Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film polski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film polski. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 11 listopada 2019

W Święto Niepodległości twardy pisarz twardo wali w pysk

Znany pisarz, który niegdyś napisał wzruszające alegoryczne opowiadanko o Polsce, znowu stoi okrakiem, waląc „ostro” w święto niepodległości, ale tak by go jednak kochano. Cały czas się tylko zastanawiam: po co w ogóle pisze po polsku? I cały czas sobie przypominam: najważniejsza jest przecież literatura. No tak, a ile dochodu przyniesie literatura pisana tylko w gwarze śląskiej? To też przecież część tej strategii stawania okrakiem. Jego „odważne” wypowiedzi stają się wobec tego nudne, kiedy się tylko uświadomi tę metodę (a uświadomić ją sobie można dość szybko).

Notabene odnoszę wrażenie, że on tego środowiska, w które wszedł parę lat temu, tak naprawdę nienawidzi i gardzi nim, tak jak gardzi (ale z inych powodów) teraz tym, z którego wyszedł. No cóż... najważniejsza jest literatura.

Może zamiast słuchać jego wypowiedzi, obejrzyjmy sobie nieco baśniową opowiastkę na 101 rocznicę niepodległości:


poniedziałek, 23 września 2019

Prorocze słowa Agnieszki Holland – ciarki chodzą po plecach

Agnieszka Holland o filmie Mela Gibsona Pasja w roku 2004:

„Film ma złą energię. Nie chodzi o to, że jest kiczem, bo w końcu kicze powstają ciągle i kiczowatych jest bardzo wiele dzieł sztuki. Niebezpieczeństwo polega na tym, że Pasja otwiera jakąś otchłań przemocy, nieporozumienia, gwałtu, odległych – w moim poczuciu – od tego, co jest treścią Ewangelii. A w kontekście fundamentalizmów, które zaczynają władać światem, może stać się zaczynem czegoś znaczenie straszniejszego, niż możemy sobie dzisiaj wyobrazić. Jeśli film będzie miał takie znacznie, jak na to wygląda (w sensie skali odbioru i identyfikacji z nim bardzo wielu grup chrześcijan), może oznaczać powrót do najciemniejszych czasów i klęskę dwóch tysięcy lat nauki Chrystusa. Ja u Gibsona nauki Chrystusa nie zobaczyłam. Zobaczyłam natomiast bezinteresowne, bezmyślne okrucieństwo. Zobaczyłam Chrystusa nie jako człowieka, który daje miłość, wiarę i nadzieję, ale jako jakiś potworny, skrwawiony strzęp. I zobaczyłam straszną nienawiść do Żydów. W moim pojęciu Pasja my tyle wspólnego z Ewangelią, ile Osama ben Laden z Koranem”.

Jestem ciekaw, ile jeszcze widzów i czytelników pamięta z tamtych czasów to wzmożenie różnej maści tzw. „autorytetów intelektualnych”, którzy jeździli po tym wybitnym filmie, jakim bez wątpienia jest Pasja, i po Melu Gibsonie, jak po łysej kobyle. Słuchając ich słów można było się spodziewać fali wszelkiego rodzaju przemocy i pogromów. Jak dobrze wiemy, ta histeria nie była nieuzasadniona, tak się przecież stało, płonęły żydowskie sklepy i sklepiki, agresja i fundamentalistyczna nietolerancja zalały ulice, a Agnieszka Holland jest jedną z nielicznych ocalonych. Młodsze pokolenie, które nie czyta książek, chodzi zapewne w błogiej nieświadomości tego, co się wówczas wydarzyło.

Proszę też zwrócić uwagę na to, że przytoczony powyżej fragment wskazuje na autorytet Agnieszki Holland nie tylko w dziedzinie ogólnie pojmowanego intelektu i sztuki filmowej, ale również w dziedzinie religii, a zwłaszcza biblioznawstwa i interpretacji Koranu. Powinniśmy hołubić ją jako dobro narodowe i już za życia otaczać czcią należną wręcz bogom.

Tym bardziej, że Agnieszka Holland znowu wieszczy i znowu ostrzega. Oto dowiadujemy się, że mówi o „inżynierii społecznej megalomańskiej władzy”, a dopytywana przez dziennikarkę, co to znaczy stwierdza, jak donosi tygodnik „Do Rzeczy”:

„No jest to aluzja do tych populistycznych przywódców, którzy uważają, że władza daje im prawo do tego, żeby projektowali człowieka, żeby projektowali społeczeństwo, żeby projektowali naturę albo żeby niszczyli naturę. I takich populistów mamy niestety w tej chwili sporo. Od Trumpa (prezydent USA – red.) przez Bolsonaro (prezydent Brazylii – red.) do prezesa Kaczyńskiego. (...) No właśnie boję się, że będzie niedobrze. (...) mówmy o głównych ideowych założeniach. Jak pani odbiera fakt, że de facto proklamują państwo wyznaniowe? Jak pani odbiera fakt, że wyklucza rodziny, które nie mieszczą się w »kobieta, mężczyzna i dzieci«? Jak pani odbiera fakt, że połowa obywateli albo więcej znajduje się poza centrum jego zainteresowania czy że tak wielką część obywateli uważa za obywateli gorszej kategorii – jak pani to odbiera? Jak pani odbiera próby tzw. repolonizacji czy – teraz to się inaczej nazywa – repluralizacji mediów? Jak pani sobie to wyobraża? Do czego to ma prowadzić?”

Muszę przyznać, że po tych słowach zacząłem ze strachem ukradkiem spoglądać przez szparę w zasłonie na ulicę, nerwowo reaguję na każdy dzwonek u drzwi, a kiedy listonosz przynosi mi urzędową korespondencję, nerwowo trzęsą mi się ręce i pot ciurkiem ścieka mi po plecach. Skoro to wszystko mówi nasz wybitny autorytet intelektualny (i filmowy), to musi być naprawdę źle! Czas szykować szczoteczkę do zębów i zapas bielizny albo czym prędzej prosić o azyl w jakimś cywilizowanym kraju. W końcu „bezmyślne okrucieństwo” już ostrzy noże.


sobota, 7 września 2019

Patryk Vega czyli zupa z trupa

Muszę przyznać, że z pewnym rozbawieniem obserwuję reakcje różnych krytyków, dziennikarzy, a nawet polityków po premierze filmu Patryka Vegi „Polityka”. Już zajawki tego filmu wyglądały źle, a co dopiero cały film.

Z drugiej strony jest w tym też pewna przykrość, bo kiedyś byłem fanem „Pitbulla”. Kiedy odkryłem, że istnieje telewizyjny serial, obejrzałem wszystkie odcinki. W tamtych czasach to była rewelacja. Niestety kolejne filmy Vegi były coraz gorsze.

„Służby specjalne”, którymi niegdyś się ekscytowano obejrzałem z pewnym niesmakiem, doceniając wprawdzie niektóre wątki, czy pomysły. Serial nawet mnie nie kusił. Kolejne kinowe „Pitbulle” i te jakieś tam „Kobiety mafii” czy jakkolwiek to się nazywało były już coraz gorsze, łącznie z tym, który zrobił Pasikowski. Tego po prostu nie dawało się oglądać. Pamiętam, jak po pierwszych minutach jednego z nich miałem ochotę po prostu wyłączyć ekran (chyba nawet o tym już na swoim blogu pisałem), wytrwałem do końca jedynie dlatego, że za ten badziew zapłaciłem. „Botoks” widziałem tylko we fragmentach i to mi wystarczyło. Scena, w której pogotowie przyjechało do kobiety kopulującej z psem, była szczytem wszystkiego i nie miałem ochoty na więcej. Zaiste Stanisław Michalkiewicz miał rację określając wizje świata, jakie tego typu produkcje pokazują, „panświnizmem”.

Można powiedzieć, że w zasadzie spojrzenie na świat, jakie nam przedstawiają Vega, Pasikowski czy Smarzowski, niewiele się różni. Owszem, Smarzowski i Pasikowski są w stanie zrobić dobry film (nie wiem, czy jeszcze jest Vega) i gdyby tylko ich ktoś utemperował i wyrzucił na zbity pysk za drzwi, dopóki nie przyniosą dobrego scenariusza, to może, może... Tymczasem recepta na robione przez nich filmy jest prosta jak konstrukcja cepa, co najwyżej w jakichś porywach jak konstrukcja kałasznikowa. Trzeba po prostu wrzucić do gara jak najwięcej wulgaryzmów i wymieszać to z ekskrementami. Można dorzucić parę prezerwatyw i tego nieszczęsnego wilczura złączonego z jakąś damą. Ewentualnie jakiś szczeniacki wątek miłosny.

Tak, tak – tak nisko swą publiczność oceniają ci panowie. Ja na szczęście do niej już od dawna nie należę.


czwartek, 22 sierpnia 2019

Azbestowe gacie na ławce w Sandomierzu

Jak już wspomniałem w poprzednim wpisie, spędziliśmy parę dni wśród lasów i gór, gdzie dostęp do Internetu był kiepski. Była za to telewizja i kilkadziesiąt programów do wyboru. Ponieważ nie mamy telewizji w domu, więc z ciekawością zacząłem przeglądać dostępny repertuar. Moja małżonka oczywiście domagała się jakiegoś dobrego filmu. Cóż z tego. Wśród tych wszystkich kanałów znalezienie jakiegoś dobrego filmu i to w „długi łykend” graniczyło z cudem.

Jednego wieczora z braku laku zdecydowaliśmy się obejrzeć odcinek polskiego serialu, w którym polski ks. Brown rozwiązywał kryminalną zagadkę. Autorom tego serialu chyba brakowało już pomysłów na wiarygodną fabułę, bo wszystko było tak kiepsko pozszywane, że ciężko było w to uwierzyć, a niezaradnym policjantom pomagał nie tylko polski ks. Brown, ale też szczęśliwe zbiegi okoliczności. Zresztą może taka to uroda tej produkcji od samego początku – nie wiem, bo jeśli coś z tego oglądałem, to już bardzo dawno temu. Żeby unaocznić poziom tego badziewia, przytoczę jedną scenkę. Otóż pada deszcz. Ojciec z synem rozmawiają pod parasolem. W pewnym momencie, jakby nigdy nic, siadają na odsłoniętej ławce i dalej kontynuują rozmowę. Pod tym parasolem i w tym deszczu. Spodnie widać mają z azbestu.

Mizeria oferty programowej przy tak bogatym wyborze była też niestety widoczna wówczas, gdy zdecydowaliśmy się obejrzeć film fabularny na podstawie powieści kryminalnej pewnego popularnego skandynawskiego pisarza. Autorzy tego filmu mieli z pewnością dużo większy budżet niż twórcy polskiego ks. Browna, a jednak nie potrafili znaleźć autora, który napisałby im wiarygodny scenariusz (a może po prostu bał się poprawić znanego pisarza?). Pomijam już ten interesujący szczegół, że chyba nikt w tym filmie nie miał normalnej rodziny. To, co ów zagraniczny obraz jako tako ratowało, to skandynawskie klimaty i krajobrazy. To jednak za mało, by ograny motyw seryjnego zabójcy uczynić naprawdę wciągającym. Trudno też było uwierzyć w co bardziej absurdalne pomysły, jak np. ten, że morderca potrafił przetransportować niezauważony przez nikogo z hotelowego pokoju ciało swojej ofiary, którą najpierw w tymże hotelu zamordował, by potem w malowniczej pozie umieścić je w aucie na ulicy. Chyba miał czapkę niewidkę (w którą ubrał też zwłoki), o czym jakoś w filmie nie wspomniano ani razu. W każdym razie ów film skutecznie wybił mi z głowy pomysł (gdyby taki mi strzelił), żeby którąś z książek owego skandynawskiego pisarza dla rozrywki przeczytać. Wolałbym już raczej Muminki.

Skoro już narzekam, to ponarzekam sobie też i na współczesne monitory. Z jednej strony fajnie jest mieć w pokoju olbrzymi ekran, bo wrażenie jest takie, jakby siedziało się w kinie. Jednak z tymi nowoczesnymi ekranami wyraźnie coś jest nie tak. Zetknąłem się z tym już kiedyś i tłumaczono mi, że to tylko pierwsze wrażenie, które potem mija. Nam przez te kilka dni „prób, błędów i wypaczeń” nie minęło. W czym rzecz? Cokolwiek byśmy oglądali, nieustannie towarzyszyło nam wrażenie sztuczności. Jakby były to inscenizacje Wołoszańskiego albo tzw. teatr telewizji. Światło było po prostu płaskie, sztuczne – jakby cały czas wszystkie oglądane filmy były kręcone w studio, bez odrobiny światła dziennego. To wrażenie towarzyszyło nam zarówno w przypadku filmów, które już znaliśmy, jak i przy oglądaniu filmów nowych. To dodatkowo nieustannie irytowało i psuło (oprócz faktu, że i tak nic nie było do wyboru) przyjemność oglądania. Po prostu obojętnie, czy w filmie był słoneczny letni dzień, czy zimowe pochmurne popołudnie – różnica była prawie żadna.

Oprócz faktu, że mogliśmy się odprężyć i zrelaksować w otoczeniu pięknej przyrody, nasz wyjazd miał zatem jeszcze i tę korzyść, iż skutecznie utwierdził nas w przeświadczeniu, że brak telewizji nie jest dla nas żadną stratą.


czwartek, 4 lipca 2019

Dzień Niepodległości i sztuka patosu

Dzisiaj amerykańskie Święto Niepodległości. Więc trochę o Amerykanach, a właściwie o ich filmach. Nie jestem jakimś szczególnym kinomanem, ale od czasu do czasu zwracam uwagę na jedną szczególną i wyróżniającą rzecz w amerykańskich filmach. Czy będą to filmy o rodzinie, o sporcie, o policji czy o wojnie. Robione przez tzw. „establishment” Hollywood czy też przez takich „konserwatystów” jak Clint Eastwood. Tą cech charakterystyczną jest patos. Jest to ten typ patosu, który w polskim filmie chyba by nie przeszedł. Patos, który u nas się wyśmiewa, z którego się kipi, którym się poniewiera. Jest to patos, który wyraża się zarówno wypowiadanymi przez aktorów słowami, jak i muzyką, i obrazem.


Przypomnijcie sobie patos, jaki widzimy w takim filmie science-fiction, jak „Dzień Niepodległości”. Wyobrażacie sobie coś takiego w polskiej produkcji tego typu (pomijam już możliwości techniczne)? Sala ryknęłaby ze śmiechu. A kto miałby te słowa niby wypowiadać? Bogusław Linda? Zbigniew Zamachowski? Daniel Olbrychski? (OK, ten niezły aktor, choć żałosny człowieczek, może jeszcze by to udźwignął.)

I kto poza tym miałby niby taki film zrobić? Patryk Vega („Kurwa, chuj, kurwa”)? Wojtek Smarzowski („Chuj, kurwa, chuj”)? Władysław Pasikowski („Spierdalaj, kurwa, spierdalaj”)? Dajcie spokój! Oni są jak ten wietnamski chłopak, którego Walt Kowalski z filmu Clinta Eastwooda próbuje nauczyć, jak być prawdziwym mężczyzną. Pamiętacie scenę u fryzjera? Macie odpowiedź, co nasi reżyserzy zrozumieli z tego, jak wygląda „męskie” kino.

No cóż... Pozostaje zapytać: Jaki będzie wpływ na młode pokolenie takiej „sztuki” filmowej w Polsce, a jaki w Stanach Zjednoczonych (przy wszelkich możliwych zastrzeżeniach i najnowszych skandalicznych posunięciach przemysłu filmowego w tym wielkim kraju)?


poniedziałek, 8 kwietnia 2019

„Miłość i miłosierdzie”, czyli trud na chwałę Bożą nie idzie na marne

Najnowszy film Michała Kondrata to dobre kino dokumentalne. Ci, którzy oglądali już jego poprzedni obraz, Dwie korony, z pewnością się nie zawiodą. Podobnie jak w fabularyzowanym dokumencie o ojcu Maksymilianie Kolbe, Miłość i miłosierdzie umiejętnie łączy zdjęcia dokumentalne i wywiady z warstwą fabularną.

Muszę jednak powiedzieć, że początek filmu wprawił mnie w zakłopotanie i gdybym to zależało ode mnie, natychmiast bym go usunął i zastąpił czymś innym. Myślałem nawet, że to jakaś reklama gry dla dzieci opartej na Biblii albo może jakiegoś apostolatu i że zaraz po tym wstępie nastąpi właściwy film. Okazało się jednak ku mojemu zdumieniu, że to właściwy początek Miłości i miłosierdzia. Komputerowe animacje są tutaj niestety jak z gry dla dzieci (lub dorosłych), a ich profesjonalizm, jeśli chodzi o kreowanie złudzenia rzeczywistości, wiele pozostawia do życzenia. Ta sztuczność po prostu razi. Nie wiem, czy zdobycie np. autentycznych zdjęć ziemi z kosmosu to jest jakiś wysoki koszt, ale wszystko byłoby lepsze niż ta animacja, jaką nam zaserwowano już w samym prologu.

Na szczęście potem już jest dobrze, a nawet bardzo dobrze. Gra aktorów jest niewątpliwie atutem tego fabularyzowanego dokumentu i to zarówno w przypadku głównych bohaterów, czyli księdza Sopoćki i siostry Faustyny, jak i w pozostałych rolach (np. Janusz Chabior w roli Eugeniusza Kazimirowskiego). Brak tutaj sztuczności, jaką zaserwowano nam na początku i jaka też często towarzyszy takim fabularyzacjom. Ogląda się to po prostu jak fragmenty dobrego filmu fabularnego. Jest też, podobnie jak w Dwóch koronach, szczypta humoru. Ten humor jest o tyleż istotny, że mówi nam nie wprost coś i o samym Panu Bogu, o Jego sposobie działania, który jest często zaskakujący, ale też ma w sobie coś z żartu (nie kpiny!) z naszych przyzwyczajeń i oczekiwań.


Dobra jest też warstwa dokumentalna. Momentami ma się wrażenie, że niektórzy rozmówcy mogliby udźwignąć całość filmu, tzn. skupić wyłącznie na sobie, czy też raczej na opowiadanej historii, uwagę widzów. Pewnym zaskoczeniem było dla mnie to, że litewscy hierarchowie mówili po angielsku, a nie po polsku. No cóż... W końcu kto z nas włada językiem litewskim? Nie brakło też momentów wzruszających, ale nie były to bynajmniej tanie wzruszenia, cukierkowata ckliwość. Wzruszająca jest zarówno opowieść siostry zakonnej, której przypadło budowanie hospicjum w Wilnie, jak i wzruszający jest moment, gdy jedna z zakonnic, mówiąc o cierpieniu naszego Pana na krzyżu i godzinie łaski, po prostu jest poruszona do tego stopnia, że nie może powstrzymać łez.

Sam film jako całość daje w zasadzie szkic życia siostry Faustyny, uwypuklając najważniejsze momenty i skupiając się na kwestii szerzenia kultu Bożego miłosierdzia. Jeśli więc ktoś chciałby się dowiedzieć o życiu świętej czegoś więcej niż to, co można znaleźć w jej Dzienniczku czy dołączonym doń życiorysie, może się nieco zawieść. Z drugiej strony są tutaj rzeczy, o których na przykład osobiście wiedziałem niewiele lub nic. Do takich należy historia obrazu namalowanego przez Kazimirowskiego. Fascynująca też jest kwestia odkrycia uderzających podobieństw między obrazem a Całunem Turyńskim i zbieżności obu wizerunków (a także chusty z Oviedo), tak jakby artysta malował, mając do dyspozycji doskonałe fotograficzne odwzorowanie słynnego płótna. Aż dziwne, że nie jest to sensacją na skalę światową, podawaną w mediach przez wszystkie możliwe stacje telewizyjne i serwisy internetowe. Że już nie wspomnę o jakimś bestsellerze z przekładami na wszelkie możliwe języki świata.

Przejmujące są też w Miłości i miłosierdziu świadectwa tych, którzy doświadczyli w swoim życiu działania Bożego miłosierdzia osobiście. To nie jest fikcja, to jest po prostu autentyk, rzeczy, których nie da się wytłumaczyć racjonalnie w jedynie doczesnym porządku świata.

Hilaire Belloc napisał gdzieś w jednej ze swoich książek, że wielkie postaci często umierają z poczuciem klęski, że ich starania zakończyły się niepowodzeniem. Przypomniało mi się to, kiedy w filmie była mowa o ostatnich dniach księdza Sopoćki. Można powiedzieć, że w chwili jego śmierci sprawa kultu Bożego miłosierdzia przedstawiała się beznadziejnie, a jednak trzy lata po jego odejściu cofnięto zakaz propagowania obrazów i pism poświęconych kultowi Bożego miłosierdzia. To w gruncie rzeczy nadzieja dla tych wszystkich, którzy pełniąc wolę Bożą, mają poczucie, że są kompletnie nieużyteczni, a ich trudy idą na marne. Być może nie ujrzą w tym życiu owoców swojej pracy, być może nie będą im one znane, ale to nie znaczy, że ich wysiłek był pozbawiony sensu.


Miłość i miłosierdzie, reż., scen.: Michał Kondrat.

czwartek, 14 lutego 2019

„Zimna wojna” – piękna, czarno-biała wydmuszka

Po dłuższym czasie przełamałem się i zdecydowałem się z żoną obejrzeć Zimną wojnę Pawła Pawlikowskiego. „Przełamałem się” – bo po naszym poprzednim doświadczeniu z Idą bałem się, że film będzie rozczarowaniem, choć piękny, czarno-biały „trailer” zapowiadał wiele. Niestety moje obawy okazały się prawdziwe.

Zacznijmy jednak od pozytywów. Film jest przepięknie sfilmowany, każda scena starannie dopracowana, plenery perfekcyjnie dobrane. To bez wątpienia atut filmu. Widać tutaj mistrzostwo Pawlikowskiego albo operatora kamery, albo i jednego, i drugiego. Osadzenie tej historii głównie w latach czterdziestych i pięćdziesiątych także mi odpowiada. Atmosferę tamtych lat podkreślają czarno-białe zdjęcia, co pewnie świadczy do jakiegoś stopnia o filmowych inspiracjach samego autora. Dodatkowo Paryż czy nawet Jugosławia na tle siermiężnej rzeczywistości PRL-u wyglądają niemal jak utracony raj.

Niebywałym atutem całego filmu jest muzyka. Ponieważ lubię jazz lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, to jest to cecha filmu, którą reżyser był w stanie mnie ująć. Także wątki ludowe, zwłaszcza muzyka, nadają całemu obrazowi swoistej atmosfery. Chociaż tutaj mam wrażenie, że chodziło również o dodanie do tego obrazu pewnej egzotyki, a taką dla zagranicznego widza bez wątpienia będzie folklor.


Jeśli wszystko jest tak piękne, to dlaczego jest tak źle? Po pierwsze film, podobnie zresztą jak Ida, jest tak naprawdę nudny. Już po paru pierwszych minutach – no, może kilkunastu – zacząłem się nudzić. Jedyne, co mi tę nudę jakoś rekompensowało, to raz jeszcze: piękna muzyka i zdjęcia. Ale pięknymi zdjęciami i muzyką mogę się delektować w filmach Tarkowskiego, gdzie nadają one całości głębi i tajemnicy, a film Pawlikowskiego to piękna wydmuszka. Cóż z tego, że jest w tym jakaś nostalgia? W połowie filmu miałem już naprawdę dosyć, gdybym siedział w kinie i był sam, pewnie bym zasnął albo ostentacyjnie wyszedł. Zacisnąłem zęby i dotrwałem do końca.

