Dzisiaj amerykańskie Święto Niepodległości. Więc trochę o
Amerykanach, a właściwie o ich filmach. Nie jestem jakimś szczególnym
kinomanem, ale od czasu do czasu zwracam uwagę na jedną szczególną i
wyróżniającą rzecz w amerykańskich filmach. Czy będą to filmy o rodzinie, o
sporcie, o policji czy o wojnie. Robione przez tzw. „establishment” Hollywood
czy też przez takich „konserwatystów” jak Clint Eastwood. Tą cech
charakterystyczną jest patos. Jest to ten typ patosu, który w polskim filmie
chyba by nie przeszedł. Patos, który u nas się wyśmiewa, z którego się kipi,
którym się poniewiera. Jest to patos, który wyraża się zarówno wypowiadanymi
przez aktorów słowami, jak i muzyką, i obrazem.
Przypomnijcie sobie patos, jaki widzimy w takim filmie
science-fiction, jak „Dzień Niepodległości”. Wyobrażacie sobie coś takiego w
polskiej produkcji tego typu (pomijam już możliwości techniczne)? Sala
ryknęłaby ze śmiechu. A kto miałby te słowa niby wypowiadać? Bogusław Linda?
Zbigniew Zamachowski? Daniel Olbrychski? (OK, ten niezły aktor, choć żałosny
człowieczek, może jeszcze by to udźwignął.)
I kto poza tym miałby niby taki film zrobić? Patryk Vega
(„Kurwa, chuj, kurwa”)? Wojtek Smarzowski („Chuj, kurwa, chuj”)? Władysław
Pasikowski („Spierdalaj, kurwa, spierdalaj”)? Dajcie spokój! Oni są jak ten
wietnamski chłopak, którego Walt Kowalski z filmu Clinta Eastwooda próbuje
nauczyć, jak być prawdziwym mężczyzną. Pamiętacie scenę u fryzjera? Macie
odpowiedź, co nasi reżyserzy zrozumieli z tego, jak wygląda „męskie” kino.
No cóż... Pozostaje zapytać: Jaki będzie wpływ na młode
pokolenie takiej „sztuki” filmowej w Polsce, a jaki w Stanach Zjednoczonych
(przy wszelkich możliwych zastrzeżeniach i najnowszych skandalicznych
posunięciach przemysłu filmowego w tym wielkim kraju)?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz