czwartek, 30 kwietnia 2009

Zdarzenia: cisza (wcale nie nareszcie)


Od kilku dni na moim balkonie panuje cisza (jeśli, oczywiście, nie liczyć hałasu z ulicy). Najpierw wróbelki szalały „like there is no tomorrow”. Potem w ich dziobkach pojawiły się elementy „umeblowania” wspólnego bez wątpienia gniazdka... Chociaż... zaraz... chyba jednak wróbelki były bardziej zapobiegawcze niż mądrzejszy ponoć od nich gatunek dwunogów i jednocześnie szalały, i mościły gniazdko dla swych pociech. Tak mi się przynajmniej teraz przypomina. Nie głupie te pierzaste stworzonka. I kto to wymyślił z tym „ptasim móżdżkiem”?


Hmm... chyba mi ich brakuje. No tak, ale mają teraz poważniejsze sprawy na głowie. A w przyszłym roku raczej się już nie spotkamy.

środa, 29 kwietnia 2009

Zbłąkana duszyczka odrzuca pociechę

Pod datą 13 grudnia 1940 roku Jerzy Stempowski zanotował:

„Dziś wieczorem wysłuchałem odczytu na temat nieśmiertelności duszy. Ileż błędnych sądów, cóż za brak gustu!

Dawniej moja niezgoda na wiarę żywiła się argumentami teoretycznymi. «Czy nie masz odwagi umrzeć na serio, raz a dobrze?» Przypominałem sobie Senekę i Marka Aureliusza, którzy w śmierci całkowitej widzieli przywilej obywatela rzymskiego, gwarancję godności wobec bogów.

W szpitalu w Aknaszlatina nabrałem bodaj z doświadczenia pewności co do bezużyteczności wszystkich tych banalnych spekulacji. Utraciłem nadzieję, poniechałem dalszej walki, a przecież żyłem nadal i jeden po drugim następowały bezbarwne dni. Przy pełnej świadomości umysłu wiodłem żywot bez znaczenia, nudny, absurdalny; pozbawiony nadziei, nie miałem przed sobą żadnego celu, ot animula pallida blandula. Taką egzystencję przypisuje się duchom powracającym na ziemię, duszom skazanym na dole i niedole życia. Wiem, co to znaczy. Przyjrzałem się temu z bliska, oko w oko, i wiem, dlaczego taka egzystencja jest nie do przyjęcia. To było coś znacznie poniżej moich oczekiwań, poniżej ludzkiej godności. Egzystencja cieni, o której mówi Achilles: lepiej być ostatnim pośród żyjących niźli królem pośród cieni. Nie ma zatem najmniejszego powodu, by się jej uczepić, by w nieskończoność przedłużać grę, która nie gwarantuje nawet pięciu minut zabawy. Nie warto nawet wskazywać na możliwość takiej egzystencji i wbrew zdrowemu rozsądkowi wierzyć w rzecz równie potworną”.
(Jerzy Stempowski, Zapiski dla zjawy, tłum. Jan Zieliński, Warszawa 2004, s. 62.)

Przyznam się, że ten fragment „Zapisków dla zjawy” rozbawił mnie. Wiem, wiem – nie powinienem się śmiać. Zwłaszcza, jeśli uwzględnić kontekst, w jakim było to zanotowane. Cóż jednak na to poradzę? Ta niewielka książeczka zawiera co najmniej dwa passusy, które mnie poruszyły do głębi – ba! wstrząsnęły – bardziej niż setki innych stron zapisanych przez „niespiesznego przechodnia”. Ten jednak do nich nie należy. W czym problem? Otóż wydaje mi się on bardzo naiwny. Myślenie o wieczności jest tutaj przede wszystkim wyobrażaniem sobie egzystencji w czasie przedłużonej w nieskończoność. Coś takiego faktycznie może przerażać, wydawać się czymś „potwornym”. Swoją drogą – szkoda, że Stempowski nie streścił lub choćby nie przedstawił w kilku punktach „błędnych sądów” odczytu.


Frapujące jest także mówienie w tym kontekście o „braku gustu” lub o grze, „która nie gwarantuje nawet pięciu minut zabawy”. Odrzucanie czegoś tylko dlatego, że nie trafia w moje upodobania lub nie zapewnia rozrywki trudno potraktować jako poważny namysł nad kwestią nieśmiertelności duszy. Można to co najwyżej uznać za wyraz sprzeciwu estety „błędnie” i naiwnie wyobrażającego sobie wieczność.

wtorek, 28 kwietnia 2009

Już idę, idę...