Fabuła tego filmu jest tak naprawdę idiotyczna i straszliwie infantylna. Wiem – tu pewnie chodzi również o pokazanie tej całej beznadziei PRL-u. Choć nie jestem do końca tego pewien. Zresztą, jeśli o to chodzi, to znacznie lepiej beznadzieję PRL-u pokazuje choćby mniej wysmakowany, mniej doskonały czy mniej dopracowany (i pewnie dysponujący mniejszym budżetem) Wyklęty Konrada Leckiego. Przy wszystkich możliwych do wytknięcia wadach obraz Leckiego wzrusza i nie pozostawia obojętnym. Obraz Pawlikowskiego budzi co najwyżej wzruszenie ramion i pozostawia w pamięci muzykę i parę obrazów.

Zakończenie filmu jest tak naprawdę zerżnięte z Kroniki wypadków miłosnych Tadeusza Konwickiego, jak również adaptacji tej powieści w reżyserii Andrzeja Wajdy. To jeszcze bardziej podkreśla infantylność całej fabuły. Gdyby to była historia dwojga nastolatków, pewnie nie pozostawiałaby ona nas obojętnymi. Również pomysł ze zrujnowanym kościołem czy cerkwią nasuwa skojarzenie z innym filmem - z Gnojmi Jerzego Zalewskiego. Choć tutaj inspiracja wydaje się może mniej oczywista, to z początku nawet myślałem, że jest to ten sam budynek.

Jeśli chodzi o grę aktorów, to można odnieść wrażenie, że jest ona żadna. Wiem – brak przesady, spokój i opanowanie z pewnością wymagają od aktorów sporych umiejętności. A Pawlikowski zdaje się unikać w swoich filmach przesadnych gestów – wszystko jakby odbywa się poza słowami, gdzieś w głowach bohaterów może. Tylko spokój i wolne ruchy, jak powiadał mój szwagier. Stąd może poczucie nudy. Stąd śmieszna jest wściekłość Zuli, granej przez Joannę Kulig, kiedy w Paryżu wyrzuca ona Wiktorowi, granemu przez Tomasza Kota, że się zmienił, że w Polsce był inny, a kiedy ten strzela ją nagle w twarz, że oto wreszcie przez chwilę jest sobą. Widz patrzy, przeciera oczy ze zdumienia i pyta się: Naprawdę? A czymże różni się nasz Wiktor od tego oportunisty z Polski, który nie potrafił zaprotestować przeciwko mieszaniu komunistycznej agitki w występy jego zespołu? Ach! No tak! On był wówczas pewnie tylko przebiegły, bo już planował ucieczkę na drugą stronę żelaznej kurtyny. Trudno także tak naprawdę uwierzyć w trwanie tej miłości mimo wszystkich barier i w zdolność Wiktora do takich gestów, jak jechanie na drugi kraniec Europy, by spotkać swoją ukochaną. Prędzej już w tę podstarzałą kochankę, niezbyt utalentowaną francuską poetkę.

No cóż, gdyby Pawlikowski nakręcił jedynie czarno-biały teledysk, byłoby naprawdę nieźle. Na nasze nieszczęście nakręcił piękną, pełnometrażową wydmuszkę, którą będą się zachwycać nasi rodzimi i zagraniczni krytycy. Jeśli nie dostanie za nią Oskara, to będzie to bardzo dziwne. W końcu otrzymał go tak głupi, propagandowy gniot jak Kształt wody. Również pięknie sfilmowany.

Zimna wojna, reż. Paweł Pawlikowski, Polska, Francja 2018.


środa, 21 listopada 2018

Teraz Polska, czyli polski film, który bez wstydu można pokazywać na całym świecie

Jeden z ważniejszych filmów dokumentalnych ubiegłego roku media głównego ścieku zignorowały totalnie i to mimo ewidentnego sukcesu tego dzieła i możliwości oglądania go za darmo w kinach dookoła Polski. Zaznaczmy, że w wielu tych pokazach uczestniczył sam reżyser, a same pokazy odbywały się w kinach, a nie jedynie salkach katechetycznych czy innych wynajmowanych i przypadkowych pomieszczeniach.

Przykro to powiedzieć, ale ten niezwykły fenomen zignorowały także główne media katolickie, które przecież jako żywo powinny być zainteresowane zarówno dyskusją, jak i rekomendacją filmu o ojcu reformacji. Nic z tego! Ba! Można było nawet usłyszeć zaskakujące wypowiedzi niektórych hierarchów o historii reformacji i jej ojcu, Marcinie Lutrze. To naprawdę wstrząsające.

Myślę natomiast, że historycy mediów i filmu polskiego będą w przyszłości analizować ten niezwykły przypadek – oto w sytuacji, kiedy w kraju katolickim dotację państwową dostaje wulgarny film antykatolicki, reżyser i producenci jak najbardziej ortodoksyjnego filmu katolickiego nie tylko poradzili sobie bez dotacji państwowej, ale też odnieśli sukces zebrawszy z nadwyżką pieniądze wpłacane dobrowolnie. I oto właśnie przygotowali i udostępnili wersję angielską tego filmu, którą zagraniczni widzowie mogą już oglądać w Internecie, a wkrótce zapewne będą mogli nabyć na dyskach DVD.

Luter i rewolucja protestancka – bo o tym mowa – to film, o którym trzeba pisać i który należy polecać. Piszą o nim media zagraniczne, milczą polskie. Właśnie wczoraj pojawił się artykuł na ten temat na portalu Church Militant. Jeśli ktoś ma anglojęzycznych znajomych za granicą, zarówno katolików, jak i protestantów, powinien polecać im zarówno sam film, jak i wyżej wspomniany artykuł. To jest nasze, to jest polskie i to jest naprawdę godne promocji i dystrybucji na całym świecie! I przypuszczam, że to nie jest nasze ostatnie słowo. Teraz Polska!

wtorek, 20 listopada 2018

Anioł wiecznie żywy, czyli Jola uczy savoir-vivre’u

Obejrzałem sobie ostatnio zakończenie popularnego niegdyś serialu komediowego „Alternatywy 4”. Zakończenie znamienne i symboliczne: oto po demolce, jaką zorganizowali zbuntowani mieszkańcy bloku, cieć Anioł powraca, ale już nie jako „gospodarz domu”, tylko w nowej roli: kierownika osiedla. „Rada burmistrzów” bierze zaś blok pod „specjalną opiekę”, a wiążą się z tym „poważne fundusze”. Kto będzie o tych funduszach decydował? Oczywiście były cieć Anioł.

Czy to przypadkiem nam czegoś bardzo nie przypomina? I pytanie: skąd Bareja to wszystko wiedział? Miał cynk od władz „osiedla”?

Dzisiaj cieć Anioł występuje jako „autorytet” w różnych gremiach, popiera protesty przeciwko łamaniu konstytucji (którą zresztą sam nam spreparował, więc co się w końcu dziwić), składa podpisy pod protestami do władz, gardłuje za demokracją, udziela wywiadów, występuje na okładkach kolorowych czasopism dla pań wyzwolonych, fotografuje się ze swoją żoną w arystokratycznych strojach i wnętrzach, straszy, że obecne władze doprowadzą do naszego wyjścia spod opieki „rady burmistrzów” (a to się wiąże przecież również z utratą tych „poważnych funduszy”, które nam obiecano), no i przypomina, że oprócz dzieł wybitnego pisarza Sofronowa, czytał również „Kulturę” Giedroycia.

A co porabia żona ciecia Anioła, Miećka? Jak to co? Uczy savoir-vivre’u! No przecież! I proszę jej nie nazywać Miećką! To Mieczysława Anioł, a może nawet Angel. Prawdziwa dama! Prowadziła, a może i jeszcze prowadzi swój własny program telewizyjny!

I jeszcze raz pytam: Skąd Bareja to wszystko wiedział wówczas – na początku lat osiemdziesiątych?


wtorek, 13 listopada 2018

Gietrzwałd 1877 – nowy film Grzegorza Brauna już w realizacji!


Pisałem już na tym blogu o książeczce Grzegorza Brauna Gietrzwałd 1877. Nieznane konteksty geopolityczne. Niech nikogo nie zmyli zdrobnienie: „książeczka”, bo choć rzecz to niewielka, to ma siłę skondensowanego materiału wybuchowego. To lektura, która powinna stać się lekturą obowiązkową każdego myślącego katolika.


