wskrzeszenie i oddający na zagładę z rąk bolszewików spory jej fragment, by ostatecznie jej resztki unicestwiła II wojna światowa i najazd dwóch barbarzyńców.

Z tego względu nawiązania do „Pana Tadeusza” (nieco chyba liczniejsze w pierwszym tomie) w powieści są jak najbardziej uzasadnione. Przy wielu fragmentach chciałoby się powtórzyć za wielkim poematem, że jest to ostatnie takie polowanie, ostatnia taka podróż, ostatni taki facecjonista Księstwa Litewskiego, ostatni taki dworek, bo już więcej ich przecież nie będzie. Jeszcze chwilka i wszystko zniknie. Tak jak zniknęła pamięć o polskich Kresach odciętych od Rzeczpospolitej wspomnianym już traktatem ryskim. Dziś, kiedy mówi się o Kresach, ma się głównie na myśli przecież obszary II Rzeczpospolitej zabrane nam przez Stalina.

Nie jest to jednak obraz idealizowany. I dotyczy to zarówno II Rzeczpospolitej, jak i świata ziemiańskiego, szczegółów obyczajowych, świata polityki i relacji międzyludzkich w książce przedstawionych. Daleka to wizja od stereotypowych przedstawień i niepozbawiona momentami brutalnych fragmentów, jak na przykład ów wstrząsający epizod zastrzelenia przez polskich żołnierzy ich żydowskiego kolegi z pociągu. Jest tu również sporo humoru, ale jest też trzeźwy dystans głównego bohatera do wielu spraw. Niektóre fragmenty mogą czytelnika zaskoczyć (jak na przykład kontrast między zachowaniem niemieckich oficerów w czasie I i II wojny światowej), inne zaciekawić i rozbawić (na przykład opis wystąpienia polskich futurystów). Powieściowy Tadeusz, który wygląda na alter ego samego autora, z dystansem patrzy na politykę II RP. Czasami sympatyzując z endekami, czasami z piłsudczykami, ale w gruncie rzeczy zachowując swój pogląd na rzeczywistość i nie przymykając oczu na przykłady niesprawiedliwości czy wręcz kryminalnych zachowań jednej lub drugiej strony politycznego sporu.

Końcowe partie II tomu cyklu powieściowego Pawlikowskiego dają czytelnikowi jeszcze jeden obraz klęski we wrześniu 1939 roku, obraz ewakuacji urzędników, ucieczki przed hitlerowcami i sytuacji na wschodnich terenach II RP aż do zajęcia ich przez wojska sowieckie. Podają też interesujące szczegóły dotyczące tej ucieczki, jak i złudzeń przeżywanych przez bohaterów, nieświadomych, że mają do czynienia z wojną totalną, całkowicie różną od tej z roku 1914 i że nie jest to jedynie wycofanie się na tyły, ale klęska dotychczasowego świata. Przykładem takich złudzeń jest wysłanie przez głównego bohatera kilkunastu kartek pocztowych z Kowla – gest, który sam w sobie jest tak naiwny, a jednocześnie tak symboliczny.

Zamieszczone w tomie fragmenty „Pamiętnika emigracyjnego Tadeusza Irteńskiego” rzucają ciekawe światło na okres okupacji sowieckiej i hitlerowskiej oraz życie na emigracji w Szwecji, a potem w Wielkiej Brytanii i pracę dla rządu polskiego na uchodźctwie. Interesujące są passusy przedstawiające podróż do Wilna, obrazy miasta zajętego najpierw przez sowietów, a potem przez Litwinów, życie w stanie zagrożenia i niepewności, usiłowania wydostania się na Zachód. Szkoda, że ta trzecia część powieściowego cyklu nie została ukończona. W sumie bowiem zamierzony tryptyk czy też trylogia Pawlikowskiego daje obraz pokolenia, które pamiętało schyłek XIX wieku i resztki świata, który tkwił korzeniami jeszcze w I Rzeczpospolitej, a który to świat w końcu zawalił się z trzaskiem i hukiem, zostawiając po sobie zgliszcza i pamięć pielęgnowaną przez takich artystów słowa jako autor „Dzieciństwa i młodości Tadeusza Irteńskiego”.