Przejdzie się pająk chwilkę, odpręży i już pytania dociekliwych: "A pająk gdzie?". A czy to ja nie mam prawa się nieco pobyczyć?
Posted by Picasa

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Prawda was zaboli

Wyobrażam to sobie mniej więcej tak:

- ... Piotr znowu zaprzeczył i natychmiast kogut zapiał.

Jan urwał czytanie i spojrzał po zgromadzonych. Zapanowała głęboka cisza. Skwierczały tylko rozstawione wokół pomieszczenia lampki oliwne. Po twarzach skupionych dookoła apostoła dało się poznać, że ukończony właśnie fragment wywołał wstrząs.

Nie trzeba było długo czekać. Pierwszy odezwał się mężczyzna o krzaczastych brwiach i rysach gwałtownika:

- Czyś ty oszalał??? Co to ma być?!! – ostatnie słowa wypowiedział podnosząc głos niemal do krzyku.
- Jak to... co? – Jan był niemniej zaskoczony reakcją niż jego słuchacze odczytanym przed chwilą tekstem.
- No właśnie, co??!! To ja się o to pytam! Czyś ty, człowieku, postradał zmysły??! – Gwałtownik już nawet nie próbował powstrzymywać krzyku. – Jak możesz tak pisać o Piotrze!!!
- Ależ... to...
- Chwileczkę – wtrącił barczysty słuchacz, na którego torsie błyszczał się misternie zdobiony złotem krzyż. – Tylko spokojnie. Jan się nieco zagalopował. Przecież to można przeredagować, poprawić – starał się łagodzić. – Prawda, Janie?
- Ale... Co tutaj jest do poprawienia? – zdumienie pisarza narastało coraz bardziej.
- Wszystko! – huknął gwałtownik aż Jan, który nie należał do bojaźliwych, podskoczył. Zgromadzeni patrzyli na niego tak, że gdyby spojrzenie miało moc, to spłonąłby na miejscu.
- Co napisałem nie tak? – Próbował się bronić. - Niezbyt precyzyjnie opisałem całe zdarzenie? Pominąłem coś istotnego? Źle dobrałem sło... – Nie zdołał skończyć.
- Przecież to jakieś totalne bzdury! – teraz wrzeszczał rudy niski człowieczek owinięty w drogi płaszcz. Noc była chłodna. – Nie można pozwolić, by tak znieważano nasz symbol! Jak my będziemy wyglądać w oczach pogan?! Jeśli sami nie potrafimy uszanować pierwszego z pierwszych, człowieka, który tyle wycierpiał dla sprawy...
- Myślałem, że...
- Dość tych bredni! Nawet nie chcę słuchać, co myślałeś! – rudy cały się niemal telepał z gniewu. – I skąd w ogóle te bzdury o zaparciu się Piotra?! Cóż to za absurd?!
- Opierałem się na świadkach i spisanych relacjach. Wszystko dokładnie sprawdziłem!
- Taa... to ja... ja... kieś świs... świstki po trzy.... trzykroć kse... kse... – jąkał się niezbyt przystojny blondyn o wymiętej twarzy. Jan nawet nie czekał, aż skończy:
- Ależ sam przecież jeszcze nie tak dawno sugerowałeś...
- To... to... ja... jakaś po... po... pod... ła... insy... insy... insy... nu... nu... – blondyn poczerwieniał, a ze wzburzenia zapierało mu dech w piersi. Rudy tymczasem rzucił gniewne spojrzenie na Jana i niemal wyszczekał:
- Nie po to gmina zapewnia ci wszelkie wygody, odmawia sobie chleba i igrzysk, byś ty mógł wypisywać, co ci fantazja podpowie!
- Jaka fantazja?! – tym razem to już Jan nie potrafił ukryć wzburzenia. – Przecież to można zweryfikować! Każdy może porozmawiać ze świadkami, przejrzeć dokumenty, z jakich korzystałem...
- Właśnie, dokumenty – wtrącił barczysty, jak zwykle zachowując spokój – myślę, że powinno się je otoczyć szczególną troską. W końcu nie może być tak, by byle kto je czytał i wyciągał pochopne wnioski.
- Otóż to! – podchwycił pomysł rudy. - Trzeba się tym zająć. Trzeba stworzyć system nadzoru i kontroli...
- No, może nie „nadzoru i kontroli” – przerwał mu barczysty. – Ująłbym to nieco inaczej: system weryfikacji.
- Ale nasz Pan powiedział: „Prawda was wyzwoli...” – nie dawał za wygraną Jan.
- I właśnie dlatego trzeba to zweryfikować. Nie może być tak, że każdy będzie sobie pisał, co mu się podoba – rzucił rudy zaciskając szczęki tak mocno, że zgromadzonych przeszedł dreszcz, jakby zaraz miał ich dobiec dźwięk gruchotanych zębów.

sobota, 25 kwietnia 2009

Wszyscy pisarze to prostytutki?

„Wszyscy artyści to prostytutki” śpiewał swego czasu Kazik. Jego piosenkę ilustrowały archiwalne zdjęcia przedstawiające znanych aktorów podskakujących jak pieski, by złapać kwiatki rzucane przez komunistycznych bonzów. Pamiętam, że pojawiają się tam też tzw. „artyści słowa” maszerujący z szyldem Związku Literatów Polskich. Teraz postępowanie niektórych z nich usprawiedliwia się tym, że przecież, gdyby czegoś tam nie podpisali, nie porozmawiali z panami z bezpieki, to nie mieliby możliwości wyjazdów zagranicznych i pisania tych swoich cudownych, wspaniałych książek. Zawsze w takiej sytuacji przypomina mi się „uciekinier z Europy”, który wybrawszy wolność wbrew wszelkim niedogodnościom, pisał w liście z Gwatemali do swojej matki tak:

„Z Kazimierzem miałem hecę, bo koniecznie chciał mnie ściągać do N. Yorku i nawet gwarantował pracę za 600 dolarów miesięcznie. (...) Musiałem mu długo klarować, że tak ciężko wywalczonej wolności i niezależności (jemenw-dupizm absolu, jak to nazywam) nie rzuca się lekko, że kocham tropik, że dopiero tu odżyłem i może coś więcej zdołam napisać itd. Mało ludzi może to zrozumieć. Kilka miesięcy temu koniecznie mnie chcieli w Monachium, płacąc podróż, dając darmowe mieszkanie i dobrą pensję. Odesłałem do wszystkich diabłów. Z rosnącym strachem konstatuję, że ludzie zaczynają nie rozumieć, co to znaczy, że „chce się być wolnym”. To ja dziesięć lat męczę się jak zwierzę, jak bydle pociągowe i wreszcie dochodzę do momentu, w którym jestem jednym z bardzo nielicznych, którzy peuvent avoir dans la dupe tout ce qui leur plait – to nie, ciągną na posadki, żeby faceta uzależnić, bo jakże to, intelektualista, pisarz i musi zarabiać pracą rąk na chleb, sklepikarz. A między nami ja jestem bardziej dumny z tych dziesięciu lat „niedania się” i z tej sklepiczyny niż z wszystkich wypocin, które napisałem”.
(Andrzej Bobkowski, Listy z Gwatemali do matki, Warszawa 2008, s. 214-215.)

Opowiadał mi kiedyś ktoś, że pewna młoda i dobrze znana pisarka (ponieważ nie jestem w stanie tego zweryfikować, pominę jej nazwisko milczeniem) stwierdziła, że gdyby tylko miała wystarczająco dużo pieniędzy, wyjechałaby z Polski. W domyśle chodziło o to, że za rządów tych okrutnych „faszystów” z PiS-u jest tak strasznie, tak przerażająco źle, że nic, tylko emigrować. Nie wiem, kto jej bronił wyjechać do Wielkiej Brytanii i pracować przy zmywaku lub roznoszeniu ulotek, skoro jej było tak niewygodnie w „kaczystowskiej” Polsce. No tak! Ale przecież pani pisarka nie będzie sobie brudzić rączek przeznaczonych do wznioślejszych celów!

Że Bobkowskiemu nie było łatwo, świadczą nie tylko listy do matki, w których z pewnością wielu rzeczy też nie pisał, by jej nie martwić. Widać to również w korespondencji, jaką prowadził z innymi, m.in. z Anielą Mieczysławską, która próbowała pisarzowi pomóc. Autor „Szkiców piórkiem” wahał się, będąc w ciężkiej sytuacji rozważał przyjęcie oferty wsparcia finansowego, ale nawet wówczas pomysł ubiegania się o nią kwitował w ten sposób:


„Wyjeżdżając z Europy przysiągłem sobie, że więcej w moim życiu nie będę pisał żadnych podań, próśb, zwracań się itd., że nie będę stał w ogonku, że nie będę się pchał i że jeśli umrę, to nie w tłumie i nie jako socjalnie ubezpieczony. Tutaj, jak tylko w autobusie jest więcej ludzi, nie pcham się – czekam. Mój dowód osobisty guatemalski zamknąłem w żelaznym pudełku, klucz wyrzuciłem i od trzech lat chodzę bez jednego papierka przy sobie. A tu masz – pisać podanie, mizdrzyć się, dobierać słowa – fe”.
(Andrzej Bobkowski, Aniela Mieczysławska, Korespondencja z lat 1951-1961, Wałbrzych 2003.)

piątek, 24 kwietnia 2009

Dzikie bezeceństwa

Najpierw gzi się jedno z drugim na moim balkonie, wyprawia dzikie i nieprzystojne bezeceństwa, budzi mnie z samego rana hałasami, a potem:
- Że co? Ja i ta pani? Też coś! Wolne żarty!
- Niby jak?! Z tym panem??! I to ja??!! Phi! Wypraszam sobie!
Posted by Picasa

środa, 22 kwietnia 2009

Uciekinier z Europy

„Duszny las, drzewa ciasno zszyte lianami i ten wspaniały zapach, tajemniczy, ciężki, gęsty. Czasem nad drogą smukły łuk przegiętego olbrzymiego i grubego bambusa. W pobliżu wiosek gąszcz trzciny cukrowej na polach. Tłukliśmy się tak przez 8 godzin. Mówię Ci, zrobiło to na mnie duże wrażenie. Jak zobaczyliśmy ten las i te małpki na wolności, swobodne, pomyślałem sobie, że choćby dla tego samego może warto się pomęczyć. I mam wrażenie, że takich kilka godzin może bardziej wzbogacić niż dziesięć lat intelektualnych dyskusyj i obcowania z jajkowatymi głowami o wysoko zadartych brwiach. Ach – jak ja ich nienawidzę. Coraz bardziej. Uciekinierzy z Prawdy i ze świata życia, daltoniści myśli i kurwy filozoficzne, szlifierze wytartych myśli i złotnicy w gównie.”

Kto to napisał, gdzie i kiedy? Dla ułatwienia dodam, że Polak.

wtorek, 21 kwietnia 2009

Z cyklu: Myszkując po Internecie

Co robi polski muzyk w Katarze?

Jak to co? Gra! I to jak!

Jedno odkrycie pociąga za sobą kolejne. Prezentowałem już w swoim blogu kompozycję Irka Grabowskiego „Song of The Blue Tree”. Teraz ten sam muzyk w duecie gitarowo-skrzypcowym grającym znany standard „A Child Is Born”. Wprawdzie do Świąt Bożego Narodzenia jeszcze daleko, ale Wielki Post się skończył i warto sprawić sobie radość wysłuchawszy czegoś pięknego.





(że też chciało mu się w takie upały przenieść! Toż tam z pewnością nie ma normalnych pór roku!)

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Drewnianym uchem: Po okręgach sfer niebieskich


Muzyka i kompozycje Jacaszka są całe z ziemskich westchnień, frasunków, wzdychań, szeptów i poczucia ciężaru ziemskiej egzystencji, która wyrywa się ku wyższym, szczęśliwszym rejonom ducha. Muzyka i kompozycje Leszka Możdżera często nasuwają mi skojarzenie z wysokimi stopniami abstrakcji, z chłodem matematycznej wręcz precyzji. Dlatego może też nie do końca się w tej muzyce odnajduję, choć podziwiam jej doskonałe, wyrafinowane piękno.

Tymczasem najnowsza płyta Możdżera, „Missa Gratiatoria”, skomponowana z okazji 35-lecia Akademickiego Chóru Uniwersytetu Gdańskiego, urzekła mnie niemal od pierwszych taktów. Jest to w zasadzie jeden utwór, którego poszczególne części zostały wyodrębnione trzema krótkimi interludiami. Instrumenty klawiszowe, perkusja, chór i wspaniale wykorzystane brzmienie wibrafonu (krystalicznie czyste kropelki dźwięku!) tworzą misterną całość.

Jest w tej muzyce radość Niedzieli Zmartwychwstania. Słuchając jej miałem wrażenie lekkości, unoszenia się duszy pozbawionej ziemskiego ciężaru, wznoszenia się po okręgach sfer niebieskich. Kolejne interludia to jakby przechodzenie na coraz wyższe etapy tej wędrówki, której zwieńczeniem jest przepiękne Agnus Dei, będące też najlepszym fragmentem całej płyty.

