Utwór nasycony symboliką religijną, metafizyczną, od
pierwszych stron sprawia na czytelniku wrażenie, że opowiadający czuje radość
ze snucia swej opowieści, wręcz delektuje się nią. Są tutaj rozdziały, które
same w sobie stanowią jakby osobne doskonałe całostki, choć jednocześnie będące
integralną częścią tego sporego przecież woluminu. Stąd też czytelnik czuje
przyjemność wracając do niektórych z nich i czytając je na nowo, tak jak się
wraca do ulubionego wiersza. Przyjemność tę zwiększa jeszcze odkrywanie różnych
szczegółów i nawiązań.
Polskiemu czytelnikowi, który musi dodatkowo zmagać się z
trudnościami językowymi, to wszystko ułatwia współczesna technologia. Taki
czytelnik jest w dużo lepszej sytuacji dzisiaj, niż był – powiedzmy – nawet 20
lat temu, kiedy musiał wertować tradycyjne słowniki i encyklopedie, a
prawdopodobnie często skazany bywał na domysł. Wystarczy mieć pod ręką
smartfona z wgranym dobrym słownikiem internetowym (albo nawet dwoma czy
trzema) oraz dostępem do Internetu, by móc na bieżąco rozwiązywać napotykane
trudności, a nawet znaleźć wskazówki co do lektury – np. anglojęzyczne blogi
poświęcone arcydziełu Hermana Melville’a, interpretacje zwracające uwagę na
istotne detale oraz odniesienia do innych dzieł czy nawet nagrania z lektury
powieści, będące wskazówką co do wymowy co trudniejszych słów czy zwrotów.
Oczywiście to wszystko nie zastąpi znajomości języka angielskiego na
odpowiednim poziomie – lektura przerywana ciągłym wertowaniem słownika, nawet
jeśli jest to najnowocześniejszy słownik elektroniczny, nie jest w końcu żadną
przyjemnością, a może podziałać mocno zniechęcająco. Ale nawet przy pewnych
brakach warto spróbować i – odrzucając pokusę ciągłego zerkania do słownika –
czytać, domyślając się sensu nieznanych zwrotów, a sprawdzając co istotniejsze
po skończonej lekturze kolejnego obszerniejszego fragmentu. „Moby Dick” z
pewnością jest tego wart.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz