poniedziałek, 29 października 2018

Św. Franciszek – bohater na miarę naszych czasów?


Problem ze świętymi jest taki, że to nie tylko nietuzinkowi ludzie (a jest ich w Kościele katolickim sporo), ale także, że wszelkie próby przedstawienia ich w literaturze czy filmie rzadko kończą się powodzeniem, a przy tym zdarza się, że ich postaci są kreowane w taki sposób, by pasować do właśnie dominujących mód i poglądów.

Zazwyczaj twardzi mężczyźni, którzy porzucili wszystko dla Boga, okazują się na różnych wizerunkach postaciami, które bardziej przypominają panienki w zwiewnych sukienkach niż prawdziwych ludzi z krwi i kości. To samo zresztą dotyczy samego Chrystusa, więc cóż się dziwić, że Jego naśladowców spotyka podobny los.

Swego czasu „Fronda” próbowała przeciwstawić się takiemu wypaczeniu wizerunku wielkich świętych Kościoła katolickiego. Pamiętam serię zdjęć z jednego numeru, na których odgrywano sceny z życia męczenników, próbując pokazać brutalność cierpień, jakie ich spotkały. Podobną próbą był film Mela Gibsona, gdzie Chrystus jest przedstawiony jak twardy mężczyzna, który przyjmuje cierpienie za innych. Końcowa scena Pasji może zresztą w takim przedstawieniu męskiego Zbawiciela przypominać nawet do pewnego stopnia słynnego... Terminatora.

Taką postacią, która stała się niemal ikoną popkultury, okazuje się być m.in. św. Franciszek z Asyżu. Każdy z pewnością miał okazję zobaczyć chociaż jeden film o tym świętym lub zetknąć się z pobożnymi opowieściami na jego temat. Św. Franciszek jawi się w nich jako egzaltowany mężczyzna, który porzuca bogactwo i splendor, by zbratać się z ubogimi, zachwyca się przyrodą, traktuje zwierzęta jak równe sobie, wygłasza hymny pochwalne na cześć piękna stworzonego świata, interweniuje w wojnie świata chrześcijańskiego ze światem muzułmańskim, udając się z pokojową misją do sułtana itp., itd. W tych wyobrażeniach biedaczyna z Asyżu często bardziej przypomina średniowiecznego hippisa niż świętego Kościoła katolickiego. Jeśli nie pali trawki, to chyba tylko dlatego, że uznano by to za ahistoryczne lub wywołało oburzenie publiczności, do której taki film jest kierowany.

Sam pamiętam pewien film, w którym szczególnie uderzyła mnie scena rozmowy św. Franciszka z sułtanem. Wyznawca islamu był w nim przedstawiony jako w gruncie rzeczy kulturalny pan, który jest wyznawcą „religii pokoju”, a barbarzyńcami okazują się chrześcijańscy rycerze, którzy z bliżej nieznanych powodów postanowili najechać takich jak on ludzi. Franciszek oczywiście został przedstawiony jako ten, któremu bliższe byłoby hasło „Make love, not war” niż „Deus vult”. Czy taki obraz jest jednak prawdziwy?

Odpowiedzi na powyższe pytanie udziela Guido Vignelli w swojej książce Święty Franciszek odkłamany wydanej w serii „Biblioteka Polonia Christiana”. Udziela on zresztą odpowiedzi na szereg innych pytań, a wśród nich m.in.: Czy św. Franciszek był pacyfistą? Czy św. Franciszek był przeciwnikiem krucjat? Czy św. Franciszek był ekumenistą? Czy św. Franciszek był jednym z pierwszych ekologów? Czy św. Franciszek był nienormalny? Czy św. Franciszek występował przeciwko hierarchii? Czy św. Franciszek był przeciwko możnym?

Zaletą książki jest bogata bibliografia. Autor obficie cytuje zarówno ze źródeł franciszkańskich, jak i z dokumentów Kościoła czy historyków. Dla niektórych, którzy szukają nieco łatwiejszej lektury, ta obfitość cytatów może być nawet nieco przytłaczająca, ale przemawia ona na korzyść Vignelliego, który swoją książkę napisał przecież po to, aby odkłamać obraz świętego z Asyżu. Autor nie tylko podważa popkulturowy wizerunek Franciszka, ale obnaża także próby zafałszowania tej postaci zarówno przez protestantów i wrogów Kościoła, jak i przez samych ludzi Kościoła, którzy usiłowali przykrawać ten wizerunek do własnych wyobrażeń o świętości i religii czy panujących w ich czasach mód i poglądów.

Święty Franciszek odkłamany to lektura obowiązkowa zarówno dla tych, którzy chcą poznać i zrozumieć prawdziwego świętego Franciszka i jego duchowość, jak i zrozumieć nauczanie Kościoła, które nie podlega modom i duchowi czasu.

Guido Vignelli, Święty Franciszek odkłamany, Biblioteka Polonia Christiana, Kraków, bez roku wyd.

sobota, 27 października 2018

Minister Edukacji Narodowej oblewa egzamin


Niektórym politykom dobrze by zrobiło, gdyby pojawiali się w telewizji jak najrzadziej, jeśli pomyśli się o tym, jak łatwo potrafią się skompromitować. Choć z drugiej strony ostatnie wybory lokalne pokazują, że wyborców i tak niewiele rusza, czy ich kandydat jest totalnym kretynem, czy też np. zwykłym przestępcą.

Ostatnio popis dała była minister Edukacji Narodowej, pani Kluzik-Rostkowska, która ewidentnie ma problemy nie tylko z definicją podstawowych pojęć, ale również generalnie z historią. Z tego przedmiotu oblałaby test lub egzamin co najmniej na poziomie szkoły średniej, jeśli nie podstawowej.

Była (na szczęście) pani minister Edukacji Narodowej wzorem sowieckim dzielnie walczy z faszyzmem. Słowo „faszyzm” to takie użyteczne słowo wytrych stosowane zazwyczaj przez tych, którzy akurat z faszyzmem mają dużo więcej wspólnego, niż się im wydaje. Przypomnijmy, że faszystami bywali już w Polsce np. Józef Piłsudski, urzędnicy przedwojennego rządu, żołnierze wyklęci, a nawet... monarchista Grzegorz Braun!

Okazuje się, że pani Kluzik-Rostkowska, mieszając pojęcia i plącząc się jak źle przygotowany student na egzaminie, stwierdza, że faszyzm narodził się w... Niemczech. Tego nawet nie ma co komentować. Miejmy jedynie nadzieję, że ta pani już nigdy nie zostanie ministrem Edukacji Narodowej.

środa, 24 października 2018

Synod do spraw młodzieży – czy należy zacząć się bać?


Choć w mediach katolickich zazwyczaj panuje radosna atmosfera w związku z odbywającym się właśnie w Rzymie synodem do spraw młodzieży, to jednak napływające z niego tu i ówdzie informacje nie wydają się budzić aż takiego optymizmu. Jednym z kluczowych tematów wydaje się być kwestia np. tzw. LGBT-coś tam. Agenda LGBT zatruwa nasze życie publiczne, życie kulturalne, edukację i wydarła się też do Kościoła. Krytykowano już w ogóle samą zasadność użycia tego zwrotu w dokumentach synodalnych, a okazuje się, że jest to też jeden z tematów dyskusji.

Kiedy oglądam czy czytam relacje z tego synodu, zastanawiam się nieustannie, ku czemu to wszystko zmierza. Czy nie jest to przypadkiem kolejny przejaw kryzysu w Kościele? Mówi się o „Kościele słuchającym”, a co z Kościołem głoszącym niezmienną naukę Chrystusa? Mówi się o uczeniu się Kościoła od młodych, a czy to nie Kościół raczej powinien młodych uczyć? Mówi się o otwartości na innych, a co ze stanowczym podkreślaniem niemoralności pewnych czynów, takich jak choćby czynny homoseksualne? Mówi się o przyjmowaniu imigrantów, a co z ochroną własnej rodziny – zarówno tej właściwej, jak i tej większej, jaką jest nasza ojczyzna? Miłość bliźniego nie oznacza przecież głupoty i narażania bezpieczeństwa bliskich nam osób.

Zachęcam do śledzenia informacji o synodzie na portaluPCh24.pl. Można tutaj dowiedzieć się nieco więcej i bez tej cukierkowatej oprawy i słodkiego ple, ple, jakie towarzyszy innym relacjom.

Niepołomice III




wtorek, 23 października 2018

Spektakularna wyborcza klęska Kościoła katolickiego


Pisałem wczoraj, że rezultaty wyborcze to tak naprawdę spektakularna klęska PiS-u i że nie przykryją tego żadne propagandowe zabiegi mediów przychylnych partii rządzącej. Jak bowiem skomentować fakt, że w Warszawie z Patrykiem Jakim mógłby równie dobrze wygrać zwykły kij od szczotki albo mop ucharakteryzowany na kandydata KO?! Trudno się dziwić w tej sytuacji rozpaczy córki Jolanty Brzeskiej. Przecież partia rządząca miała wszystkie atuty w ręku, a okazuje się, że pan Trzaskowski mógłby równie dobrze siedzieć w domu i co najwyżej oblepić Warszawę swoją facjatą lub zdjęciem wspomnianego wyżej mopa.


Jednak ta spektakularna klęska PiS-u, której najlepszym przykładem jest Warszawa, to także klęska... Kościoła katolickiego. Pisałem już na tym blogu chyba kilka razy o dziwnym milczeniu duchownych, gdy kandydaci partii rządzącej wygadywali skandaliczne rzeczy o in vitro, twierdząc jednocześnie, że ich poglądy są zgodne ze stanowiskiem Episkopatu Polski (casus Patryk Jaki). Nie przypominam sobie ani rzecznika polskich biskupów, ani jakiegoś księdza, który zabrałby w tej sprawie głos i skarcił polityka głoszącego poglądy będące w jawnej sprzeczności z nauką moralną Kościoła katolickiego. Głos powinien chociaż zabrać proboszcz parafii, w której Jaki chodzi na Mszę św. Jaki to przecież osoba publiczna, a jego słowa sieją zamęt wśród mniej rozgarniętych katolików, którzy nie słysząc głosu sprzeciwu, mogą sądzić, że faktycznie Kościół dopuszcza in vitro czy finansowanie tego procederu przez administrację lokalną.


To jednak jeden tylko przykład nieinterweniowania kapłanów w sytuacji, gdy wierny Kościoła katolickiego, będąc osobą publiczną, głosi rzeczy i podejmuje działania narażające go na ekskomunikę albo które właściwie skazują go na ekskomunikę, dopóki nie odwoła swoich poglądów publicznie. Mieliśmy już tego przykłady zresztą w sytuacji stanowiska zajmowanego przez katolickich polityków w kwestii aborcji.


Kiedy się jednak weźmie pod uwagę sukces w tych wyborach polityków o – nazwijmy to łagodnie – wątpliwej reputacji, to rodzą się od razu dwa pytania: 1) Jaki procent wyborców, którzy oddali głos na tych polityków, to wierni Kościoła katolickiego? 2) Co robili duchowni w miejscowych parafiach, gdy widzieli, że kandydatami na urzędy są osoby albo skazane prawomocnymi wyrokami, albo mające mocne zarzuty, albo wręcz siedzące w aresztach (sic!)?


Jeśli chodzi o pierwsze pytanie, to trudno uwierzyć w to, by wśród osób głosujących na przykład na prezydenta Poznania czy Olsztyna nie było w ogóle katolików! A media przypominają, że pierwszy promuje dewiacje seksualne, a drugi ma poważne zarzuty o gwałt! Ale to tylko dwa przykłady, a przecież jest ich więcej. Jaki był procent katolików, którzy oddali na tych ludzi głos? Czyżby katolicy biorący udział w wyborach w ogóle nie brali pod uwagę nauki moralnej Kościoła? Czyżby dla wiernych Kościoła katolickiego nie liczyły się takie cechy jak np.: prawość, uczciwość, prawdomówność, szacunek dla płci pięknej, skromność, przestrzeganie Dekalogu itp., itd.? Dość dosadnie zresztą i bez ogródek podsumował to prof. Jacek Bartyzel.


Jeśli chodzi o drugie pytanie, skoro księża i biskupi milczeli w przypadku deklaracji niezgodnych z nauczaniem moralnym Kościoła, to można przypuszczać, że niestety również milczeli w przypadku kandydatów o wątpliwej reputacji. Jeśli jednak się mylę i przemówili w tej sprawie, a wierni mimo to oddali głos na takie szemrane towarzystwo, to raczej kiepsko świadczy o sile Kościoła katolickiego. W obu przypadkach oznacza to jego spektakularną klęskę.


Podsumowując te dyletanckie refleksje: powód do poważnego namysłu i zmartwienia mają więc nie tylko liderzy partii rządzącej, ale także (a może przede wszystkim?) hierarchowie Kościoła katolickiego. Zrobią to? Trochę wątpię.


poniedziałek, 22 października 2018

Corner Shop: „Shakespeare on Love”, czyli Romeo i Juleczka, cz. II


Przede wszystkim już na początku Pearce zauważa, że możliwe są „trzy sposoby czytania tej sztuki. Pierwsze to odczytanie fatalistyczne, w którym los, czyli fortuna są postrzegane, jako wszechmocne, ale bezosobowe siły, które miażdżą „kochanków, przez gwiazdy przeklętych” i każdego innego z mechaniczną obojętnością. (...) Drugi sposób czytania tej sztuki to jest to, co można określić jako zatargowe albo romantyczne odczytanie, w którym toczące spór strony są uważane za winne tragicznego losu kochanków doświadczonych fatum i zadurzonych w sobie. W takim odczytaniu nienawiść i bigoteria Kapuletich i Montekich to główna przyczyna wszystkich niedoli (...). Trzecim sposobem czytania sztuki jest ostrzegawcze, czyli moralne odczytanie, w którym podjęte w sposób wolny działania każdej postaci są postrzegane jako mające dalekosiężne i daleko idące konsekwencje” (podkreślenie moje – Terezjusz).

Otóż Pearce analizując szczegółowo słynny dramat dowodzi, że to ta trzecia interpretacja wydaje się być właściwą. Romeo i Julia (czy też Romeo i Juleczka) to nie pochwała romantycznej miłości od pierwszego wejrzenia, w której emocje biorą górę nad rozsądkiem, ale przestroga przed zgubnymi konsekwencjami działań, w których rozum ustępuje uczuciom.

Nasza epoka wydaje się wysławiać romantyczne zadurzenie, szalone, niepohamowane, nieliczące się z konsekwencjami. Ileż to filmów każdy z nas miał okazję obejrzeć w kinie czy w telewizji, gdzie dzikie, egotyczne uczucia biorą w posiadanie bohaterów, a „rozum śpi”! Obojętnie, czy będzie to Angielski pacjent, Lolita, Pretty Woman, Dziewięć i pół tygodnia czy w takim duchu nakręcona interpretacja Romea i Julii Lanzmanna – by wymienić tylko kilka przykładów, jakie pierwsze nasuną się na myśl.

Nie miejsce tu, by przytoczyć całą argumentację Pearce’a, bardzo logiczną, szczegółową i błyskotliwą. Dość powiedzieć, że Pearce stosuje konsekwentnie klucz interpretacyjny, który rozpatruje dzieło literackie w kontekście, w którym powstawało, i przy uwzględnieniu tego, co wiemy o samym autorze. Jak taka interpretacja pozwala odkryć w utworze literackim to, co wydaje się być kompletnie zakryte dla współczesnych (dez)interpretatorów?

Oto próbka. Pearce zwraca uwagę na znamienny fakt, że Szekspir odmładza swoją tytułową bohaterkę w stosunku do źródła, którym się inspirował. Co ciekawe, nie tylko odejmuje Julii (albo Juleczce) dwóch lat, ale też dodaje „co najmniej dwa lata do wieku jej kochanka”. W ten sposób Julia staje się trzynastoletnią zaledwie dziewczynką! I jak stwierdza autor Shakespeare on Love: „W tragicznym centrum sztuki jest złamane serce dziecka”.

Aby podkreślić to jeszcze lepiej (jeśli ktoś już nie dostrzega, jakie są konsekwencje takiego zabiegu Szekspira, który przecież nie jest przypadkowy), Pearce uświadamia nam, że w elżbietańskiej Anglii uważano, że małżeństwo dziewczyny młodszej niż szesnaście lat było niebezpieczne dla jej zdrowia. „W konsekwencji osiemnaście lat traktowano jako najwcześniejszy wiek dla macierzyństwa, a za wiek idealny dla zawarcia małżeństwa przez mężczyzn i kobiety uważano odpowiednio trzydzieści i dwadzieścia lat”.

Proszę sobie więc wyobrazić, jakim szokiem musiał być dla ówczesnej publiczności młodziutki wiek „Juleczki”! Gdybyśmy mieli szukać jakiegoś współczesnego nam odpowiednika, to chyba trzeba by było porównać dramat Szekspira do Lolity Nabokowa. Oczywiście przy zachowaniu wszelkich proporcji i różnić w wymowie obu dzieł – chodzi mi o skandal i szok, jaki musiała wywoływać świadomość, że „Juleczka” to ledwo dziecko. Stąd polskie tłumaczenie tytułu tej sztuki powinno być właśnie raczej oddane jako Romeo i Juleczka lub Romeo i Julcia. Warto wszak zauważyć, że samo angielskie „Juliet” (francuskie „Juliette”) to zdrobnienie od francuskiego „Julie”.

Gdy weźmiemy to wszystko pod uwagę, nagle wymowa całego dramatu staje w innym świetle. Trudno już nam zachwycać się młodzieńczą, romantyczną miłością, gdy mamy w świadomości, że coś tu „nie gra”, że ten Romeo wiedzie małą dziewczynkę ku zagładzie. Nagle zaczynamy inaczej patrzeć na jego „miłość” do Rozaliny. Nagle odkrywamy egotyzm i egocentryzm głównego bohatera. Nagle śmieszne i żałosne wydają się nam jego działania, w których bardziej kieruje się emocjami niż rozumem, impulsem niż rozwagą.

Co więcej – takie odczytanie nie odejmuje sztuce jej uroku, nie robi z niej nudną „piłę” dydaktyczną, ale pozwala odkryć jej głębię, pozwala dostrzec kolejne jej poziomy. Jak zauważa Pearce miłość Romea okazuje się bałwochwalcza, a przez to też wiodąca ku katastrofie. Jest ona nieposłuszeństwem wobec I przykazania Dekalogu, a tym samym zgubna. Zamiast wieść ku zbawieniu duszy, prowadzi ku jej potępieniu. Namiętność zaślepia na prawdę. Nie oznacza to oczywiście, że sami dorośli nie są w tej sztuce bez winny. Nawet ojciec Laurenty nie jest postacią kryształową.

Pearce umieszcza też słynny dramat w kontekście sporu nominalistów z realistami i pokazuje, że znane zdania Juleczki o imieniu Romea nie są jedynie pozbawioną większego znaczenia grą słów czy poetycką zabawą, ale mają głębszy sens i wymiar. Wpisują także tę tragedię w konkretną tradycję filozoficzną, przeciwną protestantyzmowi, a bliską katolicyzmowi.

Publikacja Pearce’a należy do tych, których niedostępność w polskim przekładzie jest bez wątpienia stratą. Miejmy nadzieję, że jakieś wydawnictwo zauważy ten brak i udostępni tę książkę w polskiej wersji czytelnikom nieznającym języka angielskiego.

Joseph Pearce, Shakespeare on Love. Seeing the Catholic Presence in Romeo and Juliet, Ignatius Press, San Francisco 2013.

Spektakularna klęska PiS-u


Kilka chaotycznych uwag dyletanta na temat wyborów samorządowych.

Według mnie jest to spektakularna klęska PiS-u. I to obojętnie, jaką propagandę sukcesu będą uprawiać media przychylne rządzącym.

Dlaczego? Przede wszystkim PiS-owi nie udało się odbić żadnego z większych miast Polski. Ani Wrocławia, ani Poznania, ani Łodzi. A raczej wątpliwe by udało się tego dokonać w Krakowie czy Gdańsku w II turze. Byłby to prawdziwy cud lub jakaś niespodziewana mobilizacja zwolenników zmiany.

Pytanie: jak można było przegrać wybory na prezydenta Warszawy, mając takie atuty w ręku jak afera prywatyzacyjna? Nie przeceniałbym wpływu na tę klęskę wyborcy konserwatywnego, który jak ja ma po prostu dosyć wygibasów „konserwatywnych” polityków. Jednak ciekawe, jaki procent takich wyborców po prostu został w domu, oddał głos nieważny lub wskazał innego kandydata, gdyż nie chciał by jego prezydent dofinansowywał in vitro czy wchodził w egzotyczny sojusz ze zwolennikiem homoseksualizmu? Czy inni wyborcy również wyczuli fałsz postawy Jakiego? I jeszcze raz: jak można było przegrać te wybory w Warszawie, jeśli miało się takie atuty w ręku? Wydaje się to czystą niemożliwością!

Ta klęska w przypadku wielkich ośrodków miejskich powinna być bolesną nauczką dla rządzących. Dlaczego? A to dlatego, że wygląda na to, że nie przekonali Polaków do zmian również na poziomie lokalnym. Wrocławianie na przykład będą dalej psioczyć na korki, złą organizację ruchu, marnotrawienie pieniędzy na bezsensowne inwestycje, zadłużanie miasta i inne absurdy mniejszego lub większego kalibru, ale zagłosują na stary układ, tylko z nową twarzą. A przecież miarą sukcesu działań rządu byłoby to, gdyby ludzie, nawet ci sceptyczni czy wrodzy rządowi, stwierdzili, że „dobra zmiana” jest faktycznie dobra i na tyle imponująca, że warto by nastąpiła ona również na ich lokalnych podwórkach. Tymczasem nic takiego się nie szykuje. Jest wrażenie zabetonowania pewnego układu.

Co ciekawe i raczej smutne, to takie przypadki, jak wybór na prezydenta miasta pani, która ma prawomocny wyrok sądowy, albo znakomity wynik wójta, który zdobył ponad 48 procent poparcia, a obecnie siedzi w areszcie i jest podejrzany o 92 przestępstwa, w tym kierowanie grupą przestępczą (sic!). Tych przypadków jest zresztą więcej. Naprawdę ludzi nie obchodzi, że głosują na kandydatów o podejrzanej reputacji? Naprawdę obojętne im jest to, czy będzie ich lokalną wspólnotą rządził jakiś bandzior, hochsztapler, zwykły cham czy kłamca? To również spektakularna klęska „dobrej zmiany”.

A jeszcze do tego wszystkiego te nieszczęsne „nasze” media, która obwieszczają „rekordowe” zwycięstwo i kpią sobie z niektórych kandydatów opozycji tam, gdzie jeszcze można sobie pokpić, bo wynik nie jest pewny. Naprawdę ci dziennikarze uważają, że najlepiej pomogą rządzącym kadząc im, zamiast pisać prawdę i krytykować to, co złe, a chwalić to, co dobre? Kiedy przejrzą w końcu na oczy, będzie już za późno. I będzie znowu można psioczyć, że to „oni” mają pieniądze i monopol informacyjny.

To naprawdę spektakularna klęska PiS-u.

sobota, 20 października 2018

Corner Shop: „Shakespeare on Love”, czyli Romeo i Juleczka, cz. I


Lektura książek Josepha Pearce’a o Szekspirze może być dla wielu otwarciem oczu na piękno i głębię dramatów angielskiego poety, odkryciem ich w gruncie rzeczy na nowo. The Quest for Shakespeare, o której to książce już wspominałem na tym blogu, jest przede wszystkim analizą dowodów na katolicyzm autora Króla Leara. Sam Pearce zapatrywał się na tę sprawę sceptycznie – mimo że o katolickiej mentalności wielkiego dramaturga pisali również tacy wybitni katolicy, jak Belloc, Chesterton czy kard. Newman – ale w końcu musiał stwierdzić, że zebrany materiał – choć sam przyznaje, że jest to materiał poszlakowy – pozwala z dużą pewnością mówić o Szekspirze jako katoliku i w tym świetle czytać jego twórczość.

Już w The Quest for Shakespeare Pearce znajdował potwierdzenie na ten katolicyzm również w utworach. Nic dziwnego, że dwie kolejne swoje książki poświęcił dogłębnej analizie dramatów. Through Shakespeare’s Eyes szczegółowo interpretuje Hamleta, Kupca weneckiego i Króla Leara. O tej książce może jeszcze parę słów na tym blogu napiszę. Trzecia książka szekspirowska, Shakespeare on Love, skupia się tylko na jednej tragedii – Romeo i Julii, czy też może raczej – Romeo i Juleczce albo Romeo i Julci, jak chyba stosowniej byłoby przetłumaczyć tytuł tej sztuki (o czym mowa będzie za chwilę). Warto dodać, że na końcu tej publikacji znajduje się również obszerny i arcyciekawy dodatek poświęcony wpływom na twórczość Szekspira jego dalekiego kuzyna, wielkiego poety metafizycznego, męczennika Kościoła katolickiego i świętego – Roberta Southwella.

Podejście Pearce’a do dramaturgii Szekspira przypomina mi w dużej mierze spojrzenie Hansa Georga Wunderlicha na wykopaliska na Krecie. Wunderlich przyglądając się wykopaliskom w słynnym Knossos, a potem innym podobnym odkopanym „pałacom” na Krecie, doszedł do wniosku, że badacze tych archeologicznych odkryć popełnili błąd podstawowy – „czytali” to, na co patrzyli, stosując współczesne nam miary, współczesny światopogląd, współczesne wzorce kulturowe i nie biorąc pod uwagę faktu, że być może odkryta cywilizacja różniła się od naszej tak diametralnie, że należy ją raczej odczytywać w kontekście kultury i środowiska, w jakim powstawała, uwzględniając przy tym odkrycia z różnych innych dziedzin niż tylko archeologia, takie choćby jak geologia, historia literatury, mitologia, ekonomia, badanie starożytnych tekstów, które w różnej formie przetrwały do naszych czasów.

Kiedy Wunderlich zastosował taką metodę i odstawił na bok opowiastki o beztroskiej cywilizacji, którą zmiótł jakiś niespodziewany kataklizm, wyłoniła się kompletnie inna wizja cywilizacji minojskiej od tej, jaką zresztą do tej pory sprzedaje się turystom i czytelnikom popularnych opracowań na temat historii starożytnej Grecji. Nagle okazało się, że być może te pałace z wodociągami i „nowoczesnymi” wannami to tak naprawdę pałace funeralne, a więc miejsca pochówku, podobne do tych, jakie znajdują się w Egipcie; że radośnie pląsające delfiny, to wcale nie symbol beztroski, ale motyw żałobny; że panie paradujące w „śmiałych” strojach odkrywających biust, to w rzeczywistości płaczki żałobne itd., itp.

Piszę o tym w wielkim skrócie, bo tematem jest książka samego Pearce’a, a nie Tajemnica Krety Wunderlicha. Otóż analizy literackie Pearce’a, podobnie jak archeologiczne dociekania Wunderlicha, zmieniają zupełnie nasze spojrzenie na dramaturgię Szekspira. Od szkoły średniej w zasadzie traktowałem Romeo i Julię jako tragedię o romantycznej miłości od pierwszego wejrzenia, która jako swą główną przeszkodę napotkała waśń między dwoma możnymi rodami. Nie mogąc się oficjalnie kochać, młodzi muszą skonsumować swój związek w tajemnicy, choć bacząc na względy przyzwoitości i moralności, bo po równie tajemnym ślubie, którego udziela im życzliwy zakonnik. Niestety nienawiść ich rodzin doprowadza do tragedii, której można by było uniknąć, gdyby dorośli mieli więcej rozsądku i nie kierowali się emocjami (!). Jak to możliwe, że sam nie dostrzegłem w tym sprzeczności?

No cóż... Pearce roztrzaskuje taką wizję słynnej tragedii w drobny mak. A robi to czytając tę sztukę m.in. w kontekście epoki i katolickiego, a już na pewno chrześcijańskiego i to zakorzenionego w filozofii św. Tomasza z Akwinu, spojrzenia na świat wpisanego w sam utwór. I nagle nie dość, że wszystko zaczyna nabierać głębszego znaczenia, to jeszcze okazuje się, że sama sztuka jest o czymś zupełnie innym, niż sądzą zarówno nieuważni badacze, jak i ulegający im czy czarowi samej sztuki czytelnicy. Jednym słowem autor Shakespeare on Love burzy romantyczne odczytanie tej tragedii.

piątek, 19 października 2018

Czym jest in vitro?


Nic chyba lepiej nie pokazuje, czym tak naprawdę jest in vitro niż kampania na ulicach Rzymu, Mediolanu i Turynu, jaką zorganizowali włoscy obrońcy życia i rodziny. O samej kampanii można więcej poczytać tutaj. Natomiast chciałbym zwrócić uwagę na zamieszczone tam zdjęcie plakatu, jakim posłużyli się obrońcy tradycyjnej moralności i rodziny.


Plakat przedstawia dziecko w wózku... sklepowym. Na jego gołej piersi widnieje kod kreskowy. Wózek jest pchany przez dwóch „tatusiów”. Czasami jeden obraz ujmuje istotę rzeczy lepiej niż tysiące słów. Takie są właśnie konsekwencje in vitro. Człowiek staje się po prostu towarem. Wprawdzie jeszcze nie kupuje się ludzi w supermarketach, wybierając z półek „towar”, który nam najlepiej pasuje rozmiarem, kolorem oczu, płcią, barwą skóry i włosów i potencjalnymi predyspozycjami, ale taka wizja wydaje się być dość bliska realizacji. „Nowy wspaniały świat” na wyciągnięcie ręki!


Rację miała Anna Golędzinowska, nawrócona była modelka, która określiła in vitro handlem żywym towarem. Tak właśnie jest. A jeśli ktoś tego nie dostrzega i mydli nam oczy sentymentalnymi opowiastkami o rodzicach, którzy tak bardzo chcieliby mieć dziecko, to jest po prostu krótkowzroczny albo jest na wskroś złym człowiekiem.


Czy zatem polityk, który nie potrafi przewidzieć konsekwencji tak oczywistych dla byłej modelki, powinien w ogóle być traktowany poważnie? Najpiękniejsze wizje i wizualizacje polskich miast, które pławią się w zieleni i mają wszelkie możliwe udogodnienia dla swoich mieszkańców, są niczym, jeśli polityk je prezentujący gotuje piekło przyszłym pokoleniom. Cóż z tego, że jest to piekło, w którym na pozór żyje się dobrze i bezproblemowo, bo wszystko w nim idzie gładko za naciśnięciem kolorowego guzika na panelu elektronicznego gadżetu! Krótkowzroczny polityk, który widzi jedynie pozorne dobro żyjących pokoleń, a nie dostrzega prawdziwej katastrofy, jaką szykują jego działania pokoleniom przyszłym, powinien zniknąć ze sceny politycznej na zawsze i jak najszybciej. Obojętnie, czy jest to „nasz” polityk, czy „ich”.


czwartek, 18 października 2018

„Gietrzwałd 1877” albo jak Najświętsza Panna ocaliła Polaków przed katastrofą


To niesamowita lektura. Jedna z tych książek, które koniecznie trzeba przeczytać. „Gietrzwałd 1877. Nieznane konteksty geopolityczne” Grzegorza Brauna to wprawdzie niewielka książeczka, ale ma siłę dużej wiązki dynamitu. Powiedziałbym, że jest to rzecz w gruncie rzeczy nowatorska, że takich publikacji oczekiwałbym więcej w kraju, który mieni się krajem katolickim. Grzegorz Braun bowiem próbuje spojrzeć na objawienia Maryjne w Gietrzwałdzie w kontekście geopolitycznym i odkrywa interesujące rzeczy. Na tyle interesujące, że burzą utarte schematy myślowe i nasze spojrzenie na okres w dziejach Polski pod zaborami, który zazwyczaj jawi się jako niespecjalnie zajmujący czy burzliwy.


Braun przede wszystkim zadaje pytania, które powinien postawić sobie każdy myślący katolik: Dlaczego Matka Boża się objawiła? Czy po to, aby dać kilka pobożnych rad tylko? Dlaczego akurat w Gietrzwałdzie? Co jest takiego niezwykłego w tym miejscu, że objawiła się właśnie tam, a nie np. w Częstochowie? Dlaczego przez pierwszy dni milczała? Dlaczego objawiła się właśnie tym dziewczynkom? Dlaczego właśnie w tym, a nie w innym czasie? Czy na przykład nie mogła się objawić w roku 1887 albo kilka dni wcześniej lub później? Co to niezwykłe objawienie spowodowało? Jaki był skutek tak ogromnego napływu pielgrzymów do tej małej miejscowości itp., itd.?


Zadając te i kolejne pytania Grzegorz Braun stosuje chwyt, który jest z pewnością bardzo dobrze mu znany z technik filmowych: skupiając się na chwilę na samym objawieniu i otoczeniu, w którym do niego doszło, odjeżdża kamerą i pokazuje szerszy plan, który nagle zmienia nasze spojrzenie. A pokazując ten szerszy plan szybciutko zniża kamerę to tu, to tam i pokazuje nam i wydobywa z mroku szczegóły, o których być może w ogóle byśmy inaczej nie pomyśleli. Oto mamy żołnierzy przeprawiających się nocą z 26 na 27 czerwca 1877 roku na Dunaju. To znowu spiskowców gromadzących się we Lwowie, a potem zaraz w Wiedniu. Oto nagle widzimy kanclerza Bismarcka kopiącego własnego psa tak wściekle, że biedne zwierzę zdycha. A tu znowuż lądujemy w Londynie zaglądamy przez ramię pewnego lichwiarza do czytanego przezeń listu. A zaraz potem widzimy, jak „czerwony książę” pozuje Matejce do słynnego obrazu przedstawiającego bitwę pod Grunwaldem. I za chwilę papieża Piusa IX przemawiającego do Polaków w Rzymie. A do tego wszystkiego dochodzą nowoczesne karabinki, rozwijająca się sieć kolei żelaznej, pierwsze telefony i telegrafy, prasa donosząca o wydarzeniach na Bałkanach... Jakby tego było mało, do tego wszystkiego następuje jeszcze zmiana perspektywy czasowej, która pozwala nam zauważyć lepiej opisywane wydarzenia w kontekście zdarzeń, do których doszło czterdzieści lat później...


Naprawdę zadziwiające, ile szczegółów w tej niewielkiej przecież książeczce Grzegorz Braun potrafił pomieścić!


A kiedy spojrzymy na to wszystko ponownie, gdy kamera ponownie robi odjazd i spoglądamy z perspektywy tajnego satelity zwiadowczego, nagle okazuje się, że autor zrobił coś, co w języku angielskim określa się jako „join the dots”, a co każdy zna z dzieciństwa, kiedy połączone w odpowiedniej kolejności ołówkiem kropki, które na pozór są chaotyczne, w końcu okazują się tworzyć wyraźny obrazek.


Tyle tylko, że obraz, który się wyłania z opowieści Brauna jest niezwykle plastyczny i przekonujący – oto okazuje się, że odpowiadając na poszczególne pytania, z których część przedstawiliśmy na początku, autor stwierdza, że nie można dojść do innego wniosku, jak tylko do takiego, iż Królowa Polski ocaliła naród przed zagładą, która być może na wieki pogrzebałaby wszelką myśl o niepodległości Polski i okazałaby się straszliwą hekatombą nie tylko narodu polskiego!


Innymi słowy, pisząc o tym jedynym zadziwiającym objawieniu na terenie Polski, które do tej pory zostało oficjalnie uznane przez Kościół – dzięki solidnej pracy dwóch niemieckich duszpasterzy zresztą – Braun umiejętnie łączy dwa czynniki odgrywające w historii rolę – duchowy i materialny, Boski i ludzki, nadprzyrodzony i przyrodzony. Uwzględniając warsztat historyka, pokazuje, że można mówić o historii, uwzględniając też czynnik nadprzyrodzony i że jedno nie jest sprzeczne z drugim, a wręcz wprost przeciwnie – nagle odsłania przed nami niesamowity wymiar tego, co się tutaj dzieje, co się wydarzyło, co dzieje się niejako za kulisami historii, a o czym ci, którzy z góry odrzucają wymiar pozaświatowy, nie mają nawet najmniejszego pojęcia.


Jeśli ktoś taki jak ja, kto do tej pory traktował Gietrzwałd jako po prostu jeszcze jedno popularne miejsce kultu religijnego, nie zastanawiając się nad tym, czy jest w tym objawieniu coś głębszego, przeczyta książkę Brauna, nagle odkrywa wizję świata, która zapiera dech w piersiach. Ta książka każe też sobie zadać pytania o inne niezwykłe zjawisko religijne, które wydarzyło się w ostatnim czasie, a ma już nawet naukowe potwierdzenie – o cudach eucharystycznych w Sokółce i w Legnicy. Bo dlaczego zdarzyły się one właśnie teraz? Dlaczego akurat w Polsce i w tych dwóch odległych miejscowościach? Cóż tak specjalnego jest w tych miejscach, że właśnie tam doszło do widocznej gołym okiem przemiany chleba w Ciało i Krew naszego Pana? Dlaczego wydarzyły się one właśnie w tym, a nie w innym czasie? I cóż takiego dzieje się na świecie, że to właśnie teraz? Może kolejny badacz zajmie się tą kwestią? Gdybyż udało mu się odpowiedzieć przynajmniej na część z tych pytań!


Tymczasem sam Grzegorz Braun jest właśnie w trakcie prac nad nowym filmem o... zgadli Państwo – o Gietrzwałdzie. Z pewnością będzie to film nietuzinkowy!


Grzegorz Braun, Gietrzwałd 1877. Nieznane konteksty geopolityczne, Fundacja Osuchowa, Częstochowa 2018, wyd. II ilustrowane.

środa, 17 października 2018

Po co urzędy miejskie we Wrocławiu mają numery telefonów?


Pisałem już chyba na tym blogu o tym, jak sprawnie i grzecznie załatwiane są niektóre sprawy w urzędach państwowych dzisiaj. Załatwienie na przykład formalności związanych z wymianą starego dowodu tożsamości na nowy lub z załatwieniem nowego dowodu osobistego, gdy skończyła się ważność dotychczasowego, trwa dosłownie chwilkę.


Odradzam jednak na przykład zmianę adresu zameldowania (do tej pory nie potrafię znaleźć żadnego sensownego uzasadnienia utrzymania obowiązku meldunkowego poza mnożeniem biurokracji i utrudnianiem ludziom życia). Jeśli sama formalność może potrwać dosłownie chwilkę, to potem zaczynają się kłopoty. Trzeba przecież wymienić dowód rejestracyjny, bo podany tam adres jest już nieważny. To samo dotyczy prawa jazdy. A to wszystko jeszcze na dodatek kosztuje (choć wymiana dowodu nie). Trzeba przy tym dysponować czasem do stracenia na stanie w kolejkach.


We Wrocławiu moja dwukrotna próba załatwienia nowego dowodu skończyła się niepowodzeniem. Za pierwszym razem, choć wydawało mi się, że przyszedłem w miarę wcześnie, nie było już nawet numerków ani druków do wypełnienia. Za drugim razem formularze wprawdzie były, ale pani z informacji dała mi do zrozumienia, że spędzę w urzędzie cały dzień i lepiej mi przyjść w innym terminie. Nie miałem czasu do marnowania, więc zrezygnowałem. Jestem ciekaw, czy trzecia próba mi się powiedzie.


Jeśli ktoś chce załatwić formalności w Urzędzie Stanu Cywilnego, to musi się nastawić na to, że zmarnuje być może nawet kilka godzin. Przy tym nie ma tam żadnego punktu informacyjnego (ja przynajmniej takiego nie znalazłem). Jeśli więc ktoś nie potrafi się połapać w instruktażach umieszczonych na tablicach informacyjnych, musi próbować uzyskać informację u jednego z zatrudnionych i zajętych urzędników. Pójście do tego urzędu w lecie, to istna masakra. Nie dość, że upał tego roku był straszliwy, to jeszcze czeka się w naprawdę długiej kolejce.


Gdyby ktoś wpadł jednak na pomysł, że można by zadzwonić i przed udaniem się do urzędu uzyskać stosowne informacje, by potem nie krążyć bezradnie i nie wracać do domu, jeśli zapomni się na przykład jakichś dokumentów czy danych potrzebnych do wypełnienia formularza, ostrzegam, że nie jest to takie proste. Jakimś dziwnym trafem udało mi się po kilku próbach dodzwonić do Urzędu Stanu Cywilnego przed pójściem tam, by załatwić formalności. Udało mi się to także za drugim razem, ale tym razem po naprawdę wielu próbach połączenia. Niestety, ponieważ sprawa ciągle jest w toku, musiałem tam zadzwonić ponownie, ale tym razem nie udało mi się ani razu dodzwonić od tamtego czasu: albo telefon jest zajęty, albo nikt nie odpowiada. Musiałem w końcu wysłać e-mail, na który odpowiedź dostałem w końcu po kilku dniach.


To samo dotyczy niestety Urzędu Wojewódzkiego, w którym z kolei jest załatwiana kolejna sprawa. Tutaj rezultat jest dużo gorszy – do tej pory nie udało mi się tam dodzwonić ani razu (sic!). Na telefon albo nikt nie odpowiada, albo z kolei numer jest zajęty. W desperacji próbowałem dodzwonić się do jakiegokolwiek działu, który może mieć cokolwiek wspólnego z ważną dla mnie sprawą. Bez rezultatu. Na wysłany przed prawie tygodniem e-mail nie dostałem żadnej odpowiedzi, aż do dzisiaj, kiedy wreszcie ktoś do mnie zadzwonił. Na szczęście urzędniczka okazała się bardzo uprzejma i pomocna.


