Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Maciejewski Gabriel. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Maciejewski Gabriel. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 14 stycznia 2020

O pisarzu, który wiedział, gdzie są konfitury

Przeglądając anglojęzyczne strony z wiadomościami, wszedłem też na angielską wersję portalu Polskiego Radia. A tam informacja o polskich książkach polecanych przez „New York Times”. Okazuje się, że niegdyś recenzowany na tym blogu Szczepan Twardoch doczekał się swojej pierwszej książki przełożonej na język angielski.

Nie byłoby w tym wszystkim może nic sensacyjnego ani godnego uwagi, gdyby nie fakt, o czym jest ta książka. Otóż opisuje losy... żydowskiego boksera. Przedwojennego – dodam. Mowa oczywiście o powieści „Król”.

Widzą, już Państwo, o co chodzi? Jeśli ta książka jest faktycznie taka, jak jej opisy, które przejrzałem w Internecie, to można stwierdzić, że Twardoch wie, gdzie są konfitury. Nim sprawdziłem, co w sieci piszczy, pomyślałem sobie, że strategia jest mniej więcej taka, by z tego powstał film. Obojętnie, czy zrobiony przez Hollywood, czy np. przez polskiego reżysera, który jak autor Zimnej wojny będzie windowany do Oscara. Sprawdziłem i proszę! Miałem rację – dowiedziałem się, że powstaje, a w zasadzie już powstał serial na podstawie „Króla”!

Twardoch szybko odrobił lekcje. Zabrało mu to parę lat, ale w końcu „zmądrzał”. Gdyby taki Gabriel Maciejewski (przytaczam go przy takich okazjach nie bez kozery), również „zmądrzał”, to jego książki widniałby na wszystkich wystawach księgarskich, dostawałby propozycje napisania wywiadu z jakimś bokserem, żużlowcem albo innym asem sportu, a o prawa do ekranizacji jego powieści o przedwojennym żydowskim piłkarzu biłyby się główne stacje telewizyjne. No cóż... Maciejewski nie „zmądrzał”. Twardoch tak. Kogo zatem czytam?


czwartek, 2 sierpnia 2018

Ojciec John Gerard SJ, bohater lepszy od Bonda


Gdybyśmy mieli krytykę z prawdziwego zdarzenia, to znaczy taką, która wyszukuje rzeczy dobre i niemiłosiernie chlasta rzeczy złe, to ta książka byłaby na czele wszelakich list katolickich bestsellerów. Może nawet nie tylko katolickich. Jest to bowiem rzecz, która powinna sprzedawać się jak ciepłe bułeczki. To historia lepsza od wszystkich historii o Bondzie czy Jasonie Bournie. Lepsza, bo przede wszystkim prawdziwa. Lepsza, bo czyta się tę opowieść z zapartym tchem i z trudem można się oderwać, choć autor wcale nie był zawodowym powieściopisarzem. To, że nie ma przynajmniej kilku filmowych wersji tej historii, a nawet jakiegoś serialu, świadczy także o mizerii naszych czasów i kompletnym zeświecczeniu naszej kultury. Gdybym był bogatym sponsorem, to z pewnością pierwszym z moich projektów kulturalnych byłaby ekranizacja tej książki z najlepszymi aktorami, jakich można tylko zdobyć.


Ta książka to Łowcy księży ojca Johna Gerarda SJ.


Zacznę najpierw, by mieć to z głowy, od wybrzydzania. Szkoda, że książki nie opatrzono żadnym posłowiem lub wstępem dorzucającym garść dodatkowych szczegółów, których nie ma w samym pamiętniku. Komiksowa, choć interesująca, okładka Tomasza Bereźnickiego może wręcz mylnie niektórym sugerować, że mamy do czynienia z komiksem lub po prostu jakąś fikcją literacką. Takież było zresztą i moje wahanie z początku. Na szczęście w dzisiejszych czasach mamy dostęp do informacji na wyciągnięcie ręki, a to dzięki internetowi.


Jest jednak jedno „ale”: nie każdy jest w stanie te informacje zdobyć, jeśli nie włada językiem angielskim. Wystarczy wpisać nazwisko autora w wyszukiwarkę. W polskiej Wikipedii brak hasła. Przeszukując portale prawicowe i katolickie znalazłem informację o autorze na łamach „Gościa Niedzielnego” – jeden jedyny artykuł. Co ciekawe, dziennikarz, który pisał o angielskim jezuicie, nawet słowem się nie zająknął, że książka została całkiem niedawno wznowiona. A przecież przytaczał jej fragmenty (być może własne tłumaczenie z angielskiego). Trochę to dziwne zaniedbanie. Co ciekawe, jeden z komentatorów zwrócił uwagę na fakt, że prawdopodobnie omyłkowo zilustrowano artykuł wizerunkiem innego Johna Gerarda, który żył mniej więcej w tym samym czasie, a był angielskim botanikiem. Jeśli przyjrzeć się ilustracji, to zdaje się ona to potwierdzać – przedstawiony mężczyzna coś notuje piórem, a w lewej ręce trzyma kwiat, opierając ją jednocześnie na książce lub notatkach, gdzie widoczne są chyba rysunki jakichś roślin, a może same te rośliny po zasuszeniu.


John Gerard urodził się 4 października 1564 r., a zmarł 27 lipca 1637 r. Jego ojciec był więziony za spisek mający na celu uwolnienie Marii I Stuart. John Gerard pobierał nauki na Kontynencie. Kiedy pierwszy raz wrócił do kraju ze względów zdrowotnych, został aresztowany. Spędził w więzieniu 2 lata. Zwolniony za kaucją ponownie udał się na kontynent, by potem, po ukończeniu studiów, już wrócić nielegalnie jako jezuicki ksiądz z misją nawracania. Po latach na polecenie przełożonych (najprawdopodobniej było to w roku 1609) opisał swoje doświadczenia po łacinie. Angielski przekład tej książki ukazał się w roku 1951. Obecnie pamiętnik ojca Gerarda jest dostępny po angielsku w wydaniu Ignatius Press zarówno w wersji papierowej, jak i elektronicznej. Po angielsku nosi jednak trochę inny tytuł niż przekład polski: The Autobiography of a Hunted Pries (Autobiografia ściganego księdza).


Jak napisałem na wstępie, jest to rzecz znakomita i to znakomita także pod względem literackim, którą czyta się z zapartym tchem. Gdyby nie obowiązki, czytałbym ją jednym ciągiem do białego rana. Bez wątpienia jest w tym również duża zasługa polskiego tłumacza. Niestety! Nie wiemy, kto był autorem tego świetnego spolszczenia. Przynajmniej takiego szczegółu brak w obecnym wydaniu, które z kolei jest oparte na wersji, jaką opublikowano na łamach „Przeglądu Powszechnego” w roku 1873.


Życie o. Johna Gerarda pełne było niebezpieczeństw i nieoczekiwanych zwrotów akcji, w tym brawurowej ucieczki z więzienia w Tower. Od chwili nielegalnego dostania się na teren Wielkiej Brytanii musiał posługiwać się sprytem, podstępem i wszelkimi talentami, które ułatwiały maskowanie się i unikanie pułapek oraz zasadzek, jakie mogły na niego czyhać. Stawka była wysoka, bo cała misja mogła kosztować go życie, nie mówiąc już o okrutnych torturach, jakich zresztą nie uniknął. Już samo bycie katolikiem pod rządami Elżbiety I prosiło się o kłopoty, a co dopiero bycie katolickim księdzem, który na dodatek przybył do Anglii nielegalnie z kontynentu, by nawracać heretyków. To już mogło oznaczać oskarżenie o zdradę stanu, a tym samym śmierć zadawaną w okrutny sposób.


Opowieść o. Gerarda w gruncie rzeczy dodaje kolejne elementy do obrazu prześladowań katolików na przełomie XVI i XVII wieku w Anglii, jaki wyłania się z omawianych przeze mnie na tym blogu książek Josepha Pearce’a, ks.Jana Badeniego i Grzegorza Kucharczyka oraz filmu Grzeogorza Brauna.


W tej opowieści ojca Gerarda uderzyło mnie kilka spraw. Przede wszystkim po raz kolejny przy tego typu lekturze – radość, z jaką jezuici byli gotowi ponieść śmierć za wiarę i za Chrystusa. To bardzo przypomina tę radość apostołów, którzy odzyskawszy odwagę po zesłaniu Ducha Świętego cieszyli się, że mogą cierpieć za Pana. Autor wręcz pisze, że widocznie nie zasłużył na ten zaszczyt, skoro nie zginął ostatecznie śmiercią męczeńską. A wiedział, co pisze, bo sam był torturowany. Nie były więc to takie tam oderwane od życia ckliwości.


Druga sprawa, która nieustannie budzi mój podziw, to ogromna praca, jaką autor wykonał nawracając protestantów na katolicyzm. Już z samego pamiętnika widać, że ilość osób, które udało się autorowi nawrócić, była spora. On nie mówił: „Nie przyszedłem pana nawracać”, on właśnie po to powrócił do Anglii, by z narażaniem życia zawracać ludzi ze złej drogi i uchronić ich przed wiecznym zatraceniem. Ta gorliwość w naszych marnych, letnich czasach budzi prawdziwy podziw.


I jeszcze trzecia rzecz, którą warto tutaj podkreślić. Joseph Pearce w swojej książce o katolicyzmie Szekspira zwrócił uwagę na fakt, że katolicy byli monarchistami. Także ojciec Gerard nieustannie podkreśla, że nie występuje przeciwko panującej królowej, choć nie pochwala uzurpowania sobie przez nią władzy w sprawach duchownych. Oczywiście taka postawa miała swoje uzasadnienie praktyczne – wystąpienie przeciwko władzy świeckiej wiązało się z oskarżeniem o zdradę stanu. Tego zresztą sam autor nie uniknął, gdyż znalazł się na liście poszukiwanych za przygotowywanie słynnego spisku prochowego. Zaklasyfikował się do czołówki najbardziej niebezpiecznych jezuitów w państwie.


Chwała Gabrielowi Maciejewskiemu, że wydał ten arcyciekawy pamiętnik. Dziwne, że jest on wciąż dostępny do kupienia. Powinien zniknąć ze sprzedaży błyskawicznie. Jeśli chcecie się przekonać, że to kapitalna lektura, akurat w księgarni Kliniki Języka jest promocja – głupie 15 złoty za ponad 200 stron druku w twardej oprawie! Nie namyślajcie się ani chwili.


John Gerard SJ, Łowcy księży, Klinika Języka, Warszawa 2016.

piątek, 13 kwietnia 2018

Tajemniczy Feniks 2018


Tak jak się spodziewałem i pisałem, film dokumentalny Grzegorza Brauna „Luter i rewolucja protestancka” nie otrzymał nagrody „Feniks”Stowarzyszenia Wydawców Katolickich w roku 2018. Nic w tym sumie dziwnego, choć film w moim przekonaniu jest jednym z najważniejszych wydarzeń roku 2017 i powinien otrzymać nagrodę w kilku kategoriach i za co najmniej kilka rzeczy (pomijając już nawet kategorie ustalone przez organizatorów). Wymieńmy parę z nich:

-         za wybitne walory artystyczne
-         za podjęcie kontrowersyjnego tematu
-         za upamiętnienie rewolty protestanckiej dokumentem, który powinien stać się zarzewiem debaty publicznej
-         za odwagę podejmowania tematów kontrowersyjnych
-         za sposób finansowania tego filmu, którego twórcy nie czerpali bezczelnie środków z kieszeni podatnika, a datki darczyńców (wielu z nich anonimowych) finansujących powstanie tego dokumentu były jak najbardziej dobrowolne
-         za sposób dystrybucji tego dzieła – twórcy umożliwili oglądanie filmu na darmowych pokazach, na których widzowie mogli, ale nie musieli, wesprzeć autorów dobrowolnymi datkami
-         za przygotowanie materiałów dodatkowych – plakatów, ulotek i samej płyty DVD z filmem w dwóch wersjach – z książką i bez książki
-         wreszcie za sukces wbrew milczeniu (zaskakującemu) głównych mediów katolickich.

Grzegorz Braun włożył kij w mrowisko, ale zarządzający mrowiskiem kij ów zignorowali i udają, że nic się nie stało. No cóż... gdyby Stowarzyszenie Wydawców Katolickich nagrodziło ten film, zapewne wkrótce potem jakiś hierarcha wyskoczyłby z przeprosinami dla braci luteranów za szkalowanie dobrego imienia wspaniałego założyciela ich sekty, a sami organizatorzy zapewne poczuliby się zmuszeni do wydania oświadczenia, w którym stwierdziliby np., że nagrodzili sam film za podjęcie trudnego tematu, ale w żaden sposób nie jest to nagroda dla reżysera, z którego poglądami SWK się nie utożsamia.

Trudno wypowiadać mi się w sprawie wszystkich tych nagród generalnie. Może tylko dodam, że wyróżnienie w postaci Nagrody Głównej „Feniks” dla prof. Andrzeja Nowaka jak najbardziej jest zasłużone, ale z drugiej strony chyba też dla nikogo nie jest to tajemnicą, że mamy tu do czynienia zarówno z wybitnym autorem, jak i autorytetem. Szkoda, że organizatorzy nie wyróżnili w żaden sposób – po to by promować nazwiska mniej znane – np. Gabriela Maciejewskiego, którego książka „Socjalizm i śmierć” jak najbardziej zasługuje na uznanie i to na targach książki katolickiej właśnie – i ponownie można by tu wymienić szereg powodów. Sam tę książkę już polecałem i polecam raz jeszcze, bo jest to rzecz po prostu znakomita, a drążąca temat nie mniej kontrowersyjny niż ten, jakim zajął się Grzegorz Braun.

Żeby nie było, że się uwziąłem na SWK, zwrócę uwagę na jedną nagrodę – nagrodę „Feniks” Specjalny, która moim zdaniem jak najbardziej twórcom się należy, podjęli się bowiem zadania niezwykłego i wręcz tytanicznego – po raz pierwszy cała Biblia została w języku polskim nagrana i udostępniona w postaci plików audio. Autorzy całego przedsięwzięcia Biblia Audio Superprodukcja (przede wszystkim Krzysztof Czeczot, aktor i założyciel firmy OSORNO, oraz Maciej Budzich) bez wątpienia zasłużyli się dla polskiej kultury i sądzę, że ich wysiłek i trud docenią zarówno osoby niewidome, niedowidzące i starsze, które mają teraz możliwość słuchania dowolnej księgi Starego i Nowego Testamentu, jak i „zwykli” słuchacze, czytelnicy, ludzie wierzący, a także niewierzący, którzy chcieliby poznać Biblię, a może nie mają czasu, by po prostu usiąść i ją przeczytać. Teraz wystarczy ściągnąć za darmo (sic!) plik z nagraniem dowolnej księgi Pisma Świętego – można „wypalić” sobie płytę lub korzystać z odtwarza MP3 – i jadąc na przykład samochodem do pracy lub z pracy czy wybierając się w dłuższą trasę posłuchać Słowa Bożego w znakomitym wykonaniu. Można też całą Biblię po prostu kupić od producenta na płytach albo w postaci pendrive’a. Ba! Jest nawet możliwość zakupienia np. Apokalipsy św. Jana na płycie winylowej!



Imponuje rozmach twórców, bo zaangażowali do nagrania całego dzieła nie tylko profesjonalnych aktorów, ale też dziesiątki (setki?) zwykłych ludzi, „amatorów”, którzy mieli możliwość partycypowania w tym wiekopomnym dziele, udzielając również swojego głosu. Trudno mi ocenić tu całość, bo wysłuchałem na razie tylko drobnego fragmentu (m.in. Dziejów Apostolskich, Apokalipsy, Listów św. Pawła, Ewangelii św. Marka, Księgi Psalmów). Bez wątpienia niektóre nagrania będą się podobać bardziej, inne mniej. Dla mnie na przykład numerem jeden jest Ewangelia św. Marka czytana przez Piotra Fronczeskiego. Nie potrafiłem się natomiast przełamać i posłuchać Ewangelii św. Jana, która moim zdaniem powinna być czytana przez mężczyznę, a nie Małgorzatę Kożuchowską. I nie sądzę tak wcale dlatego, bym był w jakiś sposób uprzedzony do tej aktorki. Wydaje mi się po prostu, że jest to Ewangelia, która powinna być czytana przez mężczyznę.  W końcu św. Jan nie był żadną mimozą, ale dzielnym człowiekiem, który jako jedyny z apostołów nie zrejterował w krytycznym momencie, ale towarzyszył naszemu Panu do końca i stał pod krzyżem w chwili Jego śmierci. To był po prostu twardy mężczyzna. Głos Kożuchowskiej mi tu nie pasuje. Ale może się mylę, w końcu to właśnie kobiety wykazały się większą odwagą od mężczyzn w chwili Męki i śmierci Chrystusa.

O skali całego dzieła może świadczyć również fakt, że np. każdy Psalm – a jest ich przecież 150 – czytany jest przez inną osobę, a przynajmniej takie wrażenie odnosi się słuchając tej księgi. I ponownie – niektóre z wykonań są wręcz powalające, inne chciałoby się posłuchać w innej interpretacji. Niezwykłe wrażenie robi tu interpretacja Krzysztofa Globisza zmagającego się z afazją.
Jedyny problem, jaki dostrzegam, to fakt, że jeśli ściągnie się np. Księgę Psalmów, mamy jeden plik, bez podziału na poszczególne psalmy, tzn. bez możliwości „skakania” po całej księdze. Być może istnieje jakiś sposób, by ten problem rozwiązać, ja – jako amator nie mam zielonego pojęcia, jak to zrobić. Wiem, że na przykład jedna z księgarni z plikami audio umożliwia ściągnięcie całej książki albo z podziałem na rozdziały, albo bez niego. W przypadku Księgi Psalmów byłoby to duże ułatwienie – umożliwiałoby po prostu bezproblemowe odtwarzanie swoich ulubionych psalmów.

Podobnie jak w przypadku filmu Grzegorza Brauna, autorzy całego projektu zrealizowali swoje dzieło korzystając z dobrowolnych datków ludzi dobrej woli. Pokazali więc, że można wiele zdziałać niekoniecznie ubiegając się o dotacje państwowe, czyli pieniądze wyciągane z kieszeni podatnika.

I jeszcze jedna rzecz – ciekawe, dlaczego SWK nie podało w tym roku do wiadomości publicznej nominacji do nagrody „Feniks”? Nigdzie nie znalazłem żadnej informacji o zgłoszonych propozycjach. Inaczej było w poprzednich latach. Czy teraz nominacje będą objęte tajemnicą? Chciałoby się jednak wiedzieć, jaka była konkurencja i co odrzucono. Myślę, że pozwoliłoby to trochę lepiej ocenić kryteria, jakimi kierują się organizatorzy i jury nagrody.

środa, 28 marca 2018

Maciejewskiego gawędy o czasach i ludziach


Niedawno pisałem o książce Gabriela Maciejewskiego Socjalizm i śmierć z cyklu „Baśń jak niedźwiedź”. Oczywiście, przekonawszy się, że to pisarz znakomity, nie mogłem się pohamować i musiałem nabyć przynajmniej jeszcze jedną z jego książek. Padło na pierwszy tom Polskich historii z tego samego cyklu.


Muszę ostrzec potencjalnego czytelnika, że to książka niebezpieczna. Jeśli macie mało czasu na lekturę, bo gonią was obowiązki, dzieci płaczą, a szef wymaga pilnego raportu na jutro, nie bierzcie jej do ręki – grozi wam, że nie będziecie mogli się od niej oderwać, dzieci was się wyrzekną, małżonek was zruga, a szef wyrzuci z pracy. Sam musiałem sobie dawkować tę lekturę, by nie zaniedbać swojej pracy i obowiązków domowych.


To książka, która powinna się znaleźć nie tyle na półce, co na stole w saloniku każdego Polaka, któremu zależy na świadomym przeżywaniu swojej polskości, dla którego kultura to coś więcej niż radosne „umcyk, umcyk” lecące z radia lub wygłupy kabaretowe w telewizji, a znajomość historii, a zwłaszcza Polskich historii jest istotna dla zrozumienia swojej tożsamości. Po tę książkę powinno się po prostu sięgać i czytać albo po kolei, albo na wyrywki. Jak popadnie.


Sama książka nie ma bowiem jakiegoś porządku chronologicznego, autor opowiada te Polskie historie sięgając do przypadków z wielowiekowych dziejów Polski. Są tu i czasy zaborów, i czasy schyłku II Rzeczpospolitej, czasy PRL-u i czasy II wojny światowej, czasy Polski niepodległej i czasy bardziej nam współczesne. Szerokie też jest spektrum postaci, jakie zjawiają się na kartach tego grubego i ładnie wydanego tomu: sportowcy, pisarze, dowódcy wojsk, ziemianie, księża, pospolici przestępcy, byli powstańcy, szaleńcy i innowatorzy, zdrajcy i bohaterowie, zwykle kanalie i ludzie uczciwi... Można wręcz doznać istnego zawrotu głowy!


Jest to jednak zawrót głowy przyjemny, jeśli chodzi o samą frajdę czytania, bo i Maciejewski jest gawędziarzem znakomitym, który snuje swoje opowieści w sposób, jaki może nasunąć skojarzenia np. z najlepszą literaturą XIX wieku, w której odnajdujemy jeszcze to delektowanie się samym opowiadaniem ciekawej, frapującej historii. A autor potrafi opowiadać swoje historie wybornie, obojętnie czy będzie to opis bitwy, szaleństwa polskiego magnata, czy relacja z niezwykłego pojedynku sportowego.


Jednak same historie nie zawsze są już tak przyjemne. Opowiadają przecież między innymi o sprawach bolesnych, trudnych, przykrych, o zmarnowanych szansach, o śmierci bohaterów, o roztrwonionych talentach, o przegranych i klęskach. Ale też i o sprawach ważnych, przemilczanych lub rozumianych opacznie. Co nie znaczy, że nie ma tu i zwycięstw i jaśniejszych stron naszych polskich dziejów.


Maciejewski ma swój punkt widzenia, z którym nie zawsze może jesteśmy gotowi się zgodzić. Nie podzielam np. jego opinii o rzekomym grafomaństwie Konwickiego, choć niewątpliwie autor ten popełnił książki, których czytać się po prostu nie da. Bez wątpienia jednak nie brak autorowi Baśni jak niedźwiedź przenikliwości, dociekliwości i odporności na mody intelektualne. Jest w tym jakaś po prostu zwykła uczciwość intelektualna, ale także odwaga myślenia. Jeśli mu się coś nie podoba, mówi o tym wprost. Wielu intelektualistów najłatwiej daje się wrobić w balona, przyjmując nabożnie różne mody i bzdury, które sprzedają im tzw. „autorytety”. Boją się najzwyczajniej kompromitacji i ośmieszenia. Stąd na przykład bezkrytyczne zachwyty nad Gombrowiczem i pogardliwe skrzywienie ust, gdy słyszą o Henryku Sienkiewiczu, choć pewnie niejeden z nich właśnie tego drugiego pochłaniałby z wypiekami na twarzy. Maciejewski nie ma z tym problemu.


Chyba znakomitym tego przykładem, oprócz wspomnianego wyżej Gombrowicza, jest kapitalny szkic „Dwie Litwy albo polnische Wirtschaft”, w którym autor inteligentnie rozprawia się z pewnymi bzdurami upowszechnianymi przez Czesława Miłosza, a dotyczącymi Litwy i polskiego ziemiaństwa. Przy okazji wyraża swój mało pochlebny stosunek do literatury jego krewnego – Oskara Miłosza. Ten tekst mógłby być wręcz modelowym przykładem mistrzostwa Maciejewskiego. Autor bez wahania poważa się szargać uznany autorytet. Ale robi to nie dla samego szargania i szarpania za nogawkę posągowej postaci, tylko dla zwykłej prawdy, prawdy historycznej, prawdy o Polsce, prawdy też o polskim ziemiaństwie – tego, które finansowało literackie ekscesy młodego Miłosza i o którym laureat Nobla nie miał dobrego zdania. Odwołuje się więc do faktów, a te są bezlitosne dla konfabulacji autora Rodzinnej Europy, pomijając już to, że są też mało znane. O ziemiaństwie w tej książce swoją drogą można by napisać osobny szkic, a chciałoby się, aby sam autor poważył się na jakąś większą rzecz. Z pewnością byłaby to książka nietuzinkowa.


W książce Maciejewskiego odnajduję pewne bliskie mi fascynacje literackie, nazwiska, które niestety dopiero teraz przedostają się do świadomości bardziej masowego czytelnika albo wciąż pozostają mało znane lub kompletnie nieznane, choć ich książki powinny znaleźć swoje poczesne miejsce na wielu półkach polskich domów. Jest tu więc i Czarnyszewicz, i Michał K. Pawlikowski, i Sergiusz Piasecki, i ks. Walerian Meysztowicz, którego szlacheckie z ducha gawędy czytałem jeszcze gdzieś na początku lat dziewięćdziesiątych.


Nie trujcie się więc Twardochem, nie kupujcie Tokarczuk, pomińcie wzgardliwym wzruszeniem ramion Dehnela, domagajcie się w waszej księgarni Maciejewskiego, a jeśli księgarz zrobi wielkie oczy, to pokiwajcie smutno głową i zamówcie sobie tę literacką frajdę przez internet. To naprawdę warto mieć i przeczytać!


Gabriel Maciejewski, Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie – tom I, Warszawa 2015.

środa, 21 marca 2018

„Socjalizm i śmierć”, czyli czego nie chce pokazać wam sztukmistrz


Gdyby w Polsce był normalny rynek czytelniczy i wydawniczy, z normalną krytyką, to znaczy taką, która chwali to, co naprawdę dobre, to uśmiechnięta facjata Gabriela Maciejewskiego spoglądałaby na nas z praktycznie każdej witryny księgarskiej zarówno w realu, jak i w Internecie, a autor byłby rozchwytanym komentatorem od spraw historycznych w telewizji i radio. Duże wydawnictwa natomiast biłyby się o to, by móc podpisać z autorem długoterminowy kontrakt i starałyby się zapewnić mu jak najlepsze warunki pracy. To, że tak nie jest, świadczy o tego rynku nienormalności.

Mamy bowiem do czynienia ze znakomitym pisarzem, który wspaniałym językiem polskim snuje swoją opowieść o przeszłości, o tym, co może chcielibyście wiedzieć, a czego nie dowiecie się zarówno z podręczników historii, jak i oficjalnych wizji dziejów Polski. Snuje tę opowieść w sposób inteligentny, przenikliwy, dociekliwy, z bardzo dużym poczuciem humoru i w sposób tak zajmujący, że od jego książki trudno się po prostu oderwać.

Mowa o kolejnym tomie z cyklu „Baśń jak niedźwiedź” zatytułowanym Socjalizm i śmierć. Długo nosiłem się z zamiarem kupienia którejś z książek Maciejewskiego, znanego też wielu użytkownikom Internetu jako Coryllus – słynny bloger, a przynajmniej słynny wśród tych, którzy blogami się interesują i je czytają. Wreszcie zdecydowałem się sprawdzić i kupiłem wspomniany wyżej tom. To, co mnie zaskoczyło, to fakt, że książka jest pięknie wydana pod względem edytorskim – gruba oprawa, dowcipne, ale też i inteligentne rysunki Tomasza Bereźnickiego, czcionka, a do tego wszystkiego jeszcze ta czerwona wstążeczka do zakładania stron, która szczególnie mnie wzruszyła.

Drugim zaskoczeniem była sama lektura. Autora znam głównie jako blogera. Jako Coryllus Maciejewski jest zjadliwy, złośliwy i bezpardonowo wyrzuca ze swojego bloga tych, którzy działają mu na nerwy czy po prostu wypisują tam głupoty. Coryllus wydawał mi się też nieco takim zgrywusem, trochę człowiekiem przypominającym tych inteligentnych, ale niezbyt grzecznych młodych ludzi ze szkoły średniej, którzy potrafią być chamscy, gdy im to pasuje, a przy tym bawić się kosztem głupszych kolegów wodząc ich za nos swoimi ironicznymi uwagami i kpinami z ich niewiedzy. Tutaj, w książce, Maciejewski objawił mi się jako dojrzały autor, piszący znakomitą polszczyzną, gawędziarz wpisujący się w najlepsze tradycje polskiej literatury. Humor też wydaje się być dużo dojrzalszy, mniej sztubacki, ironia bardziej cięta, mniej ostentacyjna.

Żeby nie było nazbyt słodko, mógłbym przyczepić się do paru mankamentów, które związane są z widocznym tu i ówdzie brakiem redakcji tekstu. Nie będę jednak tego robił, bo jednak ów człowiek wydaje te książki własnym sumptem i sam jeszcze sprzedaje i rozprowadza. Jest więc zarówno pisarzem, księgarzem, specem od marketingu, księgowym i licho wie, czym jeszcze. Ta praca budzi podziw, zwłaszcza, że o autorze milczą – jak mi się zdaje – wszystkie możliwe media głównego ścieku. I nie chodzi nawet o to, że go nie widać tu i ówdzie. Nie przypominam sobie jednak żadnej recenzji jego książek. O jakiejś Tokarczuk będą pisać od lewa do prawa. Z Twardochem, odkąd przeszedł na ciemną stronę mocy, będą przeprowadzać wywiady, dawać mu kolumny w tygodnikach i wydawać paszporty na salony. Tylko Maciejewski będzie gdzieś tam z boku, chociaż z całej plejady pisarzy i literatów jest być może najciekawszym i najważniejszym autorem, którego wydała III RP.

Na czym polega ta wyjątkowość Maciejewskiego? Oprócz znakomitej prozy, na tym, że autor zagląda tam, gdzie akurat większość nie patrzy lub nie chce patrzeć, dając się uwodzić pozorom, wierząc w iluzję. By posłużyć się obrazkiem z jego książki: kiedy większość z otwartymi ustami wpatruje się w sztukmistrza, który za chwilę wyciągnie królika z kapelusza, autor „Baśni jak niedźwiedź” zagląda pod obrus stołu owego magika, sprawdza, co jest za kulisami i generalnie patrzy akurat w tę stronę, od której „czarodziej” próbuje odwrócić jego wzrok. Mam po prostu wrażenie, że dawno nie czytałem czegoś aż tak demaskatorskiego. Jest to zresztą pewnie jeden z powodów, dla którego Maciejewskiego nie lubią na salonach lub po prostu o nim milczą. Autor skłania bowiem do rewizji zastanych wizji rzeczywistości, do refleksji nad tym, czy aby przypadkiem od bardzo już dawna nie żyjemy w „matriksie”. Stawia po prostu niewygodne pytania, a w salonach i salonikach panuje zatęchły zaduch, a może raczej smrodek, i lenistwo. Komu chciałoby się ruszyć, by otworzyć okno i zrobić przeciąg? Albo po prostu po łobuzersku wybić szybę? Nawet jeśli kogoś – o wydawałoby się krytycznym intelekcie – najpierw zemdli, gdy do tego salonu wejdzie, to potem się wpasuje. Casus Twardocha jest tutaj najlepszym przykładem.