Msza Leszka Możdżera łączy w sobie nowoczesność z tradycją. Łacińskie śpiewy chóralne przypominają o średniowiecznym uniwersalizmie, o chrześcijańskim przesłaniu adresowanym do całego świata. Nasuwają też skojarzenia z ówczesną wizją wszechświata, którego centrum, najwyższym punktem był Bóg. To jakby gotycka katedra zbudowana z dźwięków, ale przy użyciu nowoczesnych środków, nowego języka muzycznego twórczo rozwijającego znane motywy.

Leszek Możdżer, Missa Gratiatoria, Akademickie Centrum Kultury UG „Alternator”, 2009.

piątek, 17 kwietnia 2009

Dobry autorytet to martwy autorytet


Smutna wiadomość dla wszystkich fanów Mela Gibsona: aktor się rozwodzi. Ci, którzy widzieli w nim uosobienie tradycyjnych wartości, bogobojnego konserwatywnego katolika, kochającego męża i ojca, słowem wzór do naśladowania, a nawet „autorytet moralny”, są z pewnością głęboko rozczarowani, może nawet załamani. Tak, nie ukrywam, dla mnie to też przykra nowina, bo Mela Gibsona darzę sympatią od dawna. Utwierdza mnie jednak nie po raz pierwszy w przekonaniu, że autorytetem można zostać dopiero po śmierci. Innymi słowy: dobry autorytet to martwy autorytet. Tylko wówczas bowiem nie jest już w stanie spłatać nam żadnego figla. No... może nie do końca. Zawsze przecież może się zdarzyć, że dopiero po jego śmierci na wierzch wypłyną fakty, o których nie wiedzieli nawet jego najbliżsi.

Idea tzw. „autorytetu moralnego”, tak popularna w III RP, od dawna wydawała mi się podejrzana. Oto okazywało się na przykład, że jakiś „autorytet” donosił w czasach komunizmu na własnych rodziców i jeszcze, jakby tego było mało, brał za to pieniądze. Inny taki „autorytet” w jakimś wywiadzie nazwał pewną grupę społeczeństwa „bydłem”, a potem się dziwiono, że go gdzieś na jakiejś uroczystości wygwizdano. Oczywiście donoszenie na własną rodzinę, rozwód z żoną, bo znalazła się młodsza i atrakcyjniejsza, a obrażanie potencjalnych wyborców to nie to samo, ale pokazuje, że jeśli nie mamy do czynienia w skrajnej postaci z kanalią przybraną w piórka świętości, to przynajmniej z człowiekiem ułomnym, nie pozbawionym niedoskonałości i wad większych lub mniejszych. Przykładów z naszego i nie tylko naszego podwórka można by mnożyć.


Kiedy zatem ktoś w mediach opowiada na lewo i prawo o swoim głębokim nawróceniu, rozwodzi się nad tym, jaką to wartością stała się dla niego rodzina i dziesięcioro przykazań, patrzę na to z pewnym niepokojem i sporą dozą sceptycyzmu. Myślę sobie: „Cieszę się bratku z Twojego nawrócenia, bo jak się tu nie cieszyć, ale pożyjemy, zobaczymy. Chrześcijaństwo to religia dla prawdziwych twardzieli, a świat jest pełen pokus”. Jak pisał Jerzy Liebert: „Uczyniwszy na wieki wybór, w każdej chwili wybierać muszę”. Innymi słowy, nieco zmieniając znany wers ks. Jana Twardowskiego: „nie bądź pewny, (...) bo pewność niepewna”. Jest tylko jeden pewny Fundament, Wzór i Autorytet, który powiedział: „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”. A czy taki „autorytet moralny” nie staje się aby trochę „bogiem cudzym”, idolem albo inaczej "bałwanem", w którym pokładamy zbytnią nadzieję?

czwartek, 16 kwietnia 2009

środa, 15 kwietnia 2009

Lista hańby narodowej czy "tylko" błąd systemu?

Jerzy Buzek (wybrany z listy PO)
Zdzisław Kazimierz Chmielewski (PO)
Marek Czarnecki (bezpartyjny/wybrany z ramienia Samoobrony)
Urszula Gacek (PO)
Lidia Geringer de Oedenberg (SLD)
Adam Gierek (Unia Pracy)
Genowefa Grabowska (Socjaldemokracja Polska)
Stanisław Jałowiecki (wybrany z listy PO)
Janusz Lewandowski (PO)
Bogusław Liberadzki (SLD)
Jan Masiel (wybrany z listy Samoobrony RP)
Jan Olbrycht (PO)
Janusz Onyszkiewicz (Partia Demokratyczna)
Paweł Piskorski (SD)
Jacek Protasiewicz (PO)
Jacek Saryusz-Wolski (PO)
Czesław Siekierski (PSL)
Grażyna Staniszewska, (Partia Demokratyczna)
Bogusław Sonik (PO)
Andrzej Szejna (SLD)
Andrzej Wielowieyski (Partia Demokratyczna)
Zbigniew Zaleski (PO)Tadeusz Zwiefka (PO)

Więcej na stronie „Frondy”.

czwartek, 9 kwietnia 2009

Lepszy od Chrystusa?


Ponoć jeden z biskupów porównał nasz „symbol narodowy”, człowieka pełnego pychy i buty, do cierpiącego Chrystusa.


A mi się wydaje, że on zaczyna zyskiwać status lepszy od Chrystusa. Bo Chrystusa można bezkarnie lżyć, można z Niego szydzić, można Jego zmasakrowane nieludzko ciało ubierać w damskie fatałaszki, można Jego krzyż zanurzać w urynie, wieszać na nim genitalia... I gdy ktoś próbuje się oburzać, protestować, domagać się poszanowania chrześcijańskich uczuć, zaraz podnosi się chór obrońców „wolności słowa”, „wolności artystycznej ekspresji”, przeciwników religijnego „fundamentalizmu”...

wtorek, 7 kwietnia 2009

„Po śniadaniu” i przed



A najlepiej kilka razy dziennie. I przed spaniem też. Bo najnowsza książka Eustachego Rylskiego to nie „tylko” dobra lektura, ale też i odtrutka na byle jaką literaturę, na pisaninę udającą literaturę lub przebraną za literaturę grafomanię.

Pamiętam, że kiedy przeczytałem „Martwą naturę z wędzidłem” Zbigniewa Herberta, w nocy zbiór znakomitych esejów nieżyjącego już poety przyśnił mi się jako księga upleciona ze światła. Każda strona napisana przez autora „Pana Cogito”, każde niemal zdanie, słowo sprawiało wrażenie koniecznego, niezbędnego, cyzelowanego z precyzją jubilera.

Podobne odczucie towarzyszyło mi w trakcie lektury niewielkiej w sumie książeczki autora takich powieści, jak „Warunek” czy „Człowiek w cieniu”. Zdania i słowa zdają się być dobierane, obrabiane i polerowane z precyzją złotnika tworzącego misterne i zachwycające oko i duszę cacko. Banałem jest już pisać o znakomitym stylu Rylskiego, ale cóż zrobić – on po prostu jest znakomity, a „radość czytania” towarzyszyła mi od pierwszej do ostatniej strony, nawet przy fragmentach nie budzących mojego zbytniego entuzjazmu.

Po śniadaniu” to opowieści o książkach, które z różnych powodów były lub są dla pisarza ważne. To opowieść o fascynacji literaturą i o ogromnej miłości do literatury. To opowieść o samym Rylskim, który odsłania się chyba tutaj dużo bardziej niż w swoich powieściach i opowiadaniach, nawet jeśli gra z czytelnikiem, tworząc wyrafinowaną, wielowarstwową całość, którą w pełni mogą docenić jedynie prawdziwi koneserzy.

Jeśli mnie czymś Rylski zaskoczył, to humorem. Humorem cierpkim, delikatnym, dalekim od wszelkiej błazenady i pajacowania będących wyrazem bezradności wobec rzeczy naprawdę istotnych. Tego humoru, szczególnie obecnego w „Białym lansonie”, jakoś wcześniej nie dostrzegłem, a może go przeoczyłem. Najlepiej zresztą samego siebie charakteryzuje sam autor, gdy pisze de facto o „Dżumie” Alberta Camusa:

„Książka wolna jest od bezsilności, kiedy to twórca, niekoniecznie pisarz, umyka w błazenadę, żart, groteskę, nonsens, sarkazm, w mniej lub bardziej wyrafinowane zabawy formą, które ostatecznie kończą się na nudzie.
Literaturę niosą pisarski kunszt i sprawa”.

„Doktor Rieux”, skąd pochodzi powyższy cytat, to jeden z piękniejszych esejów w zbiorze, może nie najważniejszych, bo wszystkie wydają się istotne, nawet „Antypisarz”, który mnie nieco znudził, tak jak nudzi mnie Francja przypominająca zramolałą, zrzędliwą ciotkę, mającą swoje wielkie chwile już dawno za sobą. To także parada fikcyjnych postaci, bohaterów w ścisłym tego słowa znaczeniu, jakie odegrały w życiu pisarza równie kluczową rolę, co osoby realnie istniejące. Bo i też we wspaniałej Arinie Timofiejewnej z eseju o tym samym tytule, bohaterce utworu Turgieniewa, pisarz kochał się jak w kobiecie realnie istniejącej. I tak też o niej pisze:

„Wiele lat temu w którymś z wywiadów powiedziałem, że bardziej wzrusza mnie pierwsza zmarszczka na twarzy pięknej kobiety niż wszystkie katastrofy narodowe razem wzięte, lecz wspomnienie młynarki rodzi pokusę przywołania go raz jeszcze.
Bo tu chodzi o tę twarz i tę zmarszczkę”.

Rylski sam dorzucił do wspomnianej kolekcji bohaterów literackich jeszcze jednego, mającego szanse jeśli nie na trwałe wejść do dziejów pisarstwa polskiego, to przynajmniej na trwałe zapisać się w czyjejś czytelniczej pamięci. Bo z postaci rzeczywistej, jeśli wierzyć pisarzowi, stał się postacią literacką, łącząc paradoksalnie te dwa światy, dwa doświadczenia – życia i fikcji literackiej. Mimo, że sam inżynier Jan, bo o nim mowa, powiadał: „Literatura to nie jest zajęcie dla dżentelmena”.

A skoro jesteśmy już przy literaturze i na tym wątku, spośród innych, głównie się skupiliśmy, to warto jeszcze na koniec przytoczyć dwa cytaty na tenże temat z „Po śniadaniu”, choć chciałoby się wybrać ich większą garść, bo są mniej więcej tym, co samemu chciałbym powiedzieć, gdybym potrafił to ubrać w słowa mając talent Rylskiego, jeśli nawet nie do końca się z nim zgadzam:


„Cenię w literaturze czułość, tak jak nie cenię sentymentalizmu, taniego miłosierdzia, kpiny, przesadnego sarkazmu, zbyt głębokiej głębi, która czyni literaturę nie do zniesienia.
(...)
Czułość jest zaprzeczeniem ciepła, bo w czułości nie ma nic optymistycznego i w istocie zdrowego. Element niepweności, smutku i bezsilności wobec bezprawia istnienia jest rdzeniem, samą naturą czułości”.
(„Mój Iwaszkiewicz”)

I drugi:

„W życiu dusza bierze się od Boga, jeżeli kto w Niego wierzy, w literaturze duszę konstytuuje wzruszenie.
Wzruszenia bywają różne, co do mnie, wyróżniam nieprzeżyte przez innych”.
(„Antypisarz”)

Eustachy Rylski, Po śniadaniu, Warszawa 2009

niedziela, 5 kwietnia 2009

Drewnianym uchem: „Szumy, zlepy, ciągi...”

... organy, dzwony i dzwoneczki. A w tle anielskie chóry.

Jeśli „Treny” Jacaszka wywoływały u mnie głównie zachwyt, a przy tym konsternację właściwą rzeczom nowatorskim, to „Pentral” jest przede wszystkim źródłem konfuzji. Słucham tej płyty i słucham z dużym zakłopotaniem. Znajduję na niej fragmenty piękne, ale trudno byłoby mi powiedzieć, czy nowy krążek młodego kompozytora mnie zachwyca. Być może, mimo poprzedniej płyty, nie jestem przygotowany do odbioru tego typu „muzyki”. Jak bowiem nazwać ten eksperyment? Jest to jeszcze muzyka? Czy jest to „tylko” zapis przetworzonych, uporządkowanych dźwięków zebranych we wnętrzu trzech gotyckich kościołów? Jest to faktycznie brzmieniowy opis ducha średniowiecznej świątyni? Płyta do wielokrotnego słuchania? A może niewykorzystana ścieżka dźwiękowa do jakiegoś filmu lub spektaklu? (Spektaklu rozgrywającego się w naszej wyobraźni?)

Są na tej płycie części, które drażnią. Drażni nagła hałaśliwa kaskada, jaką atakują nasz słuch organy i z ulgą przyjmujemy dzwonki brzmiące jak kończące burzę ostatnimi chaotycznymi pacnięciami krople wody. A za chwilę ponownie podskakujemy zaskoczeni kolejną organową burzą. Drażni jakiś wariacki, przypominający nieszczęsne popisy wokalne kościelnych organistów, pozbawiony słów śpiew wokalisty.