Jednak Grzegorz Braun postanowił nie poprzestać na samej książce i jest w trakcie realizacji filmu poświęconego Gietrzwałdowi. Z pewnością będzie to rzecz niezwykła i nietuzinkowa, tak jak niezwykła jest zarówno książka, jak i wszystkie poprzednie filmy tego reżysera, które mają swój niepowtarzalny i rozpoznawalny charakter.


Znakomity film Luter i rewolucja protestancka nie otrzymał chyba do tej pory żadnej nagrody (zgodnie z moimi przewidywaniami). Książeczka Gietrzwałd 1877 pewnie niestety również nie doczeka się uznania na żadnych targach czy to książki katolickiej, czy historycznej. Już te dwa przykłady pokazują, że rynek książki i dystrybucja filmów są tak formatowane, by nie promować treści wartościowych, choć może dla przeciętnego czytelnika i widza kontrowersyjnych, bo wychodzących poza utarte schematy myślowe.


Pisałem już tym, że film o rewolcie protestanckiej odniósł sukces, mimo że nie był w żaden sposób dofinansowywany z budżetu państwa. Duża to zasługa tych widzów (potencjalnych widzów przecież wówczas), którzy zaufali i postanowili wesprzeć ów dokument z własnej kieszeni dobrowolnie i świadomie.


Obecnie jest możliwość wsparcia realizacji filmu o Gietrzwałdzie. Więcej informacji (wraz z numerami kont) można znaleźć na stronie www.gietrzwald1877.pl



poniedziałek, 12 listopada 2018

Pałac Kultury i Nauki – niech zniknie naprawdę!


Tadeusz Konwicki, pisarz i reżyser, do którego twórczości czuję wciąż dużą słabość i sentyment, choć jego wyborów życiowych nie rozumiem, umieścił m.in. w Lawie Pałac Kultury i Nauki jako symbol zniewolenia Polski. To zadziwiające, że do tej pory jest to chyba najbardziej rozpoznawalna budowla kojarząca się ze stolicą. Chyba nawet kolumna Zygmunta nie jest tak często przywoływana. Szkoda, że właśnie na setną rocznicę odzyskania niepodległości Polski pałac nie zniknął z krajobrazu Warszawy.

W swoim ostatnim wpisie wspomniałem o spocie z Melem Gibsonem. Teraz okazuje się, że twórcy tego filmiku muszą (?!) się tłumaczyć (po co?) ze zniknięcia charakterystycznej – stalinowskiej przecież! – budowli z panoramy Warszawy w ich produkcji. Dla mnie to zniknięcie (obojętnie jakie względy przyświecały twórcom) jest bardzo symboliczne – tak właśnie powinna wyglądać współczesna stolica Polski, oczyszczona z tego, co świadczyło przez tyle dziesięcioleci o braku wolności, o podporządkowaniu obcemu mocarstwu i złowrogiej, antyeuropejskiej i antychrześcjańskiej ideologii. Niech Pałac Kultury i Nauki, niech ten podarunek Stalina pozostanie już tylko w literaturze i filmie, jak koszmar z przeszłości. Niech wreszcie zniknie naprawdę z krajobrazu Warszawy! Szkoda, że nie stało się tak na setną rocznicę odzyskania niepodległości.

piątek, 12 października 2018

Wolność według Kubusia


Swój stosunek do różnej maści celebrytów wyrażałem już na tym blogu kilkakrotnie. Niespecjalnie więc interesują mnie kłótnie między nimi, czy medialne ustawki. Czasami jednak warto posłuchać, co mówią, bo bywa, że jest masa śmiechu, ale też ich paplanina pozwala sobie wyobrazić, jakie plany mają groźniejsi od nich macherzy od „wolności”.

Oto ulubieniec publiczności, podstarzały nastolatek albo nastoletni ramol, wybitny (a jakże!) znawca pisarstwa Romana Dmowskiego, postanowił skarcić swoją byłą konkubinę, czy też – jak to się ładnie dzisiaj mówi – dziewczynę albo partnerkę. Otóż jego była ma zagrać w kontynuacji PRL-owskiej komedii obok... o zgrozo!... aktorki, która otwarcie wyraża swoje poparcie dla PiS-u. Tego oczywiście żaden bojownik o wolność i demokrację nie może przemilczeć lub puścić płazem. Przecież zwolennicy PiS-u powinni być izolowani, a najlepiej wysłani w jakieś miejsce odosobnienia. Nie może być tak, by np. aktor popierający PO zagrał obok aktora popierającego PiS. Najlepiej wprowadzić segregację partyjną. A agencje aktorskie obowiązkowo powinny wpisywać w CV swoich aktorów ich preferencje polityczne. Nie można w żadnym razie dopuścić do tego, by np. króla Leara zagrał jakiś „pisior”, a Edmunda zwolennik PO lub Nowoczesnej.

W następnym etapie powinno się badać również preferencje polityczne pacjentów, a do tabliczki z nazwiskiem lekarza podawać, jakiej partii jest zwolennikiem. Żaden doktor, który popiera KOD nie może przecież leczyć zwolenników kaczystowskiego reżymu! Strach też iść do lekarza, który Prezesa uważa za męża stanu!

Kubuś niewątpliwie sporo się nauczył pilnie studiując Dmowskiego i jego proroczą analizę dojścia Hitlera do władzy, kiedy przyszły kanclerz Rzeszy był jeszcze dzieckiem.

wtorek, 9 października 2018

Reżyser jak huba ludzka na drzewie Europy


Znany reżyser chodzi po redakcjach (albo redakcje przychodzą do niego) i gada bzdury. Gdybyśmy nie żyli w czasach totalnego upadku, każdy rozsądny redaktor naczelny doradziłby panu reżyserowi: „Daj sobie spokój, Wojtek, z tymi gadkami o kalendarzach z papieżami i śpiewnikami oazowymi na poczcie, bo się po prostu ośmieszasz. My ci tego nie puścimy, to się wytnie, ale nie rozpowiadaj tych nonsensów gdzie indziej, bo ktoś to wydrukuje i będzie kupa śmiechu na całą Polskę”. Ale nikt mu tak nie powie, bo żaden z tych szanownych panów redachtorów sam o tym nie wie.

Tymczasem to ów reżyser jest tym „alienem”, obcym (i nie koniecznie ósmym pasażerem Nostromo, choć mającym podobnie morderczy instynkt). To on jest hubą ludzką na drzewie Europy, która pijąc z niego soki twierdzi, że to Europa wyrosła na niej i jej podobnych hubach.

Wyobraźmy sobie oto np. Murzyna z Afryki (przy całym szacunku do Murzynów) np. z Namibii albo z Zimbabwe, który przyjeżdża do Polski, osiedla się tu, mieszka tu, pracuje i oto w pewnym momencie dostaje nagle szajby. I chodzi i opowiada chętnym do słuchania dziennikarzom, jak to idzie na pocztę i widzi kalendarze z białymi i książki pisane przez białych, jedzie autem, a tu brzydkie budowle postawione przez białych, a jego dzieci chodzą do szkoły, a tam sami biali. I co gorsza jakiś pracownik IPN-u na dodatek uczestniczył w zgromadzeniu białych. On (ten Murzyn) się dusi. Jego (tego Murzyna) pokolenie jest już stracone. Ale jego (tego Murzyna) dzieci może będą już żyły w szczęśliwszym świecie, gdzie białych nie będzie albo będzie ich bardzo mało i nastąpi rozdział państwa od białych.