Tymczasem Maciejewski pyta, pyta i nic nie przyjmuje na wiarę. Sprawdza, porównuje, kwestionuje, zagląda za kulisy i opukuje stolik sztukmistrza, by sprawdzić, czy nie ma w nim drugiego dna. Jego książka mogłaby równie dobrze się nazywać: „Kto nam zrobił w Polsce socjalizm?” Maciejewski obala mity na temat ruchu socjalistycznego, pyta o finansowanie i źródła tych finansów.
Na przykład podważa stereotypy na temat losu robotnika. Analizuje statystyki, sprawdza, oblicza i wychodzi mu coś zupełnie innego niż to, co prawią nam zarówno literaci z piedestału, jak i różni piewcy lewicy w Polsce (a tych zdaje się być wciąż dużo). Notabene bardzo lubię, gdy ktoś inteligentnie czyta statystyki i wydobywa to, co z nich naprawdę wynika. Sam nie mam do tego zbyt dużo cierpliwości. A autor cyklu „Baśń jak niedźwiedź” pokazuje, że można z nich wyczytać bardzo wiele, a także obnaża fałsz. I robi to po prostu po mistrzowsku, a jeszcze podaje to w taki sposób, że trudno się od jego wywodów oderwać!

Tom Maciejewskiego to również przykład inteligentnej, krytycznej lektury źródeł. Autor zadaje niewygodne pytania, których nikt nie chce zadać albo które rzadko kto zadaje. Podobnie, jak w przypadku statystyk, mówi: „Sprawdzam!” I okazuje się, że nic albo przynajmniej większość rzeczy się nie zgadza. Potrafi też z cytowanych tekstów wydobyć to, co być może sami ich twórcy chcieliby ukryć. A i jeszcze jedna rzecz ważna w przypadku tego typu pisarstwa – Maciejewski nie bierze tzw. „autorytetów” na wiarę. Nawet jeśli to jest sam Marszałek – Józef Piłsudski.

Gdybym miał wybierać najlepszą historyczną i demaskatorską książkę roku, to Socjalizm i śmierć uznałbym za numer jeden na swojej liście preferowanych tytułów. Raczej nie łudzę się, że wygra jakiś konkurs czy że doczeka się nagrody (choć chciałbym się mylić) – to w końcu jedna z najbardziej antysocjalistycznych książek, jakie zostały napisane. Z niecierpliwością czekam na tom II.

Gabriel Maciejewski, Socjalizm i śmierć, t. 1, Klinika Języka, Szczęsne 2017.

poniedziałek, 12 lutego 2018

Autorzy, których nigdy nie przeczytam. Przypadek IV – Szczepan Twardoch


Szczepan Twardoch różni się od wspomnianych już poprzednio pisarzy tym, że na tym blogu się parę razy pojawił. Jako autor omawianych tu książek. A więc nie jest tak, bym znał tylko drobny fragment jego twórczości.


Te moje „recenzje” były pewnie naiwne, gdy patrzę teraz na nie z perspektywy czasu. Lubię dobrą fantastykę, choć nie czytuję jej tak często, jak to było w czasach młodości i nie mam też za bardzo orientacji co do najnowszych polskich wytworów z tego gatunku. Jednak Twardocha czytałem właśnie z tego powodu, a także dlatego, że był „nasz”, co w zasadzie jest nieco głupawym kryterium. Z miejsca bowiem jesteśmy gotowi przyznać parę punktów więcej czemuś, co w innym przypadku może nie zwróciłoby naszej uwagi. A przynajmniej nie aż tak bardzo.


Chyba ostatnim tekstem, jaki zamieściłem o jego twórczości (nie mówię, że o osobie), było omówienie zbioru opowiadań „Tak jest dobrze”. Potem, kiedy Twardoch „wreszcie” dostał się na salony, a nawet do „Pudelka”, bo zaczęła się liczyć „tylko literatura” i za lekturę jego książek zabrali się ludzie, którzy inaczej nigdy nie sięgnęliby np. po „Frondę” czy „Christianitas”, dałem sobie spokój. Nie muszę chyba dodawać, że „Morfiny” już nie czytałem. Choć przyznam, że parę razy brałem tę książkę do ręki i odkładałem z westchnieniem, patrząc na cenę i czując niesmak z powodu wolty autora.


