Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dick P.K.. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dick P.K.. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 13 lutego 2018

Trzy stygmaty Elona Muska?


Ponieważ nie oglądam telewizji, niektóre wiadomości docierają do mnie z opóźnieniem, choć niby powinny docierać szybciej, bo dość regularnie przeglądam główne portale informacyjne.

Tak więc z opóźnieniem dotarła do mnie informacja o wystrzeleniu najpotężniejszej do tej pory rakiety kosmicznej. Nie ukrywam, że oglądałem to z pewną ekscytacją. Wizja zdobywania kosmosu wydaje się znów realizować na naszych oczach. Wyobraźnia autorów science fiction trochę przerosła rzeczywiste możliwości ludzi. Mimo że mamy rok 2018 wciąż nie ma baz na Księżycu, nie latamy na Marsa, nie wylecieliśmy też jeszcze poza nasz własny układ słoneczny.



Choć trzeba przyznać, że w pewnych dziedzinach rzeczywistość przerosła z kolei to, co pisarze fantastyki sobie wyimaginowali. Niektóre ich pomysły przy faktycznym postępie np. w elektronice wydają się z dzisiejszej perspektywy śmieszne.

Rozmach i wizja Elona Muska dają jednak nadzieję na to, że coś ruszy w dziedzinie eksploracji kosmosu i może doczekamy się faktycznego lądowania na Marsie, pierwszych baz na tej planecie, a także na Księżycu.

Dlaczego mnie to tak ekscytuje? Z różnych powodów. Ale jednym z nich jest to, że bardzo przypomina mi to wizje z niektórych powieści Philpa K. Dicka, gdzie pojawiają się postaci zwariowanych biznesmenów-eksploratorów, którzy wyruszają w nieznane. Tak jest na przykład w powieści „Trzy stygmaty Palmera Eldritcha”.

Richard Branson czy Elon Musk bardzo mi się kojarzą z tymi fikcyjnymi bohaterami. Może po raz kolejny potwierdzą, że jednak to duch przygody, wizja, inwencja i przedsiębiorczość jednostki są tym, co prowadzi do przekraczania kolejnych granic w naszym poznawaniu świata materialnego. No i jeszcze to auto posłane w kosmos...

Teraz zobaczymy, czy do końca roku faktycznie dwóch turystów poleci dookoła Księżyca, jak zapowiedział już Elon Musk. Może nastąpi wreszcie jakieś przyspieszenie?

A na koniec pewne nagranie z kosmosu:


sobota, 3 lutego 2018

„Blade Runner” schodzi na psy i inne ubiegłoroczne rozczarowania, cz. II


Najnowszy Blade Runner jest w moim mniemaniu po prostu zbijaniem kapitału na sławie kultowego poprzednika. Zgodzę się z tymi, którzy jak np. Tomasz Antoni Żak w otwierającym nowy cykl „Kultura na Tak” odcinku, zachwycają się wizualną stroną tego filmu. Jednak zbulwersowało mnie już porównanie do wspomnianego wyżej Tarkowskiego, zamieszczone przez kogoś na portalu społecznościowym. Pamiętam, jak mój kolega, miłośnik kina, uświadomił mi, że w filmach twórcy Stalkera natura jest po prostu... „naturalna”, że to nie jest nic polukrowanego, nic przesłodzonego, że te zdjęcia są wręcz naturalistyczne, jeśli można to tak powiedzieć, a zwalają widza z nóg, zapierają dech w piersiach. Z Tarkowskiego w dziele Denisa Villeneuve, reżyserującego „sequel”, pozostał może jedynie... pies. A inny rosyjski wątek to książka Nabokova w rękach hologramowej panienki. Reszta to efekt komputerowych efektów specjalnych, które przy obecnym zaawansowaniu technologicznym zwykły Kowalski już może albo za chwilę będzie mógł wykreować na swoim domowym komputerze. Jedyną przeszkodą może być jedynie brak talentu. Zestawienie tych efektów wizualnych z np. Stalkerem czy Nostalgią brzmi jak świętokradztwo.


Zdaniem Tomasza Antoniego Żaka Blade Runner 2049 jest wyciem o Boga, jest doświadczeniem pustki. Autor nawet robi nawiązanie pomiędzy Betlejem i narodzinami Chrystusa a wątkiem dziecka, które jest owocem związku Deckarda (człowieka – chyba niestety wątpliwości już zostały tu rozwiane) i Rachael (replikanta). Wspomina też o buncie replikantów (kiedy pojawił się ten wątek, wątek szykującego się buntu androidów Nexus 6, w widzowie kinie chyba musieli usłyszeć wydobywający się z mojej piersi mimowolny jęk zgrozy – szykuje się nam kolejny „sequel”!).




Otóż te wątki – i inne – były obecne w poprzednim filmie. Może nie wszystkie tak wyeksponowane, może podane w subtelniejszej formie, ale były. Tutaj pewne rzeczy są podane wręcz ordynarnie. Ot, choćby ślepy twórca Kuba Rozpruwacz (dajcie spokój!). Na dodatek ten „ślepy” nie jest tak naprawdę ślepy, bo ma możliwości techniczne lepsze niż nawet niejeden „widzący”. Aż dziwne, że korzysta z nich tylko w jednym epizodzie! Niekonsekwencja scenariusza, czy po prostu kolejna „wspaniała” symbolika? Jak już wspomniałem wcześniej ten motyw zresztą łączy film z Obcym. Przymierze Scotta. Ta sama niezdrowa, niemal sadystyczna fascynacja śmiercią i stwórczą mocą zarazem.


Jeśli ktoś ma wątpliwości co do tego, o czym piszę, proponuję, by porównał sobie i prześledził tylko jeden element – sceny walki. W Łowcy androidów to są po prostu sceny, których nie da się łatwo zapomnieć. A już ostatnia walka stoczona pomiędzy Royem Battym a Deckardem to zwyczajnie coś, co można oglądać wciąż na nowo – proszę zwrócić uwagę choćby na tę podkreślającą umieranie scenerię opuszczonego, popadającego w ruinę budynku, pustych pokoi, w których pozostało już tylko wspomnienie życia, ściekającej po ścianach wody! Poszczególne kadry! I nawet ten kiczowaty „gołąbek pokoju” wypuszczony z dłoni umierającego i recytującego Blake’a Batty’ego, który nagle w swym bezinteresownym akcie staje się człowiekiem, nie razi! A walka o życie i śmierć pozostałych replikantów? Pris, Zhora... To nie są zwykłe obrazy walki z typowego thrillera czy kina akcji! Co natomiast otrzymujemy w filmie Blade Runner 2049? Tylko nie rozśmieszajcie mnie tymi hologramami w scenie konfrontacji K z Deckardem!

W porównaniu z Łowcą androidów film Blade Runner 2049 jest pusty jak skarbonka na pieniądze łatwowiernych widzów.


Mógłbym z pewnością ten wątek ciągnąć, ale też blog i percepcja czytelników mają swoje ograniczenia. A poza tym, jak mawiali starożytni: sapient sat!


Blade Runner 2049, reż. Denis Villeneuve, Kanada, USA, Wielka Brytania, 2017.

piątek, 2 lutego 2018

„Blade Runner” schodzi na psy i inne ubiegłoroczne rozczarowania, cz. I


Skończył się styczeń, więc trzeba przyspieszyć wątek ubiegłorocznych podsumowań. Jeśli chodzi o miłośników dobrej fantastyki w kinie, to miniony rok 2017 był niestety rokiem rozczarowań. Trzy oczekiwane głośne premiery okazały się wielkim zawodem.



Może najmniejszy zawód sprawił film Obcy: Przymierze. Nie dlatego, by był to film dobry, ale dlatego, że po obejrzeniu wcześniejszego Prometeusza i po serii z cyklu Obcy trudno było się spodziewać czegoś innego oprócz krwawej jatki. Mimo to intrygującym wątkiem jest motyw androida mordującego twórców jego własnych twórców – tzw. „Inżynierów”, którzy w filmowej opowieści Scotta przynieśli życie na ziemię – a potem wciągającego w pułapkę ludzi i bawiącego się ich cierpieniem. Przy czym sam staje się jednocześnie stwórcą i katem. W dużej mierze przypomina to wątek z filmu Blade Runner 2049, o którym mowa będzie za chwilę. Generalnie widać w tym jakąś chorobliwą fascynację śmiercią, a także swego rodzaju bunt przeciwko Stwórcy, w którego sam Ridley Scott, jeśli dobrze się orientuję, nie wierzy. W tej makabresce zdaje się kryć jakaś osobista wściekłość, może rozpacz samego reżysera.



Drugim rozczarowaniem był Valerian i Miasto Tysiąca Planet. Zajawki tego filmu sugerowały przepyszną zabawę w stylu Piątego elementu (czy też raczej Piątego żywiołu – jak niektórzy słusznie zwrócili uwagę, że powinno tłumaczyć się tytuł tego filmu). Niestety zabrakło wybitnych kreacji aktorskich, choć wizualnie film skrzy się pomysłami (dlatego należy oglądać go w wersji trójwymiarowej) i są również przebłyski dawnego humoru – przezabawna sekwencja otwierająca cały film z piosenką Davida Bowiego w tle. Młodzi aktorzy nie tchnęli jednak życia w swoje role. Trudno uwierzyć np. w miłość tytułowego bohatera do jego pięknej towarzyszki. Już chyba android zagrałby to lepiej. W porównaniu z Valerianem wspomniany Piąty element był prawdziwym majstersztykiem, gdzie znakomite kreacje aktorskie, muzyka, obraz i kompozycja poszczególnych scen tworzyły jedną, wspaniałą całość.

Największym jednak rozczarowaniem był dla mnie osobiście Blade Runner 2049. I myślę, że dla większości miłośników dobrego i ambitnego kina science-fiction był to spory zawód. Oczywiście nie jestem tutaj obiektywny, bo od lat jestem zarówno fanem oryginalnego dzieła Ridleya Scotta, jak i prozy Philipa K. Dicka. Dlatego też sam pomysł zrobienia drugiej części tego kultowego obrazu budził we mnie sprzeciw i opory. Zobaczywszy jednak zapowiedzi filmu liczyłem, że może tym razem zostanę zaskoczony.

Zacznijmy od tego, że dzieło Scotta jest majstersztykiem pod każdym względem. Jest to przede wszystkim najlepsza adaptacja prozy Philipa K. Dicka do tej pory. Większości filmów opartych na powieściach lub opowiadaniach tego mistrza fantastyki po prostu czegoś brakuje. Od biedy może Incepcja by się obroniła, choć autorzy tego filmu nie wspominają o długu, jaki mają u P.K. Dicka, nie mówiąc już o tym, że nie jest to film oparty na konkretnym jego utworze. A poza tym w porównaniu z szaloną wyobraźnią Dicka sama Incepcja przypomina bardziej komputerową strzelankę – trzymającą w napięciu, to prawda, ale jednak strzelankę z przechodzeniem na kolejne poziomy.



Muzyka, gra aktorska, efekty specjalne (nawet jeśli niektóre z nich dzisiaj już powoli pokazują swoje niedoskonałości), kompozycja i sam scenariusz jako taki – to wszystko w Łowcy androidów (gdyż pod takim tytułem Blade Runner funkcjonuje w Polsce) tworzy wybitne dzieło filmowe, które śmiało można porównać do filmów takich mistrzów kina, jak np. Tarkowski. Nie bez kozery wspominam tutaj rosyjskiego reżysera, bo film Scotta nie jest po prostu li tylko filmem science-fiction osadzonym w wyimaginowanym Los Angeles przyszłości, to film dotykający ważnych pytań zarówno o Boga, jak i same człowieczeństwo oraz o odpowiedzialność człowieka za to, co (lub kogo) tworzy. Jest to więc film, w którym obecny jest wątek religijny. Jest też tak bliski autorowi Ubika wątek realności świata, w którym porusza się główny bohater, i wreszcie kwestia jego własnej tożsamości, co zwłaszcza widoczne jest w wersji reżyserskiej.

Notabene, co ciekawe, sam reżyser pominął w swoim filmie właśnie motyw religijny, który znajduje się w noweli Philipa K. Dicka. A mimo to trudno mieć o to do Scotta pretensje, gdyż zaryzykuję stwierdzenie, że może sam film jest nawet lepszy od oryginalnego utworu. A przecież, jak już powiedziałem, wątek religijny i tak jest w Łowcy androidów obecny. Zresztą Scott w sposób oczywisty nawiązuje zarówno do Starego Testamentu, jak i do Ewangelii.