A więc ten reżyser chodzi i wygaduje podobne bzdury, jakie wygaduje ten wyimaginowany Murzyn (albo Eskimos czy Apacz, jeśli ktoś obawia się w tym ukrytego rasizmu). Jeśli to, co napisałem wyżej, nie jest jeszcze jasne: Europa to Kościół katolicki. Ten wyśmiewany Polak-katolik, to tak naprawdę Polak-Europejczyk. To, że taki reżyser może robić swoje głupie filmy, zawdzięcza faktowi, że Europę budował Kościół katolicki a nie wyznawcy Mahometa na przykład. Jednak, skąd nasz reżyser ma o tym wiedzieć, jeśli on nawet nie wie, że to on jest barbarzyńcą, a wydaje mu się, że tak naprawdę jest Europejczykiem.

poniedziałek, 8 października 2018

Z cyklu: Myszkując po Internecie – „Dwa serduszka, cztery oczy”


Nie oglądałem jeszcze filmu „Zimna wojna” Pawlikowskiego. Mam nadzieję, że jest to obraz lepszy niż nieszczęsna „Ida” – film nudny i przyprawiający nam gębę antysetmitów. Zachwycił mnie natomiast „trailer” „Zimnej wojny” – i chyba trudno, żeby nie zachwycił każdego, kto kocha jazz, choć same, wysmakowane czarno-białe zdjęcia również robią swoje. Jazzowa interpretacja ludowej piosenki „Dwa serduszka” jest moim zdaniem powalająca. Przyznam się ze wstydem, że nigdy wcześniej nie słyszałem tej piosenki, a więc postanowiłem (za namową mojej żony, która oczywiście takie rzeczy zna), sprawdzić, czy można znaleźć jeszcze inne wersje – zarówno ludowe, jak i może jazzowe – tego utworu. Okazuje się, że owszem i to dość spory wybór, z którego kilka wersji jest równie interesujących lub niemal interesujących, jak ta, która reklamuje film Pawlikowskiego.

Najpierw więc interpretacja z „trailera”. Potem wersja ludowa w wykonaniu Mazowsza i ciekawa i dobrze zaśpiewana wersja Magdy Umer i Anny Marii Jopek. Na końcu interpretacja instrumentalna Wojtka Gogolewskiego (co to za mania na infantylizm z tymi zdrobnieniami imion – chodzi o to, że łatwiej wymówią je na Zachodzie?), której początek wydał mi się nieco banalny i może nawet ześlizgujący w stronę jakiegoś disco, ale potem jest naprawdę dobrze.





środa, 19 września 2018

Znany reżyser donosił, ale się nie zaciągał


Podana dzisiaj informacja o współpracy znanego reżysera z SB w zasadzie nie dziwi. Nie osądzam tego konkretnego przypadku, bo nie znam dokładnie szczegółów. Ale nie jest to też pierwszy przypadek. Znana jest przecież np. sprawa innego reżysera pewnego kultowego filmu z czasów PRL-u, która zdaje się doskonale wyjaśniać jego późniejszy udział w nagonce na nieżyjącego już senatora Porozumienia Centrum. Niektórzy do tej pory cytują kawałki z jego komedii, która była elementem tego ataku.

Tacy ludzie robili nam kulturę. Tacy ludzie robią nam kulturę w dalszym ciągu. Tacy ludzie uchodzą za autorytety intelektualne czy nawet (horribile dictu!) moralne. Czy dziwi więc, że dotacje z kieszeni podatnika dostają filmy obrzydzające naszą polską rzeczywistość, pokazujące nierzeczywistość udającą zwierciadło przystawione naszym codziennym realiom? Czy dziwi, że prawie 30 lat po tzw. „transformacji ustrojowej” nie doczekaliśmy się pełnokrwistej filmowej wersji dziejów rotmistrza Pileckiego, że nie nakręcono serialu o Brygadzie Świętokrzyskiej czy o czołgistach gen. St. Maczka, a myślano o nowej wersji komunistycznych „Czterech pancernych” (nie wspominając psa)? Czy dziwi, że nie ma filmu, który pokazywałby światu, jak gnojono polskich księży w obozach koncentracyjnych, a posyła się na międzynarodowe festiwale obrazy o polskim antysemityzmie i robi się takie filmy również za ruskie pieniądze; że robi się wulgarny film o polskim duchowieństwie? Czy kogoś to jeszcze dziwi?

wtorek, 18 września 2018

Wydzieliny Smarzowskiego


O Smarzowskim nie zamierzałem pisać, bo wszak każda krytyka czy szum wokół jego nowego filmu to dodatkowa reklama – wiadomo, im więcej mówią, tym lepiej – więcej widzów może pójdzie do kina. Jednak zmieniłem zdanie i postanowiłem wtrącić swoje trzy grosze. Moja opinia raczej nie nagoni mu publiki.


Przede wszystkim: nigdy nie lubiłem kina Smarzowskiego. To, co obejrzałem, wystarczyło, bym poczuł do produkcji tego pana głęboką niechęć, a wręcz odruch wymiotny. Wcale nie dlatego, że podejmuje tematy kontrowersyjne. Smarzowski podejmuje tematy łatwe, takie, które będą przyjmowane przez krytykę z zachwytem, a jemu będą nabijać kasę. To samo w gruncie rzeczy dotyczy filmu Wołyń, choć na jego temat nie zamierzam się wypowiadać, bo należę do tych wyjątkowych rarogów, którzy się nie skusili i filmu nie obejrzeli. Choć być może gdybym miał mniej wrażliwą żonę, przełamałbym niechęć do wytworów pana Smarzowskiego i poszedł do kina, by się przekonać.


Metoda autora Drogówki jest równie prosta, jak podejmowane przez niego tematy: unurzać wszystko w błocie i wszelkich możliwych wydzielinach cielesnych (stąd nie muszę iść na film Kler, by wiedzieć, jak on wygląda – wystarczą zresztą „trailery”, by to potwierdzić). Jak przyciągnąć uwagę? Zanurzyć krucyfiks w urynie – to się z pewnością sprzeda.


To nie jest nawet krzywe zwierciadło, to jest zwierciadło całkowicie i diametralnie zniekształcające obraz świata. W filmach Smarzowskiego nie zobaczycie prawdziwej Polski, zobaczycie tam tylko twór jego chorej wyobraźni. Wcale nie zdziwiła mnie jego deklaracja, że jest ateistą. Chyba tylko ateista może tak nienawidzić świata i swoich bliźnich, patrzeć na wszystko z taką pogardą, widzieć we wszystkich brutalne, utytłane, wulgarne zwierze. W jego filmach nie ma żadnej prawdy, bo też i o prawdę w tych filmach nie chodzi. Artysta może wyolbrzymiać, może przesadzać, może zniekształcać, by uwypuklić jakiś aspekt, ale – jak już napisałem wyżej – to nie jest przypadek filmów Smarzowskiego.


Myślę, że najlepiej jego twórczość podsumował Jan Polkowski w swoim tekście Wojciech i Wojtek, który można znaleźć w tomie Polska moja miłość. Poniższe dwa passusy pewnie znakomicie będą pasować do najnowszej produkcji autora Domu złego:

„Odnoszę wrażenie, że siła obserwacji [Smarzowskiego] opiera się o zwykłe poczucie wyższości, pychę wyniesienia ponad z gruntu pogański pseudokatolicki lud i jego cwanych, interesownych pasterzy lub jeszcze gorzej niż cwanych – ksiądz w Drogówce jest przecież dodatkowo bywalcem burdeli. Ilu takich księży zna Wojtek? Wojciech?

(...)

Na prowincji (...) nie widział prostych ludzi, którzy przeszli z honorem przez codzienne plugawe poniżenie i najzwyklejszą nędzę drugiej połowy XX wieku? Często ze wsparciem księdza, który nie rozbijał się bryką, przekraczając przepisy, i nie szlajał po burdelach. Proponuję, żeby przed wejściem do kinowej sali sprawdzać dokumenty i Polakom wydawać obowiązkową setkę-wejściówkę, żeby mózgi widzów były kompatybilne z gnojowatym Polakiem-cynikiem-alkholikiem”.

Nie sądzę, by w filmach Smarzowskiego zmieniło się coś tak diametralnie, by ta diagnoza Polkowskiego (wraz z ironiczną propozycją) nie była wciąż aktualna. Czytelników zachęcam do sięgnięcia po zbiór felietonów, z którego te dwa fragmenty pochodzą – o dziwo wciąż jest dostępny do kupienia, choć ta książka powinna zniknąć z półek księgarskich jak świeże bułeczki. No tak, ale autor Drzew nie nurza wszystkiego w... Mniejsza o to, w czym. Zamiast więc wydawać pieniądze na bilet do kina, kupcie tom Polkowskiego. Tam jest spory kawałek prawdy o naszym świecie, także tej mniej przyjemnej.


piątek, 13 lipca 2018

Brudna i nudna rekonstrukcja Patryka Vegi


Ponieważ nie należę do jakichś zagorzałych fanów kina, głośne filmy czasami oglądam dawno po czasie ich premiery. Tak było ze „Służbami specjalnymi” Patryka Vegi. O samym filmie wiedziałem co nieco z recenzji i opinii wyrażanych przez różne osoby. Były one rozbieżne. Postanowiłem w końcu sam sprawdzić, co ten film sobą reprezentuje.