Kiedyś Twardoch napisał wzruszające opowiadanie o Polsce dla pisma „44/Czterdzieści i Cztery”. Teraz twierdzi, że nie jest Polakiem, tylko Ślązakiem. Zresztą nie wiem, może ostatnio znowu zmienił zdanie, bo już jego kariery nie śledzę. W polskich programach pewnie promuje się tylko dlatego, że rynek śląski byłby nieco ciut za mały i biedny artysta nie mógłby wyżyć, a wszak wiadomo – liczy się tylko literatura. Swoje książki zapewne od razu pisze po polsku, aby zaoszczędzić na tłumaczu i samemu (oprócz wydawnictwa i sieci dystrybucji) czerpać zyski z własnej twórczości. A że głupi Polacy chcą to kupować... Ciekawe, czy sam przetłumaczy swoje książki na śląski czy może już pozwoli, by zajął się tym jakiś lokalny patriota?


Widocznie Twardoch sobie w którymś momencie uświadomił, że ma już dość biedowania na prawicy w „konserwatywnym” grajdołku. Literatura zaczęła być tak naprawdę coraz bardziej na pierwszym miejscu chyba wówczas, gdy jego teksty zaczęły się pojawiać na łamach „Polityki”. Pamiętam, że wielu to zaskoczyło, choć pewnie jeszcze jego czytelnicy się łudzili, że to taki „nasz” koń trojański w piśmie wroga. O słodka naiwności!


Jeśli ktoś chce prześledzić ewolucję Twardocha, proponuję, by sobie zrobił mały eksperyment i przejrzał zdjęcia pisarza dostępne w sieci. Znajdzie tam jeszcze tego pucołowatego młodzieńca w jakiejś szarawej, mało eleganckiej koszulce i brzydkiej sztruksowej marynarce, włosach przyciętych na „głupiego Jasia”. A teraz niech to porówna z najnowszymi zdjęciami... i... prawda? Przecież mamy tutaj wspaniały „produkt medialny”! Te eleganckie garnitury, krawaty, okulary, szaliczki, sweterki, ułożenie włosków ze spadającą grzywką albo zaczesanie na żel do tyłu, te pozy! Słowem Twardoch „idzie z czasem, postępem, osiągnięciami techniki”... Ba! Znalazłem nawet zdjęcie autora „Morfiny” z tatuażem! To naprawdę „twardy” facet! Może nieźle przyp...lić. A i umie posługiwać się bronią!


I nie chodzi mi o to nawet, bym się czepiał tych garniturów. Sam lubię dobrze skrojony garnitur, elegancki płaszcz zamiast kurtki, ładne czarne buty z czubem. Nawet klasyczny czarny kapelusz, zamiast durnowatego kapelusika czy czapki. Dlaczegóż to np. konserwatywny dziennikarz, polityk czy publicysta miałby wyglądać jak półtora nieszczęścia? Hodując przy tym brzuszek piwosza. No cóż, ale przecież to wszystko kosztuje... A wiadomo – najważniejsza jest literatura.


Gdyby na przykład taki Gabriel Maciejewski to sobie uświadomił, może przestałby biedować, własnym sumptem wydając swoje książki, i wkrótce ujrzelibyśmy serię jego zdjęć w eleganckich wdziankach, opłaceni styliści popracowaliby nad jego facjatą, pojawiłyby się propozycje reklamowania drogich, ekskluzywnych aut, wywiady ukazywałaby się zarówno w „Wysokich Obcasach”, „Newsweek-u”, jak i w jakimś porannym programie w TVN czy innym Polsacie, a kolumnę z felietonem miałby nie tylko na swoim „marnym” blogu, ale we wszelkich możliwych kolorowych i ambitnych czasopismach, „Twojego Stylu” nie wyłączając, jego książki zaś osiągałyby zawrotne nakłady i sprzedawały się jak ciepłe bułeczki, dzięki recenzjom w renomowanych pismach.


Że co? Że utraciłbym swoją niezależność? Proszę Państwa! Wystarczy rzut oka na „dzielne” wypowiedzi Twardocha tu i tam w sieci (owszem, zrobiłem to w trakcie pisania tego tekstu), a przecież tak inteligentny autor, jak Maciejewski, szybko nauczy się, czerpiąc także wzór z autora „Morfiny”, jak utrzymywać swoją „niezależność”. Ma już zresztą doświadczenie, tylko musi to nieco „wyszlachetnić”, uładzić. To naprawdę nie jest trudna sztuka. Potem będzie mógł mówić, że PiS-owcy uznają go za zwolennika PO, a wyborcy Tuska za wrednego PiS-owca. Lewacy za „prawaka”, a „prawacy” za lewaka. Może będzie nawet mógł zrobić wywiad-rzekę z jakimś muzułmańskim bokserem czy innym dżudoką. Wystarczy też od czasu do czasu rzucić „odważną” uwagę, że np. porównywanie obecnych rządów do PRL-u to debilizm, a nazwisko wciąż będzie na topie. Takie „odważne” uwagi, to trochę jak bójka jakiejś celebrytki z koleżanką w klubowej toalecie. Ważne, by mówili. Wszak literatura jest najważniejsza.


Teraz już wiecie, dlaczego już nigdy nie sięgnę po Twardocha? Tak, wiem, to głupawe kryterium, ale obrzydzenie po prostu odrzuca mnie od jego książek. I nic na to nie poradzę.