Wreszcie zaletą filmu Ridleya Scotta było niedopowiedzenie. Pozostawienie pewnych wątków otwartych – a więc tajemnica. Tajemnica, z którą widz zostaje i tak naprawdę chce z nią pozostać sam na sam, nie chce dopowiedzeń. Nigdy nie przypuszczałem, że ktoś może nosić się z pomysłem kolejnej części tego kultowego obrazu. Ten film po prostu był doskonałą całością i taką powinien był pozostać!

Zmartwiłem się więc, kiedy się dowiedziałem o pomyśle zrobienia tzw. „sequela”. Ale wówczas – parę lat temu nie wydawało się, aby taki projekt miał szansę doczekać się realizacji. Tymczasem – niestety!

Obcy: Przymierze, reż. Ridley Scott, Australia, Nowa Zelandia, USA, Wielka Brytania, 2017.
Valerian i Miasto Tysiąca Planet, reż. Luc Besson, Belgia, Chiny, Francja, Niemcy, USA, Zjednoczone Emiraty Arabskie, 2017.
Blade Runner 2049, reż. Denis Villeneuve, Kanada, USA, Wielka Brytania, 2017.

poniedziałek, 3 września 2012

Philip K. Dick jako inspirator i niezupełny odlot Cheyenne’a – o zagranicznych (tym razem) filmach dyletanta uwag kilka

W jednym ze swoich poprzednich wpisów (jak ja nie lubię idiotycznej nazwy „post” wziętej z angielskiego!) podzieliłem się swoimi uwagami na temat kilku polskich filmów, jakie mi dane było w ostatnim czasie obejrzeć na DVD. Dzisiaj chciałbym co nieco napisać o filmach obcych.

Pierwszy z nich to historia, która ewidentnie została oparta na pomyśle (a może stosowniejsze byłoby powiedzieć: „obsesji”?) Philipa K. Dicka, choć nie zauważyłem żadnych podziękowań ze strony reżysera pod jego adresem. „Incepcję” – bo o niej mowa – Christophera Nolana oglądałem z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony jest tutaj bez wątpienia świetna gra aktorska – m.in. Leonardo DiCaprio po raz kolejny przekonał mnie, że jest wybitnym aktorem, choć tego miana mu niegdyś odmawiałem. Znakomicie opowiedziana i trzymająca w napięciu historia nie pozwoliła mi położyć się spać – a film zacząłem oglądać późno z zamiarem dokończenia następnego dnia, ale... No właśnie – jest pewne „ale”. Bo z drugiej strony film przypomina po prostu rozgrywaną na różnych poziomach grę komputerową, typową „strzelankę” i niewiele poza tym. Może trochę przesadzam, ale jednak dla miłośnika prozy Philpa K. Dicka „Incepcja” musi być rozczarowaniem. Ze zdziwieniem słuchałem – dzieląc się uwagami na temat tego obrazu – że moi rozmówcy oglądając ten film gubili się w poszczególnych poziomach „gry”. Tymczasem, przejścia z poziomu na poziom były przewidywalne i banalnie wręcz proste. Gdyby Nolan chciał naprawdę „namieszać”, to mógłby element niepewności co do realności świata wprowadzić dużo wcześniej, już wówczas, gdy Cobb testuje środek chemika Yusufa. Od tego momentu można by wprowadzić wątek niepewności zamieniający się w prawdziwy koszmar. Nolan stosuje taki chwyt w zasadzie na samym końcu filmu, kiedy pozostajemy z pytaniem, czy Cobb faktycznie wrócił do świata rzeczywistego? Ale to zostało oparte już na prostej sztuczce: po prostu opowiadana historia urywa się w chwili, kiedy moglibyśmy tę odpowiedź znaleźć. I tyle.