To wszystko, przy informacjach o rosnącej, a nie malejącej biurokracji, jest zdumiewające. Nie wiem, co robią te rzesze urzędników państwowych utrzymywanych z naszych pieniędzy. Jeśli faktycznie jest ich tak dużo, to dlaczego nie ma ich wystarczająco dużo, by odbierać telefony i odpowiadać na e-maile? Po co w ogóle podają numery telefonów, jeśli wszelka próba dodzwonienia się, kończy się fiaskiem, a jeśli już zakończy się pomyślnie, to jedynie po nieskończonych próbach wybierania tego samego numeru? Może więc tych urzędników nie jest wystarczająco dużo, są tak zasypani pracą, że nie są w stanie uporać się z nią w szybkim tempie. A może obciążeni są niepotrzebną robotą papierkową albo część z nich zajmuje się rzeczami zbędnymi? Trudno mi powiedzieć.


I na koniec – jeszcze jedna kwestia. Urzędnicy państwowi z reguły są dzisiaj uprzejmi (czego przykład miałem dzisiaj), choć nie zawsze. Pamiętam, jak swego czasu, oburzony na praktyki pewnego znanego biura podróży, postanowiłem skonsultować się z rzecznikiem praw konsumenta. Po kilku próbach udało mi się w końcu i ktoś odebrał telefon. Okazał się to być jakiś gburowaty pan, niezbyt uprzejmy i niezbyt pomocny. Nawet jeśli miał rację, że w zgłaszanej sprawie, to biuro podróży było na wygranej pozycji i nic nie dawało się zrobić, to odczucie było takie, że zostałem spuszczony na drzewo. A przecież od rzecznika praw konsumenta można by oczekiwać odrobinę więcej życzliwości, prawda?


poniedziałek, 15 października 2018

Dlaczego nie zagłosuję na Mirosławę Stachowiak-Różecką


Poświęciłem parę tekstów na tym blogu kandydatowi na prezydenta Warszawy – Patrykowi Jakiemu. Stwierdziłem w nich, że nie mógłbym głosować na tego kandydata, gdybym mieszkał w Warszawie. Z różnych powodów nie śledziłem bliżej poglądów pani Sachowiak-Różeckiej, która jest kandydatką PiS-u, lansowaną z uporem po raz kolejny na prezydenta Wrocławia. Przejrzałem parę tygodni temu jej program, ale nie wszystkie punkty były jeszcze gotowe i wprowadzone w sieć, więc postanowiłem przyjrzeć się sprawie bliżej później. Ponieważ jednak chwila wyborów lokalnych jest już bliska, postanowiłem sprawdzić.

Przynagliło mnie do tego pewne spotkanie, na którym dowiedziałem się, że kandydatka PiS-u na prezydenta Krakowa, Małgorzata Wassermann zdaje się wyrażać pogląd na temat in vitro podobny do „konserwatywnego” poglądu Patryka Jakiego – czyli sprzeczny z nauczaniem moralnym Kościoła. Wygląda na to, że argumentacja – jeśli informacje mi podane są ścisłe – jest taka sama, jak Jakiego, co z kolei sugeruje, że są to instrukcje odgórne, być może nawet wymyślone przez samego Prezesa.

Okazuje się, że pani Stachowiak-Różecka nie jest pod tym względem lepsza. Wprost mówi, że popiera in vitro. Wprawdzie zasłania się tym, że gdyby miała wybierać dofinansowanie hospicjum a in vitro, wybrałaby hospicjum, ale niewiele to zmienia. Nie mogę z czystym sumieniem oddać na nią głosu. Mówię: „Non possumus”. Dosyć! Mam po prostu dosyć mydlenia oczu i zgniłych kompromisów. Nie zamierzam głosować na ludzi, którzy są na bakier z nauką moralną Kościoła i po prostu nie oddam na nią głosu.

Biorąc udział w ostatnich wyborach do Sejmu i Senatu miałem świadomość, że PiS to w gruncie rzeczy takie PO, tylko uczciwsze. Miałem jednak nadzieję, że może partia ta będzie szanować naukę Kościoła i będzie konsekwentna również w tej dziedzinie. Nie jest. Mówię więc: na fałszywą prawicę głosować nie będę! Nie mogę tego zrobić z czystym sumieniem. Po prostu nie mogę.

Niepołomice


piątek, 12 października 2018

Wolność według Kubusia


Swój stosunek do różnej maści celebrytów wyrażałem już na tym blogu kilkakrotnie. Niespecjalnie więc interesują mnie kłótnie między nimi, czy medialne ustawki. Czasami jednak warto posłuchać, co mówią, bo bywa, że jest masa śmiechu, ale też ich paplanina pozwala sobie wyobrazić, jakie plany mają groźniejsi od nich macherzy od „wolności”.

Oto ulubieniec publiczności, podstarzały nastolatek albo nastoletni ramol, wybitny (a jakże!) znawca pisarstwa Romana Dmowskiego, postanowił skarcić swoją byłą konkubinę, czy też – jak to się ładnie dzisiaj mówi – dziewczynę albo partnerkę. Otóż jego była ma zagrać w kontynuacji PRL-owskiej komedii obok... o zgrozo!... aktorki, która otwarcie wyraża swoje poparcie dla PiS-u. Tego oczywiście żaden bojownik o wolność i demokrację nie może przemilczeć lub puścić płazem. Przecież zwolennicy PiS-u powinni być izolowani, a najlepiej wysłani w jakieś miejsce odosobnienia. Nie może być tak, by np. aktor popierający PO zagrał obok aktora popierającego PiS. Najlepiej wprowadzić segregację partyjną. A agencje aktorskie obowiązkowo powinny wpisywać w CV swoich aktorów ich preferencje polityczne. Nie można w żadnym razie dopuścić do tego, by np. króla Leara zagrał jakiś „pisior”, a Edmunda zwolennik PO lub Nowoczesnej.

W następnym etapie powinno się badać również preferencje polityczne pacjentów, a do tabliczki z nazwiskiem lekarza podawać, jakiej partii jest zwolennikiem. Żaden doktor, który popiera KOD nie może przecież leczyć zwolenników kaczystowskiego reżymu! Strach też iść do lekarza, który Prezesa uważa za męża stanu!

Kubuś niewątpliwie sporo się nauczył pilnie studiując Dmowskiego i jego proroczą analizę dojścia Hitlera do władzy, kiedy przyszły kanclerz Rzeszy był jeszcze dzieckiem.

Dobra wiadomość z Norwegii!


Okazuje się, że jest jeszcze sprawiedliwość na tym świecie. Dr Katarzyna Jachimowicz, która została zwolniona z pracy za odmowę m.in. zakładania pacjentkom wkładek wczesnoporonnych, wygrała w Sądzie Najwyższym Norwegii proces, jaki wytoczyła swojemu pracodawcy. Decyzja pracodawcy naruszała wolność sumienia pani doktor.

Zauważmy, że także u nas są środowiska i politycy, którzy chcieliby uniemożliwić lekarzom protest przeciwko praktykom niezgodnym z ich sumieniem i odmowę wykonania tzw. „zabiegów”, czyli zamordowania nienarodzonego dziecka. To samo zresztą dotyczy przymuszania aptekarzy do wydawania środków antykoncepcyjnych.

Zmiany w prawodawstwie Irlandii, które popierali tacy użyteczni idioci, jak słynny piosenkarz Bono, doprowadziły do sytuacji, w której próbuje się tam już po zmianie prawa łamać sumienia lekarzy i przymuszać ich do wykonywania „usług”, które są niezgodne z ich sumieniem. Warto zapamiętać nazwisko irlandzkiego lekarza, dr Brendana Crowley’a, który występuje w obronie nienarodzonych i sprzeciwia się łamaniu sumień lekarzy i przymuszania ich do m.in. kierowania pacjentek do innego lekarza, by mogły zabić swoje dziecko.

Jak widać, obrona tzw. „praw kobiet” prowadzi do tworzenia systemu wręcz totalitarnego, w którym nie ma miejsca na wolność sumienia. Dobrze, że są jeszcze tacy dzielni lekarze, jak dr Jachimowicz czy dr Crowley, którzy mają odwagę przeciwstawić się zamorodyzmowi w białych rękawiczkach. Bronią także naszej wolności.

środa, 10 października 2018

Pro publico Bono?


W czasach, kiedy wielkie korporacje przejęły rolę kapłanów i uczą nas tolerancji i miłości do inności, cenzurują i karzą za niepoprawne myśli, muzycy zajmują się polityką. Bono, gwiazdka muzyki pop, od dawna angażuje się w politykę i różnego rodzaju działalność charytatywną. Ma pieniądze, to kto mu zabroni?

Bono to ten sam łobuz, który poparł głosowanie za uchyleniem zakazu aborcji w Irlandii. Autor wzruszających piosenek o miłości poparł barbarzyńskie prawo dopuszczające mordowanie najbardziej niewinnych i bezbronnych z istot ludzkich. To wszystko oczywiście „in the name of love”, a jakże inaczej!

Teraz Bono postanowił pomóc Europie i Afryce, a także... Polsce. Widać, że bardzo na sercu leży mu Konstytucja. Strach się bać normalnie!

wtorek, 9 października 2018

Reżyser jak huba ludzka na drzewie Europy


Znany reżyser chodzi po redakcjach (albo redakcje przychodzą do niego) i gada bzdury. Gdybyśmy nie żyli w czasach totalnego upadku, każdy rozsądny redaktor naczelny doradziłby panu reżyserowi: „Daj sobie spokój, Wojtek, z tymi gadkami o kalendarzach z papieżami i śpiewnikami oazowymi na poczcie, bo się po prostu ośmieszasz. My ci tego nie puścimy, to się wytnie, ale nie rozpowiadaj tych nonsensów gdzie indziej, bo ktoś to wydrukuje i będzie kupa śmiechu na całą Polskę”. Ale nikt mu tak nie powie, bo żaden z tych szanownych panów redachtorów sam o tym nie wie.

Tymczasem to ów reżyser jest tym „alienem”, obcym (i nie koniecznie ósmym pasażerem Nostromo, choć mającym podobnie morderczy instynkt). To on jest hubą ludzką na drzewie Europy, która pijąc z niego soki twierdzi, że to Europa wyrosła na niej i jej podobnych hubach.

Wyobraźmy sobie oto np. Murzyna z Afryki (przy całym szacunku do Murzynów) np. z Namibii albo z Zimbabwe, który przyjeżdża do Polski, osiedla się tu, mieszka tu, pracuje i oto w pewnym momencie dostaje nagle szajby. I chodzi i opowiada chętnym do słuchania dziennikarzom, jak to idzie na pocztę i widzi kalendarze z białymi i książki pisane przez białych, jedzie autem, a tu brzydkie budowle postawione przez białych, a jego dzieci chodzą do szkoły, a tam sami biali. I co gorsza jakiś pracownik IPN-u na dodatek uczestniczył w zgromadzeniu białych. On (ten Murzyn) się dusi. Jego (tego Murzyna) pokolenie jest już stracone. Ale jego (tego Murzyna) dzieci może będą już żyły w szczęśliwszym świecie, gdzie białych nie będzie albo będzie ich bardzo mało i nastąpi rozdział państwa od białych.

A więc ten reżyser chodzi i wygaduje podobne bzdury, jakie wygaduje ten wyimaginowany Murzyn (albo Eskimos czy Apacz, jeśli ktoś obawia się w tym ukrytego rasizmu). Jeśli to, co napisałem wyżej, nie jest jeszcze jasne: Europa to Kościół katolicki. Ten wyśmiewany Polak-katolik, to tak naprawdę Polak-Europejczyk. To, że taki reżyser może robić swoje głupie filmy, zawdzięcza faktowi, że Europę budował Kościół katolicki a nie wyznawcy Mahometa na przykład. Jednak, skąd nasz reżyser ma o tym wiedzieć, jeśli on nawet nie wie, że to on jest barbarzyńcą, a wydaje mu się, że tak naprawdę jest Europejczykiem.

poniedziałek, 8 października 2018

Z cyklu: Myszkując po Internecie – „Dwa serduszka, cztery oczy”


Nie oglądałem jeszcze filmu „Zimna wojna” Pawlikowskiego. Mam nadzieję, że jest to obraz lepszy niż nieszczęsna „Ida” – film nudny i przyprawiający nam gębę antysetmitów. Zachwycił mnie natomiast „trailer” „Zimnej wojny” – i chyba trudno, żeby nie zachwycił każdego, kto kocha jazz, choć same, wysmakowane czarno-białe zdjęcia również robią swoje. Jazzowa interpretacja ludowej piosenki „Dwa serduszka” jest moim zdaniem powalająca. Przyznam się ze wstydem, że nigdy wcześniej nie słyszałem tej piosenki, a więc postanowiłem (za namową mojej żony, która oczywiście takie rzeczy zna), sprawdzić, czy można znaleźć jeszcze inne wersje – zarówno ludowe, jak i może jazzowe – tego utworu. Okazuje się, że owszem i to dość spory wybór, z którego kilka wersji jest równie interesujących lub niemal interesujących, jak ta, która reklamuje film Pawlikowskiego.

Najpierw więc interpretacja z „trailera”. Potem wersja ludowa w wykonaniu Mazowsza i ciekawa i dobrze zaśpiewana wersja Magdy Umer i Anny Marii Jopek. Na końcu interpretacja instrumentalna Wojtka Gogolewskiego (co to za mania na infantylizm z tymi zdrobnieniami imion – chodzi o to, że łatwiej wymówią je na Zachodzie?), której początek wydał mi się nieco banalny i może nawet ześlizgujący w stronę jakiegoś disco, ale potem jest naprawdę dobrze.





czwartek, 4 października 2018

Corner Shop: „Tinker’s Leave” Maurice’a Baringa, czyli wojna, miłość i cierpienie, cz. II


Jest w tych przygodach Milesa parę rzeczy ciekawych. Po pierwsze jest to spojrzenie na Rosję okiem Anglika, Anglika zafascynowanego Rosją, ulegającego jej czarowi. I chodzi nie tylko o główną postać, ale o samego pisarza, który (jak się zdążyłem już dowiedzieć) spędził w tym kraju trochę czasu jako dyplomata, nauczył się jego języka (a sam był poliglotą), uczestniczył też w wojnie japońsko-rosyjskiej lat 1904-1905 jako korespondent, co niewątpliwie było również inspiracją dla powieściowych przygód Milesa.

Pisałem już na tym blogu o Caryll Houselander, również angielskiej autorce katolickiej, i jej wizji Chrystusa ukrzyżowanego jako rosyjskiego cara, wizji, która dla Polaka jest niemal bluźniercza, ale pozwala też wyjść poza utrwalony stereotyp Rosji. Nieco podobnie jest w przypadku Baringa, choć rzecz nie w mistycznych wizjach, ale w powieściowym obrazie tego kraju. Kozacy Baringa to nie brutalni żołdacy, którzy tłumią wolność buntującego się narodu ciemiężonego carskim knutem. To po prostu mniej lub bardziej sympatyczni żołnierze, którzy nie tyle budzą grozę, co pełnią po prostu swą służbę.

Ciekawe są też na przykład dywagacje Aloszy o policji carskiej i policji Wielkiej Brytanii. I ponownie – idą one pod prąd utrwalonych w polskiej świadomości wizji bezwzględnej i brutalnej policji zaborczego imperium. Co nie oznacza, że obraz Rosji w powieści Baringa jest sielankowy. Tinker’s Leave opublikowano w roku 1927, a więc już 10 lat po przewrocie bolszewickim. Powieść pokazuje kraj, w którym wrze i mówi się o rewolucji, choć część postaci jest sceptyczna co do możliwości jej wybuchu w najbliższym czasie. Jednym z głównych tematów jest kwestia agrarna. Sam Miles łapie bakcyla i emocjonalnie angażuje się w pewnym momencie w dyskusje polityczne. Ale nie sposób ulec wrażeniu, że jest też w tym wszystkim jakaś nuta melancholii, co być może potęguje spokojna narracja i świadomość, że obserwujemy świat, który już za parę lat ma ulec kompletnej zagładzie.

Jest w tej powieści również nieco egzotyki, bowiem oprócz Petersburga i Moskwy oraz rosyjskiej prowincji, mamy okazję oglądać oczami bohaterów wydarzenia w Mandżurii. Nie brak także humoru. Zabawne są na przykład dywagacje o tym, jak wyglądałby Hamlet napisany przez Ibsena, a jak w wizji Czechowa, aż chciałoby się przytoczyć obszerne fragmenty powieściowej rozmowy na ten temat. Zresztą o nawiązaniach do Szekspira i problematyce szekspirowskiej w tej powieści można by pewnie napisać sporą rozprawę. Wystarczy wspomnieć, że sam tytuł został zaczerpnięty z Wieczoru Trzech Króli.