Michał K. Pawlikowski, Wojna i sezon, LTW, 2011.

sobota, 3 października 2015

O Sienkiewiczu i polskim duchu przygody

„Stawiano Sienkiewiczowi zarzuty, że jego Trylogia podjudzała i podjudza młodzież do szaleńczych i samobójczych zrywów w rodzaju powstania warszawskiego. Zarzut moim zdaniem niesłuszny. Duchem Trylogii nie jest namawianie do szaleństw. Jej duchem jest – przygoda. A przygoda, choćby najbardziej szalona, nie jest samobójstwem. Odbrązawianie Sienkiewicza zaczęło się nie dlatego, że wybielił jakiegoś wodza polskiego i oczernił jakiegoś wodza kozackiego, lecz dlatego, że w psychice polskiej załamał się duch przygody. Wyprawa kijowska, która po dziś dzień irytuje pewnych naszych polityków, zdobycie Mińska, Borysowa i Bobrujska – to ostatnie podrygi ducha przygody. Od roku 1920 jesteśmy w defensywie”.
Michał K. Pawlikowski, Wojna i sezon

piątek, 2 października 2015

Rzym III – żołnierze



Nie tylko w Rzymie, ale także przed innymi kościołami na trasie naszej pielgrzymki mieliśmy okazję oglądać postawionych na straży uzbrojonych żołnierzy. Zazwyczaj stali dwójkami. Chyba najbardziej mną to poruszyło, gdy zobaczyłem takich strażników bezpieczeństwa w Asyżu przed bazyliką miłującego pokój św. Franciszka.


Teraz zaczynam się zastanawiać, czy w obliczu ostatnich wydarzeń taka ochrona kościołów nie stanie się niestety w Europie czymś typowym.

Nowy Testament contra Koran I

Nowy Testament:

Słyszeliście, że powiedziano: Oko za oko i ząb za ząb! A Ja wam powiadam: Nie stawiajcie oporu złemu: lecz jeśli cię ktoś uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi. (…)

Słyszeliście, że powiedziano: Będziesz miłował swego bliźniego, a nieprzyjaciela swego będziesz nienawidził. A Ja wam powiadam: Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują, abyście się stali synami Ojca waszego, który jest w niebie.
Mt 5,38-39; 43-45

Koran:

Zwalczajcie na drodze Boga
tych, którzy was zwalczają,
lecz nie bądźcie najeźdźcami.
Zaprawdę, Bóg nie miłuje najeźdźców!
I zabijajcie ich, gdziekolwiek ich spotkacie,
i wypędzajcie ich,
skąd oni was wypędzili!
- Prześladowanie jest gorsze niż zabicie. –
(…)
I zwalczajcie ich,
aż ustanie prześladowanie
i religia będzie należeć do Boga.
A jeśli oni się powstrzymają,
to wyrzeknijcie się wrogości,
oprócz wrogości przeciw niesprawiedliwym!
(…)
A jeśli kto odnosi się wrogo do was,
to i wy odnoście się wrogo do niego,
podobnie jak on odnosi się wrogo do was.
Sura II, 190-194

(Cytaty z Nowego Testamentu – Biblia Tysiąclecia, z Koranu – tłumaczenie Józefa Bielawskiego)

czwartek, 1 października 2015

Ktoś temu wszystkiemu nadaje sens

„Dowód wiary” („God’s Not Deat”) to film tyleż interesujący, co nierówny, a nawet mocno irytujący. Pomysł walki mistrza i ucznia jest kapitalny, bo przecież można z góry zakładać, że uczeń przegra. Jednak wiedząc, że film ma przesłanie chrześcijańskie, można się równocześnie domyślać, że będzie odwrotnie i stąd napięcie rośnie, bo widz jest ciekawy, w jaki sposób ów uczeń sobie poradzi i próbuje odgadnąć jego kolejne posunięcia i argumentację.