Są na niej części, urywki poruszające, zachwycające. Na przykład w zamykającej płytę kompozycji oznaczonej numerem X „śpiew” dzwonów, dzwonków i dzwoneczków, jakby obwieszczający jakąś radosną nowinę, do których dołącza się „anielski” głos Mai Siemińskiej i Leny Majewskiej. Podobnie anielskie, nie przytłaczające, a płynące gdzieś z oddali, podrywające duszę do lotu, chóry słychać w delikatnym, wypełnionym tajemniczymi pogłosami utworze III.

Są na niej fragmenty budzące niepokój, nasuwające myśl o tajemnicy. Na przykład w kompozycji IX słychać jakby tąpnięcia ziemi lub kroki zbliżającego się olbrzyma, którym towarzyszy trzepot skrzydeł spłoszonego ptaka. Mimo woli, ilekroć słucham tego utworu, przypomina mi się znany cytat z Pieśni na pieśniami: „Idzie skacząc po górach”.

A może „Pentral” to nie tylko dźwiękowa opowieść o wnętrzu świątyni, ale próba opisania zakamarków duszy: jej blasków i cieni, radości i smutków, upadków i uniesień?

Czy jednak ten eksperyment się powiódł? Hm...

Nie znacie? To posłuchajcie i przekonajcie się sami.

Michał Jacaszek, Pentral, gusstaff records 2009.

Zamiast palemki

Posted by Picasa

sobota, 4 kwietnia 2009

„Prawdziwa cnota krytyk się nie boi...”


Przy okazji kolejnej histerii rozpętanej wokół kolejnej publikacji o Lechu Wałęsie może warto przytoczyć słowa klasyka:

Trwoga występnym tylko przyzwoita:
Kto się złym czuje, tego zarzut wzruszy.
Cienia się swego boi hipokryta,
Gdy go wewnętrzne przeświadczenie głuszy.
Ubezpieczona w niewinności swojéj,
Prawdziwa cnota krytyk się nie boi.

Ignacy Krasicki, Antymonachomachia

Czy dożyjemy czasów, gdy znowu będzie się palić książki i wycofywać je z bibliotek?

"Wiosna, wiosna, ach to ty..."

Posted by Picasa

piątek, 3 kwietnia 2009

Liar, liar, pants on fire?



Więcej można znaleźć na internetowej stronie "Frondy".

A na stronie "Rzeczpospolitej" można się podpisać w obronie wolności słowa. Zachęcam. To, co dzieje się wokół książki Pawła Zyzaka (której większość krytyków pewnie nawet nie przeczytała), wygląda dla mnie na "pełzający" zamach na wolność słowa i próby przywrócenia cenzury.

Wiosna

W parku ptaki świergolą na całe gardło, pojawiły się pierwsze kwiaty i liście, a właściwie listki, słońce powoli coraz bardziej przypieka. A na moim balkonie wróbel dostaje kompletnej szajby. Dopiero niedawno się uspokoił, może poleciał przepłukać dziób.

Posted by Picasa

czwartek, 2 kwietnia 2009

Mgliste fanaberie III

Gdzieżbym to ja i po cóż jechał do Afryki?! Zdecydowanie bardziej wolę takie klimaty, jak ten poniżej. Okazało się, że niektórzy się nabrali na mój wpis z Prima Aprilis. Najmocniej przepraszam za wszelkie niepowetowane szkody i niepotrzebnie wylane łzy :-)


Obiecuję, że więcej już zimy na blogu nie będzie (przynajmniej przez jakiś czas i chyba, że zrobi się nieznośnie gorąco).


środa, 1 kwietnia 2009

No to fru! II

Tak się złożyło, że dostałem atrakcyjną ofertę pracy w Afryce. Wyjeżdżam już jutro. Znalazłem tylko chwilę czasu, by po spakowaniu większości rzeczy, napisać jeszcze parę ostatnich słów na blogu. Nie będę go już kontynuował. Nie będę zresztą miał na to zbyt wiele czasu. Mogę tylko zdradzić, że nowa praca będzie dość absorbująca i związana m. in. z pisaniem oraz robieniem masy zdjęć. Będę też musiał powtórzyć swoją znajomość suahili.
Dziękuję wszystkim czytelnikom i komentatorom.
Farewell!
Posted by Picasa