Pamiętam, jak przed paru laty, właściwie przez przypadek, odkryłem serial „Pitbull”. Chyba już znałem wówczas kinową wersję. Obejrzałem pierwszy odcinek i wciągnęło mnie, bo było to coś odmiennego od tego, co można było zazwyczaj zobaczyć w telewizji (której i tak już od dawna nie oglądałem). Poszukałem w Internecie i obejrzałem wszystkie odcinki. Były w tym filmie pewne naiwności i uproszczenia, ale ponieważ pasowały one do „brudnej” poetyki tego obrazu, więc nie drażniły aż tak bardzo. W każdym razie z jakiegoś powodu nie drażniło to tak, jak szczeniacka i irytująca treść filmów Pasikowskiego. Kolejny film kinowy z tego cyklu, ten z Bogusławem Lindą, był całkiem niezły. Natomiast „Pitbull. Niebezpieczne kobiety” był tak żenujący, że pożałowałem już po pierwszych paru minutach. Obejrzałem do końca tylko dlatego, że zapłaciłem. Były to zmarnowane pieniądze. Na wersję Pasikowskiego nawet się nie wybrałem ani nie próbowałem oglądać jej w Internecie.


„Służby specjalne” to niestety kolejne rozczarowanie. Całość filmu spajają w zasadzie trzy wątki, które są tak żałosne, że praktycznie nie da się tego filmu oglądać. Swoje rozczarowanie mogę porównać do tego, jakie odczułem, kiedy wreszcie po latach przeczytałem słynną swego czasu sztukę Mrożka – „Alfę”. Ten dramat autora „Tanga” był tak żenująco kiepski, tak irytująco naiwny, że chyba można to coś było jedynie porównać do jakichś produkcyjniaków z czasów stalinowskich. Różnica może była taka, że Mrożek pewnie napisał ją z potrzeby serca, a literaturę socrealistyczną pisano pod dyktando.


Paradoksalnie, gdyby nie owe wspomniane trzy wątki osobiste, związane z głównymi bohaterami „Służb specjalnych”, całość oglądałoby się raczej jak rekonstrukcje Wołoszańskiego. Vega mógł równie dobrze zrobić coś takiego, pomijając te fabularyzowane i cienkie opowiastki, a występując w roli, jaką Wołoszański pełnił (pełni?) w swoich rekonstrukcjach historycznych. Oczywiście mógłby się przez to nieco niektórym narazić, a może nawet trafić do sądu, gdyby ktoś z zainteresowanych potraktował przedstawioną tam wizję naszej rzeczywistości jako insynuacje wymierzone w niego.


Jeśli chodzi o te nieszczęsne trzy opowiastki, to przewijałem film do przodu, gdy pojawiał się wątek żony korpo-ludka (korpo-ludki?) i jej męża, który bardzo chciał mieć dziecko. Było to tak irytujące, tak wkurzające, że najzwyczajniej w świecie nie dawało się tego oglądać. Wystarczyło mi wyjmowanie spiralki i tzw. „walenie gruchy” (sic!). Nie lepszy był wątek „chłopczycy”, która najwidoczniej jako sport traktowała mordobicie z ochroniarzami klubów nocnych, miała ciężkie dzieciństwo i czuła lęk czy też wstręt do mężczyzn. Jedynie trzeci wątek – ten o nawróconym esbeku się jako tako bronił. Być może z powodu roli i gry Andrzeja Grabowskiego oraz Janusza Chabiora, a może dlatego, że było w nim trochę prawdy psychologicznej. Reszta to tak zwane „mocne kino”, ale bardziej raczej film instruktażowy (czy też rekonstrukcja à la Wołoszański) o działalności służb specjalnych. A przy tym przytyczek w nos samego Macierewicza. Pytanie – na ile taka interpretacja jego działalności ma jakikolwiek związek z rzeczywistością, a na ile realizowała po prostu oczekiwania przeciwników byłego ministra obrony. W końcu nie wprost, ale w dość czytelny sposób obwinia się go o całkowitą niekompetencję, bezmyślność i narażenie na śmierć niewinnych (?) ludzi. A to już bardzo poważne oskarżenie.


Służby specjalne, reż. Patryk Vega, Polska 2014.

czwartek, 17 maja 2018

Hiob bez twarzy


Księga Biblii, z którą mam najwięcej chyba problemu, to Księga Hioba. Być może dlatego, że nigdy jakoś nie dręczyło mnie pytanie o zło, które zaprzątało tak np. Czesława Miłosza (by odwołać się do przykładów z literatury polskiej), a mianowicie: „Unde malum?”.

Być może to moje ograniczenie i wrodzona głupota, ale nic na to nie poradzę. To pytanie nigdy jakoś nie spędzało mi snu z powiek, choć oczywiście od czasu do czasu z dużym nasileniem odzywały się we mnie wątpliwości dotyczące cierpienia niewinnych ludzi. Być może jakoś intuicyjnie czuję, że skoro Bóg jest dobry i wszechmocny, to także lepiej od nas wie, jak rządzić światem. Coś, czego my teraz nie pojmujemy, po drugiej stronie może okazać się proste jak drut.

Oczywiście trudno się pogodzić z różnymi formami cierpienia, które dotyka różnych ludzi. Na przykład ostatnio, w związku z pewnym polskim filmem, przeszukałem Internet, by sprawdzić informacje o człowieku, któremu zrobiono przeszczep twarzy. Uległ straszliwemu wypadkowi. Szczegóły są tak drastyczne, że ciarki przechodzą nie tylko po plecach, ale po całym ciele. Sam boryka się, jeśli wierzyć doniesieniom prasowym oczywiście, z problemami psychicznymi. Na dodatek lokalna społeczność, jak wynika z tych doniesień, zwróciła się przeciwko niemu. Jaki jest sens w tym wszystkim? Jak usprawiedliwić to, że dobry Bóg dopuścił, że coś takiego spotkało tego człowieka? Trudno to wszystko pojąć.

A jednak myślę sobie, że widzimy tylko drobny wycinek rzeczywistości i choć to straszliwe cierpienie „człowieka bez twarzy” wydaje się jakimś niewyobrażalnym skandalem, to jednak jeśli jest wieczność i lepszy świat, to nagle perspektywa staje się tak oszałamiająca, że dech zapiera. Nasze przytępione zmysły nie są w stanie tego pojąć, a tak ogromne cierpienie przeraża. Przeraża zwłaszcza wówczas, gdy ogarniają nas wątpliwości i wydaje się nam, że poza tą rzeczywistością doczesną nie ma już nic więcej.

Filozofując tak bardzo po amatorsku, sądzę, że jest to trochę tak, jak w sytuacji małego dziecka, które trzeba poddać jakiemuś bolesnemu zabiegowi. Dziecko z pewnością czuje żal do rodziców, że na to pozwolili, ale jest to dla jego dobra. Oni to rozumieją. A ono nie. A jednak ból mija i znów jest dobrze. Gdyby się na to nie zgodzili, dziecko mogłoby cierpieć znacznie gorzej. W perspektywie życia tego dziecka, jest to tylko drobny ułamek jego istnienia na tej ziemi, choć wówczas ten ból zdawał się niewyobrażalny i wydawać się trwać wieczność.

Księga Hioba mnie męczy. Nie rozumiem tych wszystkich dywagacji, rad czy komentarzy przyjaciół Hioba. Po kilku wersach gubię wątek i sens tych wypowiedzi. Łapię tylko jakiś ogólny zarys, a w pamięci zostaje... onager. Nie wiem nawet tak do końca, o co Hiob ma do swych przyjaciół pretensje. Kilka prób przeczytania tej księgi Starego Testamentu i zawsze poczucie klęski. Ostatnio było podobnie. Ale pojawił się jakiś promyk, jakieś światełko, które na chwilę coś mi z tej księgi wyjawiło. O tym jednak za chwilę.