Z inspiracjami prozą Philipa K. Dicka problem jest ogólnie taki, że do tej pory powstające z niej filmy nie dorastają do swoich oryginałów. Jedynym w zasadzie wyjątkiem wydaje się do tej pory być „Blade Runner”, który moim zdaniem jest nawet lepszy niż oryginalny tekst Dicka i pozostaje arcydziełem nie tylko w swoim gatunku, ale w ogóle jako jeden z najwybitniejszych filmów światowego kina. Do pewnego stopnia również miłośników prozy autora „Ubika” może zadowolić „Pamięć absolutna” Paula Verhoevena. Reszta niestety rozczarowuje, choć niektóre z tych produkcji ogląda się z ciekawością. Regułę tę potwierdza też zrealizowany na podstawie opowiadania Dicka film „Władcy umysłów” George’a Nolfiego. Notabene polski tytuł wydaje mi się nietrafny, nie rozumiem, dlaczego oryginalnego „The Adjustment Bureau” nie przetłumaczono np. jako „Biuro dopasowań” albo „Biuro regulacji” czy jakoś podobnie – trafniej oddawałoby to sens całości. Choć, podobnie jak „Incepcja”, obraz Nolfiego zachował coś niecoś z dickowego ducha wątpliwości w realność istniejącego świata, to całość w gruncie rzeczy jest dość banalna i można ją podsumować jednym zdaniem: amor omnia vincit. Sztafaż science-fiction jest tu tylko dodatkiem, być może mającym podnieść atrakcyjność filmu. Równie dobrze bowiem jego tłem mogłaby być II wojna światowa lub wojna gangów. Plusem jest wartka akcja i para aktorów: Matt Damon oraz Emily Blunt, jednak w filmie nie brak też naiwności, które śmieszą i których autorzy mogliby nam oszczędzić. Należą do nich na przykład dywagacje o ciemnych wiekach średniowiecza (w rzeczywistości epoki rozumu, kiedy logika przeżywała swój rozkwit) czy o historii XX wieku, w której głównymi schwarzcharakterami są naziści, a komuniści w ogóle nie są wymienieni, choć przecież zbudowany przez nich totalitarny system trwał dłużej. Oczywiście film jest jak najbardziej poprawny politycznie, a główny bohater jest członkiem Partii Demokratycznej.

Filmy fantastyczne nie spełniły moich oczekiwań, to może coś z innej półki? Tytuł „Wszystkie odloty Cheyenne’a” Paolo Sorrentino – widniejący na okładce DVD z ledwo rozpoznawalną pod makijażem twarzą Seana Penna – raczej sugeruje jakiś wygłup, film o gwiazdorze muzyki pop lub rock i jego „szalonym” życiu. W tym przeświadczeniu mają nas przekonać też napisy na okładce, które w gruncie rzeczy... wprowadzają w błąd. Zacznijmy od tego, że polski tytuł jest durnowaty i tak naprawdę niewiele ma wspólnego z treścią, nawet jeśli potraktować go jako grę słów. Zwracał na to uwagę na przykład Łukasz Adamski w swojej recenzji na stronie „Frondy”. Oryginalny tytuł, wzięty z piosenki zespołu Talking Heads – która zresztą pojawia się w obrazie Sorrentino w całości – to „This must be the place”. Film ma swoje zabawne momenty, ale nie należy go traktować jako pełnokrwistej komedii, bo można się rozczarować. To raczej groteska z elementami tragedii i satyry. Reżyser wykorzystuje przy tym kino drogi, by opowiedzieć historię o dojrzewaniu głównego bohatera – podstarzałego gwiazdora muzyki pop, przypominającego wyglądem wokalistę zespołu The Cure, rewelacyjnie zagranego przez Seana Penna. To w gruncie rzeczy ponownie film o relacjach – lub ich braku – pomiędzy ojcem a synem. Dla mnie dzieło Sorrentino to również – a może przede wszystkim – satyra na infantylny świat popkultury. Pogrążony w depresji, znudzony życiem i skrywający pod maską pudru i szminki twarz, Cheyenne ma mentalność dziecka, które w końcu dorasta ucząc się po drodze kilku prostych prawd, w tym trudnej sztuki wybaczania. Od innych pop-gwiazdek Cheyenne’a różni to, że jest wierny swojej żonie – co jest rysem, który budzi u mnie zdecydowaną sympatię. Choć można się zastanawiać, czy ta wierność nie ma w sobie coś z dziecinnego przywiązania do matki. Samo dorastanie głównego bohatera jest pokazane z przymrużeniem oka – jego symbolem jest... zapalenie papierosa, a w końcu... ale nie będę opowiadał końca – sam tego nie lubię. Tym bardziej, że ten ostatni film naprawdę polecam.