Sporo tu dyskusji o teatrze, literaturze, sztuce i muzyce. Ten intelektualny ferment to także część owego wspomnianego wyżej wrzenia, ale zapewne i znak tamtych czasów. Jest oczywiście też dużo wódki, bo jakżeby inaczej w Rosji? A przy tym towarzystwo jest międzynarodowe, więc rosyjski miesza się z angielskim, francuskim i niemieckim, nie mówiąc już o chińskim. Wódka i inne trunki mieszają się z fragmentami literackimi, wśród których pojawiają się fragmenty poezji Belloca.

Ale oprócz fascynacji Rosją i dywagacji literackich, wydaje mi się, że głównymi tematami tej powieści są: wojna, miłość i cierpienie. A w tym wszystkim umiejętnie wpleciona jest kwestia religii katolickiej, choć główny bohater wydaje się być indyferentny na sprawy religijne, to jednak siłą rzeczy uczestniczy w dysputach religii poświęconych.

Wojna jest u Baringa inna od tego, do czego przyzwyczaiła nas literatura zarówno ta tworzona po I wojnie światowej, jak i zwłaszcza ta powstała po II wojnie światowej. Nie jest to żadne Na Zachodzie bez zmian. Nie jest to też Paragraf 22. Choć wojna jest okrutna, niesie ze sobą cierpienie, to jednak nie jest ukazana jako totalny bezsens, jako absurd, w którym uczestniczą wszyscy nie mogąc się z niego wywikłać. Co ciekawe, indywidualne cierpienie nakłada się tutaj z cierpieniem Chrystusa, z samotnością Chrystusa, który zostaje opuszczony przez swoich uczniów. Tym samym to indywidualne cierpienie wydaje się mieć głębszy sens. I co równie interesujące, takim człowiekiem, którego cierpienie zostaje zestawione z cierpieniem Chrystusa, jest carski oficer.

Drugim tematem w tej powieści zdaje się być miłość. I jest to zarówno miłość szczeniacka, taka jak młodzieńcza miłość Aloszy, o której Miles dowiaduje się od niego i miłość samego Milesa, która objawia się gwałtownością decyzji, hojnością serca. Jest tu również miłość zatruta, jeśli w ogóle można nazwać ją miłością, bo bardziej przypomina zaćmienie rozumu, jakieś zaczadzenie duszy. I tutaj ponownie przykładem jest Alosza. Jest wreszcie miłość dojrzała, taka, która „nie szuka swego”. I można powiedzieć, że ta miłość wydaje się ostatecznie zwyciężać w tej powieści (ale nie będę zdradzać za dużo, bo a nuż ktoś się skusi i tę powieść przeczyta).

Z tymi dwoma tematami – z wojną i miłością – wiąże się wreszcie temat cierpienia. Można w zasadzie powiedzieć, że ten motyw przewija się przez całą powieść i że samo cierpienie przybiera tutaj różne formy. Stanowi też cierpienie mocny akord pod koniec Tinker’s Leave, kiedy „wakacje” Milesa się kończą. I wydaje mi się, że być może ten motyw spaja całą powieść. Jak sam autor napisał w innym utworze: cierpienie będzie wówczas miało uzdrawiającą moc, jeśli się je przyjmie, a jest to najtrudniejsza rzecz na świecie.

Maurice Baring, Tinker’s Leave, darmowy e-book do ściągnięcia tutaj.

środa, 3 października 2018

Kolanek, Wałach i o. Szustak, czyli spirala kontrowersji się rozkręca dalej


Nie milkną kontrowersje wokół kinowego obrazu o klerze. Ostatnio obejrzałem dwie kolejne wypowiedzi na jego temat. Dwie różne i przyjmujące nieco inną perspektywę.


Redaktorzy portalu PCh24.pl, Tomasz Kolanek i Wojciech Wałach, wypowiedzieli się na temat opinii, że reakcje katolików promują ten film. Ich zdaniem – w wielkim skrócie – nie jest to prawda, bo to dzieło naszego domorosłego obrazoburcy ma tak potężną kampanię reklamową, że jego popularność nie jest niczym dziwnym. Częściowo muszę się z nimi zgodzić, aczkolwiek we Wrocławiu nie zauważyłem jakiejś ogromnej kampanii na ulicach miasta. Może poruszam się takimi ulicami, że nie widzę tych bilbordów. Naprawdę – nie przypominam sobie chyba ani jednego bilbordu z reklamą tego obrazoburczego obrazu, co nawet jest nieco dziwne, bo moja praca wymaga m.in. jeżdżenia po mieście autem.


Prawdą jest też, że nie ma możliwości uniknięcia reklam tego filmu w Internecie. Jednak ostatnio jest tak głównie za sprawą dziennikarzy wszelkich opcji (i nie tylko), którzy nieustannie o tym dziele piszą. Sam się w to wkręciłem, choć celowo unikam samego nazwiska autora filmu, jak i jego tytułu. Możecie to sobie uważać za głupie, nic na to nie poradzę – choć w tak symboliczny sposób chcę podkreślić, że nie pragnę włączać się do ogólnego trendu.


Mimo wszystko nie zgadzam się z opinią, że reakcja katolików nie przysparza popularności filmowi. Przysparza. Taka reakcja była z pewnością spodziewana przez twórców tego obrazu. Na zasadzie, że im więcej szumu – tym lepiej. Do kina pójdą ci, którzy uważają, że pewnie reżyser pokazał prawdę o „klechach” i stąd wściekłość katolików, a zatem to trzeba zobaczyć. Na film pójdą też ci, którzy uważają, że muszą sami sprawdzić, czy naprawdę jest tak zły, czy może rację mają ci, którzy to kinowe widowisko chwalą. Gdyby nie moja ogólna niechęć do „dzieł” tego reżysera, pewnie sam zabrałbym swoją żonę do kina, by się przekonać, ile jest prawdy w reakcjach negatywnych i w zachwytach.


Moim dodatkowym argumentem jest też to, że są inne produkcje filmowe, które chyba nie spotkały się z takim odzewem, a są wciąż nachalnie reklamowane w sieci. Ot, na przykład namolnie od dłuższego czasu pojawia mi się na różnych stronach internetowych reklama serialu innego znanego i popularnego reżysera – pani w biustonoszu czy w swego rodzaju gorsecie, która krzyczy z dachu do męża w więzieniu (albo konkubina). Wiem, bo wcześniej natknąłem się na cały fragment wideo tej sceny. Nie mogę się opędzić od tej reklamy. Nie słyszałem, aby ów serial cieszył się aż tak ogromną popularnością, jak obecny film o klerze. Prawdopodobnie byłoby inaczej, gdybyśmy my, katolicy, zauważyli tam coś obrazoburczego.


Drugi komentarz pochodzi z wideobloga o. Adama Szustaka. Tutaj trzeba zacząć oglądać od mniej więcej 6 minuty 59 sekundy, gdzie o. Szustak mówi o samym filmie i swoich odczuciach. Zgadzam się z nim w zasadzie tylko w jednym: wszelkie zakazy, jeśli chodzi o to arcydzieło, są pozbawione sensu. Aczkolwiek z pewnością moja argumentacja będzie inna niż o. Szustaka – uważam bowiem, że to tylko dodaje popularności reżyserowi. I jego filmowi.


Nie zgadzam się z o. Szustakiem co do jego zachwytów nad pierwszym obrazem tego reżysera. Nie uważam go ani za arcydzieło, ani za film nawet dobry. Nie ma tam ani krztyny prawdy o Polsce jako takiej. Można oczywiście argumentować, tak jak robi to dominikanin w przypadku nowego wytworu głośnego reżysera, że takie sytuacje się zdarzają, a więc jest to zachęta dla nas do nawrócenia. Można i tak. Ja nie dostrzegam żadnej wartości w dziele (czy też dziełach), które nie widzi w świecie żadnej iskierki dobra, a w każdym utytłane w błocie i cielesnych wydzielinach bydło. Jeśli więc zdaniem dominikańskiego recenzenta ten film jest gorszy od pierwszego „arcydzieła” reżysera, to w mojej skali porównawczej jest to obraz, który sięgnął samego dna.


Podziwiam natomiast o. Adama Szustaka za jedno: że poszedł na ten film w habicie. To jest prawdziwa odwaga, choćby nawet sam recenzent traktował to z przekorą. Chyba niewielu zakonników czy księży by się na to zdecydowało (choć mogę się mylić).