Z drugiej strony niektóre postaci są strugane siermiężnie, rysowane grubą kreską, a rozwiązania wątków zbyt proste, jakby autorzy filmu nie mieli cierpliwości, by poprowadzić je bardziej subtelnie, by trochę więcej namieszać i stworzyć postaci niedwuznaczne, nieco bardziej wielowymiarowe. Być może lepiej by to wyszło, gdyby w filmie zredukowano ilość bohaterów, a w tych pozostałych tchnięto odrobinę więcej życia, nadano ich relacjom trochę więcej psychologicznej wiarygodności. Po prostu trudno uwierzyć, że ktoś może być takim nieczułym bydlakiem, a miłość tak ślepa, by tego nie odkryła już wystarczająco wcześnie, a wszystko „się rypło” w tragicznym dla jednej ze stron momencie.

Niektóre rozwiązania czy pomysły mi się podobały. Ot, choćby postać sympatycznego chińskiego studenta, który zaczyna odkrywać inny świat, świat relacji osobowej z Bogiem, czy na przykład chora matka wygłaszająca niespodziewanie słowa prawdy o swoim synu, ale także o wielu z nas. Niezły jest również zaprawiony szczyptą humoru motyw dwóch pastorów. To nadaje filmowi nieco lekkości, stanowi przeciwwagę dla poważnych zmagań ucznia z jego adwersarzem – profesorem.

Zakończenie według mnie było pójściem na łatwiznę, choć z drugiej strony niosło bardzo pozytywne przesłanie, a zbiegnięcie się wszystkich wątków wokół koncertu chrześcijańskiego zespołu miało wymiar symboliczny, niemal jak wspólne uczestnictwo w Eucharystii.

Nierówny poziom filmu spowodował zatem, że po skończeniu oglądania czułem pewne rozdrażnienie, irytację. Myślałem, że zachwyty nad tym filmem są spowodowane prostym faktem, że na bezrybiu i rak ryba, tzn. że entuzjazm budzą tego typu produkcje już przez to, że w ogóle są, a ich artyzm nabiera przez to drugorzędnego znaczenia. Bo przecież dobre filmy chrześcijańskie można policzyć na palcach jednej ręki.


Kiedy spojrzałem na dzieło Harolda Cronka z kilkudniowym dystansem, stwierdziłem, że w sumie jest to obraz – mimo jego pewnych wad czy uproszczeń – godny polecenia. Film niesie ze sobą pozytywne przesłanie, jest jakąś próbą zaprzęgnięcia popkultury do mówienia o Bogu, dzielenia się wiarą z innymi. Dla mnie może nawet ważniejszym tematem, niż tytułowy „Dowód wiary” (czy stwierdzenie faktu, że „Bóg nie umarł” – jak jest w oryginale), jest tutaj zawarte nie wprost przesłanie, że Bóg nad wszystkim czuwa i nadaje nawet najtragiczniejszym zdarzeniom i doświadczeniom, jakie spotykają człowieka, sens, choć z początku mogą się one wydawać niesprawiedliwością, dowodem na głuchotę czy bezduszność Stwórcy. Ten sens może się czasem objawić dopiero po dopełnieniu czyjegoś życia, kiedy nagle, jak w olśnieniu dostrzegamy ukryty ścieg zdarzeń, tworzących piękny, harmonijny wzór. Czasem czyjaś niewiara może wieść do wiary, a czyjeś cierpienie okazać się probierzem i wieść do odnalezienia prawdziwej miłości i życzliwości. Gdyż gdzieś, w górze nad nami, jest Ktoś, kto potrafi to wszystko połączyć, naprawić, kto widzi więcej, wie więcej i kto nad tym wszystkim czuwa, jak dobry Ojciec.

„Dowód wiary” („God’s Not Dead”), reż. Harold Cronk, USA 2014.