Generalnie cierpienie Hioba wydaje się kompletnie pozbawione sensu. Hiob zdaje się niemal być królikiem doświadczalnym – zbuntuje się czy nie? Zobaczmy, dajmy mu pocierpieć. I stąd poczucie okrucieństwa Boga, który godzi się na ten eksperyment. Więc z jednej strony jest tu jakby to wygrażanie w stronę nieba (choć sam Hiob zachowuje wiarę w Boga cały czas) i pytanie: „Skąd to zło? Za co?” I drążenie, szukanie, czy na sumieniu Hioba jest jakaś plama, jakaś skaza, która by to cierpienie usprawiedliwiała. A skazy brak.

Z drugiej jednak strony Hiob otrzymuje chyba od Boga odpowiedź taką: Co ty próbujesz przeniknąć? To cię przerasta! Nie ty stworzyłeś świat, nie ty panujesz nad nim, nie ty kierujesz wszystkim, co na nim się dzieje. Innymi słowy – twoja perspektywa jest ograniczona, widzisz tylko wycinek rzeczywistości, znasz tylko jej fragment. Pytanie jest nie „Za co?”, ale „Po co?”. Ale to wie sam Bóg. I pewnie kiedyś tę tajemnicę wyjawi. Nasze zdolności pojmowania są ograniczone, choć zostaliśmy stworzeni na Jego obraz i wizerunek.

Ale jest coś jeszcze, co nagle otworzył przede mną i pozwolił mi zrozumieć arcybiskup Fulton J. Sheen.

Otóż, na pozór wydaje się, jakby Szatan realizował chytrze swój plan. To on postanawia wystawić Hioba na próbę, to on chce pozbawić go całego dobra, które dostał od Boga, a sam Bóg... na to przystaje. Dziwne to i niepokojące. Dlaczego? Po co?

A jednak czyżby Szatan dyktował tu warunki? Fulton Sheen zwraca uwagę na jedną rzecz: Szatan może zdziałać tylko tyle, na ile pozwoli mu Bóg. I nic więcej. Nie może przekroczyć ograniczeń nałożonych przez Boga. Może pozbawić Hioba zdrowia, rodziny i majątku, ale nie może np. życia. A i tych pierwszych rzeczy nie mógłby uczynić, gdyby nie dopuścił do tego sam Bóg. W pewnym zaś momencie wszystko wręcz ulega totalnej odmianie i Szatan już nic nie jest w stanie wskórać! Może tylko działać „od – do”. Może jedynie zgrzytać zębami i ziać ogniem. Władcą jest Bóg i to On dyktuje warunki. Szatan nie jest władcą absolutnym, choć za takiego chciałby uchodzić. I ostatecznie przegrywa.

Tyle z tego zrozumiałem. I to chyba nie jest tak całkiem najgorzej, prawda?

piątek, 11 maja 2018

Nasi mali czarodzieje, złodzieje pamięci


Myśląc sobie dzisiaj o Żołnierzach Wyklętych, ze smutkiem skonstatowałem, jak bardzo przez ćwierć wieku urabiano naszą narodową świadomość. I jaką rolę odegrali w tym ludzie kultury i pop-kultury. Ci sami, którzy teraz tak chętnie oskarżają obecny rząd o „bolszewizm”, „faszyzm” i inne zbrodnie. Z jednej strony jest to już stare pokolenie – tych, którzy wychowali się w PRL-u i w tamtej epoce robili kariery. Z drugiej młodsi, którzy wychowali się w tej całej zakłamanej rzeczywistości, w tym kokonie, którym otoczono Polskę po tzw. „transformacji”.

Zastanówmy się bowiem nad takim faktem: dopiero od niedawna tak naprawdę robi się filmy o żołnierzach podziemia niepodległościowego walczących z sowieckim okupantem, z komunistami, pisze się o nich książki, śpiewa. Trzeba było niemal ćwierć wieku, by się tego doczekać! A co robili ci wszyscy piosenkarze, aktorzy, reżyserzy, artyści wszelacy wcześniej, by odzyskać Polskę, polską myśl, polską historię, polską świadomość, polską tradycję? Przebierali nogami do Europy, by teraz rozpaczać, że do niej nie weszli?! Kpili z polskości cytując i grając Gombrowicza i Mrożka?

Razi ich rząd PiS-u? A ilu z nich protestowało, wygłaszało buntownicze deklaracje, kiedy prezydentem zostawał Kwaśniewski? Ilu z nich się oburzało, gdy premierem był Leszek Miller? Ilu z nich deklarowało, że wyjadą z Polski, jeśli pogrobowcy PZPR ponownie wygrają wybory? To ich nie raziło, nie przerażało? Czemu nie huknęli – oni, ludzie kultury! – kiedy Kwaśniewski opowiadał dyrdymały, by wybrać przyszłość? Nie zdawali sobie sprawy z roli, jaką odgrywa tradycja w świadomości narodu?

Dlaczego na początku lat dziewięćdziesiątych nie robili filmów o rotmistrzu Pileckim? Nie opowiadali językiem kina o straceńcach, którzy wbrew wszelkim szansom wciąż walczyli o Polskę po 1945 roku? Dlaczego nie wydobywali z mroków zapomnienia postaci takich, jak np. Florian Czarnyszewicz czy Sergiusz Piasecki, nie kręcili filmów na podstawie ich powieści i opowiadań, nie wystawiali spektakli? Dlaczego nie opowiadali masowemu widzowi o utraconych Kresach? A kiedy już to ktoś zrobił, to czy koniecznie musiał sięgnąć po prozę byłego komunistycznego prokuratora i żołnierza Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego? Naprawdę tak trudno było znaleźć inspirację w innych dziełach?

Jeśli już padały jakieś pomysły na film wojenny, to były to koncepcje nakręcenia nowej wersji Kapitana Klossa albo „Czterech pancernych”. Tak jakby ci ludzie nie mieli dostępu do innej literatury, prawdziwych świadectw, niesfałszowanych opowieści o wojennej i powojennej rzeczywistości! A mogli sięgnąć przynajmniej po wstrząsające relacje „W czterdziestym nas Matko na Sibir zesłali...” zebrane przez pupilka salonu Jana Tomasza Grossa (tak, tak, tego samego!) i Irenę Grudzińską-Gross i stworzyć z tego tragikomiczną (z naciskiem na pierwszy człon) panoramę zagłady Kresów.

Gdyby na początku lat dziewięćdziesiątych powstały filmy i seriale o Żołnierzach Wyklętych, gdyby powstał pełnometrażowy i wysokobudżetowy film o rotmistrzu Pileckim, gdyby taki film, jak „Wyklęty” został nakręcony np. w roku 1992, gdyby zrobiono film na podstawie np. „Wicika Żywicy” czy „Zapisków oficera Armii Czerwonej”, Kwaśniewski nie miałby szans na to, by zostać prezydentem RP (dobrze wiedział, dlaczego wybierał przyszłość). Cimoszewicz nie ośmieliłby się dzisiaj pokazać publicznie. Jaruzelski z Kiszczakiem zostaliby zdegradowani do stopnia szeregowca już w latach dziewięćdziesiątych, a dzisiaj nie byłoby już dawno ani jednej ulicy kojarzącej się z czasami komuny.

Bajki tu opowiadam! Przecież wiadomo, że zakulisowi i jawni macherzy by do tego nie dopuścili! Nie po to był okrągły stół i rozmowy w Magdalence, nie po to 4 czerwca 1992 roku. Żaden też z tych aktorów, piosenkarzy i różnej maści artystów, którzy tak dzisiaj chętnie krytykują obecne rządy i tęsknią do Europy, nie nadstawiałby karku. Oni są po prostu częścią tego wielkiego systemu mydlenia oczu i zakłamywania rzeczywistości, obojętnie czy zdają sobie z tego sprawę, czy też nie. Koniec, kropka.