wtorek, 23 października 2018

Spektakularna wyborcza klęska Kościoła katolickiego


Pisałem wczoraj, że rezultaty wyborcze to tak naprawdę spektakularna klęska PiS-u i że nie przykryją tego żadne propagandowe zabiegi mediów przychylnych partii rządzącej. Jak bowiem skomentować fakt, że w Warszawie z Patrykiem Jakim mógłby równie dobrze wygrać zwykły kij od szczotki albo mop ucharakteryzowany na kandydata KO?! Trudno się dziwić w tej sytuacji rozpaczy córki Jolanty Brzeskiej. Przecież partia rządząca miała wszystkie atuty w ręku, a okazuje się, że pan Trzaskowski mógłby równie dobrze siedzieć w domu i co najwyżej oblepić Warszawę swoją facjatą lub zdjęciem wspomnianego wyżej mopa.


Jednak ta spektakularna klęska PiS-u, której najlepszym przykładem jest Warszawa, to także klęska... Kościoła katolickiego. Pisałem już na tym blogu chyba kilka razy o dziwnym milczeniu duchownych, gdy kandydaci partii rządzącej wygadywali skandaliczne rzeczy o in vitro, twierdząc jednocześnie, że ich poglądy są zgodne ze stanowiskiem Episkopatu Polski (casus Patryk Jaki). Nie przypominam sobie ani rzecznika polskich biskupów, ani jakiegoś księdza, który zabrałby w tej sprawie głos i skarcił polityka głoszącego poglądy będące w jawnej sprzeczności z nauką moralną Kościoła katolickiego. Głos powinien chociaż zabrać proboszcz parafii, w której Jaki chodzi na Mszę św. Jaki to przecież osoba publiczna, a jego słowa sieją zamęt wśród mniej rozgarniętych katolików, którzy nie słysząc głosu sprzeciwu, mogą sądzić, że faktycznie Kościół dopuszcza in vitro czy finansowanie tego procederu przez administrację lokalną.


To jednak jeden tylko przykład nieinterweniowania kapłanów w sytuacji, gdy wierny Kościoła katolickiego, będąc osobą publiczną, głosi rzeczy i podejmuje działania narażające go na ekskomunikę albo które właściwie skazują go na ekskomunikę, dopóki nie odwoła swoich poglądów publicznie. Mieliśmy już tego przykłady zresztą w sytuacji stanowiska zajmowanego przez katolickich polityków w kwestii aborcji.


Kiedy się jednak weźmie pod uwagę sukces w tych wyborach polityków o – nazwijmy to łagodnie – wątpliwej reputacji, to rodzą się od razu dwa pytania: 1) Jaki procent wyborców, którzy oddali głos na tych polityków, to wierni Kościoła katolickiego? 2) Co robili duchowni w miejscowych parafiach, gdy widzieli, że kandydatami na urzędy są osoby albo skazane prawomocnymi wyrokami, albo mające mocne zarzuty, albo wręcz siedzące w aresztach (sic!)?


Jeśli chodzi o pierwsze pytanie, to trudno uwierzyć w to, by wśród osób głosujących na przykład na prezydenta Poznania czy Olsztyna nie było w ogóle katolików! A media przypominają, że pierwszy promuje dewiacje seksualne, a drugi ma poważne zarzuty o gwałt! Ale to tylko dwa przykłady, a przecież jest ich więcej. Jaki był procent katolików, którzy oddali na tych ludzi głos? Czyżby katolicy biorący udział w wyborach w ogóle nie brali pod uwagę nauki moralnej Kościoła? Czyżby dla wiernych Kościoła katolickiego nie liczyły się takie cechy jak np.: prawość, uczciwość, prawdomówność, szacunek dla płci pięknej, skromność, przestrzeganie Dekalogu itp., itd.? Dość dosadnie zresztą i bez ogródek podsumował to prof. Jacek Bartyzel.


Jeśli chodzi o drugie pytanie, skoro księża i biskupi milczeli w przypadku deklaracji niezgodnych z nauczaniem moralnym Kościoła, to można przypuszczać, że niestety również milczeli w przypadku kandydatów o wątpliwej reputacji. Jeśli jednak się mylę i przemówili w tej sprawie, a wierni mimo to oddali głos na takie szemrane towarzystwo, to raczej kiepsko świadczy o sile Kościoła katolickiego. W obu przypadkach oznacza to jego spektakularną klęskę.


Podsumowując te dyletanckie refleksje: powód do poważnego namysłu i zmartwienia mają więc nie tylko liderzy partii rządzącej, ale także (a może przede wszystkim?) hierarchowie Kościoła katolickiego. Zrobią to? Trochę wątpię.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz