środa, 31 sierpnia 2016

Corner Shop: Między fikcją a rzeczywistością – wiarygodne historie Thorntona Wildera


„Pod koniec lat dwudziestych zacząłem tracić przyjemność z chodzenia do teatru. Przestałem wierzyć w historie, których przedstawienie tam oglądałem. Kiedy już szedłem, to po to, by podziwiać jakiś drugorzędny aspekt sztuki, dzieło wielkiego aktora albo reżysera, albo projektanta. Jednak jednocześnie narastało we mnie przekonanie, że teatr jest największą z wszystkich sztuk. Czułem, że coś z nim poszło nie tak w moich czasach i że realizował tylko małą część swoich możliwości”
Tak Thornton Wilder zaczyna przedmowę (przekład mój) do kieszonkowego wydania swoich „Three Plays”.

To stwierdzenie Wildera przypomniało mi moje własne doświadczenie z wrocławskim teatrem (choć rzecz jasna nie mam zamiaru równać swojego doświadczenia i wiedzy – czy też jej braku – z doświadczeniem i wiedzą autora „Our Town”).

Pamiętam, jak z jednego z ostatnich przedstawień (opartej na utworze Witkacego), jakie miałem okazję oglądać w Teatrze Współczesnym, wychodziłem zdegustowany. Było to coś, co z powodów dla mnie niezrozumiałych budziło wybuchy śmiechu u publiczności, kiedy w rzeczywistości powinna była ona płakać gorzkimi łzami nad poziomem wrocławskiego teatru. Z pewnością zapłakałby, a może raczej zaklął szpetnie i wyszedł trzasnąwszy z ogromnym hukiem drzwiami sam Witkacy, gdyby zobaczył, co zrobiono z jego utworem.

Powody utraty przyjemności z chodzenia do teatru są bez wątpienia u mnie inne niż u Wildera, choć Wilder pewnie nie zdzierżyłby widząc, co dzieje się z teatrem we Wrocławiu. Do tego wszystkiego moje obrzydzenie zwiększył wyczyn teatru – noszącego w nazwie (o zgrozo!) miano „polskiego” – który swoją tanią i śmierdzącą prowokacją uderzył w ministra kultury. Nie wiem wprawdzie do tej pory, czy była to tylko wstrętna prowokacja, czy faktycznie dyrekcja chciała przyciągnąć do teatru widza prezentując na scenie wyczyny „aktorów” porno, ale wycofała się w ostatniej chwili obawiając gorszej zadymy, niż to planowała. Tak oto teatr w Polsce kończy się nie hukiem, ale skomleniem i smrodem.

Sztuki Wildera z tomiku „Three Plays” dały mi sporo przyjemności. I bez wątpienia jest to rodzaj dramatu, który z radością obejrzałbym w dobrej obsadzie na deskach teatralnych we Wrocławiu.
Zadziwiającą rzeczą w przypadku tych utworów dramatycznych jest ciągłe rozbijanie iluzji i wracanie do niej na nowo. Autor nieustannie daje nam do zrozumienia, że to „tylko” sztuka teatralna, po czym każe nam w nią wierzyć ponownie. Jest to tak, jakby ktoś co chwilę rozbijał młotem potężny ekran, na którym śledzimy jakąś historię, i mówił: „Popatrz, to tylko złudzenie”, a po chwili podsuwał nam nowy, który i tak za jakiś czas ponownie rozwali z brzękiem szkła tym samym narzędziem. Tak jest zarówno w „Our Town”, który otwiera książkę, jak i w pozostałych dwóch utworach. W filozoficznym „Our Town” ta umowność podkreślana jest m.in. przez ubóstwo dekoracji (podejrzewam zresztą, że to tutaj tak naprawdę czerpał współczesny pornograf i prowokator Lars von Trier inspirację do swojego „Dogville”), jak również rolę kierownika planu (Stage Manager), który widowisko „kreuje” i „przerywa”, kiedy zachodzi taka potrzeba. W zabawnym i nie mniej filozoficznym „The Skin of Our Teeth” tę umowność podkreśla „buntowanie” się aktorki i zamieszenie związane z „chorobą” aktorów, zaś w przepysznej, głupawej farsie „The Matchmaker” bezpośrednie zwracanie się do widzów.

To rozbijanie iluzji jest o tyle zadziwiające, że przecież w przytoczonym już fragmencie wstępu autor pisał o współczesnym sobie teatrze: „Przestałem wierzyć w historie, których przedstawienie tam oglądałem”. Autor przestał w nie „wierzyć”, a sam nieustannie roztrzaskuje świat ułudy, jaki w swoich sztukach tworzy! I o dziwo, mimo tych zabiegów, jednak w te historie wierzymy i nas obchodzą (a przynajmniej obchodzą one mnie, więc zakładam, że i innych czytelników również). Jak autor tego wyczynu dokonuje, to już materiał do rozważań na osobny większy tekst.

Ale to rozbijanie iluzji ma jeszcze jedno dno, bo przecież jej rozbijanie wiąże się z kreacją kolejnej ułudy, co znakomicie widać w „The Skin of Our Teeth”. Aktorka grająca jedną z postaci wszak tylko pozornie buntuje się jako „aktorka”. A więc gra jakby dwie role tak naprawdę albo jeszcze inaczej: gra aktorkę, która gra swoją rolę w teatrze. Mamy zatem teatr w teatrze. A do tego jeszcze rzeczywistość przedstawiana miesza się z zastaną rzeczywistością widzów tu i teraz, wchodząc pomiędzy nich i kryjąc się za nimi. Są to oczywiście chwyty, które dość często pojawiają się we współczesnym teatrze, ale jakże inne i świeże wydają się one mimo wszystko w – nie tak już nowych przecież – dramatach Wildera. To balansowanie na pograniczu światów iluzji i rzeczywistości, nakładanie się tych światów na siebie, ich mieszanie jest dla Wildera bardzo charakterystyczne i każe też nam z kolei sobie zadawać pytania o realność otaczającego nas świata, o przemieszanie w nim fikcji i rzeczywistości, a także nakładanie się różnych wymiarów czasowych i przestrzennych przecież. A to ostatnie przeplatanie się różnych poziomów czasoprzestrzennych znakomicie widać i w „Our Town” i w „The Skin of Our Teeth”.

Uderzające jest także to, że w zasadzie każda ze sztuk wciąż wydaje się być „na czasie”. Zwłaszcza „The Skin of Our Teeth” mogłaby dzisiaj budzić spore emocje u widzów. Kto wie, czy nawet nie większe niż w czasach Wildera?

Na marginesie tych rozważań wspomnę jeszcze o tytułach polskich przekładów tych sztuk. Być może będzie to jedynie czepialstwo, ale mam ochotę dołożyć swoje trzy grosze i podzielić się swoimi wątpliwościami. Otóż, trochę mnie dziwią polskie tytuły tłumaczeń dramatów Wildera. „Out Town” chyba miałem okazję czytać bardzo już dawno temu, więc nie pamiętam, jakie były wówczas moje odczucia. Pamiętam słynny fragment z adresem na kopercie listu do Jane (choć może być i tak, że po prostu przytoczył go inny z czytanych przeze mnie pisarzy). Wydaje mi się natomiast, że polski tytuł powinien brzmieć po prostu „Nasze miasteczko” zamiast „Nasze miasto”. W końcu, jak dowiadujemy się z tekstu samego dramatu, populacja „Out Town” liczy tylko około 3000 ludzi, a taką małomiasteczkowość sugeruje też wiele innych cech tego dramatu. „The Skin of Our Teeth” przetłumaczono jako „Niewiele brakowało”, choć znowu wydaje mi się, że aby zachować „idiomatyczność” tytułu i jednocześnie jakąś grę słów, warto byłoby to przełożyć jako „O mały włos”. Ostatni z zamieszczonych w zbiorze utworów to po polsku „Pośredniczka matrymonialna”, a przecież aż się kusi, by „The Matchmaker” przełożyć jako po prostu „Swatka”, co chyba jest też bliższe idei oryginału.

Swój egzemplarz dramatów Wildera nabyłem, podobnie jak książkę Tennessee Williamsa, w jednym z tzw. „charity shops” w Londynie. Być może został tam oddany przez tę samą osobę? A może kogoś innego? I podobnie, jak w przypadku „Cat on a Hot Tin Roof”, ten niewielki tomik, może z wyjątkiem okładki, sprawiał wrażenie, jakby nikt go nigdy nie czytał. Ciekawe jest również, jak zawędrował do Londynu, bo wewnątrz znajduje się pieczątka:

DEPARTMENT OF ENGLISH
GLEBE COLLEGIATE INSTITUTE
OTTAWA, ONTARIO.

Wygląda więc na to, że książeczka ta przywędrowała do Wielkiej Brytanii z Kanady. Hmm...

Ostatnio obiegła media wiadomość o mianowaniu nowego dyrektora Teatru Polskiego, którym ma teraz być Cezary Morawski. Aktorzy i niektórzy politycy protestują, broniąc pana Mieszkowskego. Ja się tam cieszę, mając nadzieję na jakieś nowe otwarcie i może prawdziwy powiew świeżości. Nawet jeśli miałby on być nawrotem do tradycji. Tradycji dobrego teatru, w którym przedstawiane historie stają się wiarygodne.

Thornton Wilder, Three Plays, Bantam Books, New York 1961.

piątek, 19 sierpnia 2016

Corner Shop: Unholy Holly albo światy równoległe


Kiedy czyta się książkę po obejrzeniu filmu albo jakiejś scenicznej adaptacji, prawdopodobne są dwie reakcje: albo czytelnik poczuje zawód i rozczarowanie książką, albo rozczarowanie filmem czy przedstawieniem. Pewne natomiast jest jedno: filmowe obrazy będą się z siłą narzucać wyobraźni, choćbyśmy tego nie chcieli. I tak Rick Deckard już na zawsze będzie miał twarz Harrisona Forda, a Zagłoba oblicze Kazimierza Wichniarza lub Mieczysława Pawlikowskiego.

Zdarza się jednak i tak, że zarówno książka, jak i jej adaptacja stanowią niejako dwa dzieła osobne, ale też jednako doskonałe. W przypadku „Breakfast at Tiffany’s” mamy właśnie z czymś takim do czynienia. Oczywiście główna bohaterka będzie zawsze miała twarz Audery Hepburn, a podejrzewam, że jeśli nawet ktoś najpierw przeczytał tę powieść (czy raczej dłuższe opowiadanie tak naprawdę), to filmowa wersja narzuci mu z siłą swoje obrazy i choćby czytał po raz enty opis Holly, to i tak będzie widział to, co zobaczył w obrazie Blake’a Edwardsa. Jednak film i utwór Trumana Capotego to jakby światy równoległe. Pewne elementy się nakładają, inne nie przystają do siebie zupełnie. Ale zarówno film, jak i książka zachwycają.

Jak powiedział, wspomniany na tym blogu wcześniej, Eustachy Rylski – każdy pisarz chciałby taki utwór mieć na swoim koncie. Choć nie jest to może utwór wybitny, w takim znaczeniu choćby, w jakim za wybitne dzieło uważamy np. „Zbrodnię i karę”. Bez wątpienia jednak jest napisany znakomicie, a czytelnik daje się porwać narracji, nawet jeśli wcześniej obejrzał już film.

Holly z książki jest nieco inna niż w filmie. Jest... no cóż, jakby bardziej „unholy”. W opowieści Capotego jest więcej brudu, a nawet do pewnego stopnia wulgarności. Film to bardziej romantyczna komedia, choć z poważniejszym podtekstem, bo przecież ciągle uciekająca w świat fantazji i zabawy Holly też święta nie jest.

Są to więc sumie – jak stwierdziłem wyżej – dwa światy równoległe. Gdyby ktoś kazał mi wybrać jeden z nich, miałbym problem. Wolałbym nie wybierać. Utwór Capotego to świat bardziej „realistyczny”, choć nie pozbawiony swoistej poezji, która barwi wspomnienia z przeszłości. Nie ma tu happy endu, jest melancholia albo jak mówi bohater kultowej polskiej komedii: „smutek i nostalgia”. Film to świat fantazji, taki świat, jaki byśmy chcieli, by zaistniał. Tu musi nastąpić happy end i nie pytamy, co potem. Wiadomo przecież, że żyli długo i szczęśliwie. Holly przecież nie może uciekać bez końca, kiedy wreszcie znalazła prawdziwą miłość, a jej ukochany będzie o nią walczył i nie pozwoli jej tak po prostu odjechać...

Moje wydanie „Breakfast at Tiffany’s” z serii Penguin Classics ma dla czytelnika dodatkowy bonus w postaci trzech znakomitych opowiadań Capotego: „House of Flowers”, „A Diamond Guitar”, „A Christmas Memory”. Pokazują one mistrzostwo amerykańskiego pisarza we władaniu formą opowiadania, a komuś, kto jak ja, nigdy przedtem nie czytał nic tego autora, dają wyobrażenie o skali jego talentu.

Truman Capote, Breakfast at Tiffany’s, Penguin Books, 2000.

czwartek, 18 sierpnia 2016

Czego zabrakło w życiu Amy Winehouse?

Film dokumentalny o Amy Winehouse zobaczyłem dopiero niedawno, korzystając z jednego z płatnych portali filmowych. Przez dłuższy czas zwlekałem z obejrzeniem tego dokumentu. Być może powodów było kilka: Albo obawiałem się przesłodzonej wersji jej życia, lukrowanych, czułych komentarzy w stylu głupawych portali muzycznych dla młodzieży, albo podkoloryzowanej historii o zbuntowanej młodej dziewczynie, która złożyła życie na ołtarzu pop-kulturowego buntu, albo może po prostu żal mi było tej młodej piosenkarki i kompozytorki o niesamowitym talencie, która tak przedwcześnie odeszła z tego świata, i nie chciałem oglądać tej historii, tak jak nie chcemy przez jakiś czas wracać do historii życia kogoś nam bliskiego, kto niedawno odszedł, bo to boli.

Tymczasem film – w którym autor korzysta z materiałów archiwalnych, amatorskich nagrań wideo, zdjęć prywatnych i nagrań ze studiów muzycznych – mną wstrząsnął. Pokazał Amy Winehouse przede wszystkim jako obdarzoną darem muzycznym nastolatkę, która weszła w świat rozrywki, w świat przemysłu rozrywkowego może nazbyt wcześnie. Jawi się tutaj angielska piosenkarka jako niesamowity talent nie muzyki pop, ale jazzu – a więc muzyki bądź co bądź elitarnej, być może czasem snobistycznej, ale raczej właściwej dla małych klubów, do których przychodzi publiczność o bardziej wyrafinowanych gustach. Nie jest to dla mnie zaskoczeniem. Sam na tym blogu poświęciłem pamięci Amy Winehouse krótki wpis, w którym przyrównałem ją do największych gwiazd: Billie Holiday, Niny Simon, Elli Fizgerald. Szkoda, że Tony Bennett nie wpadł na pomysł nagrania całej płyty z jej udziałem. Może przy okazji praca nad takim projektem i szacunek, jakim darzyła dużo starszego piosenkarza, zdołałyby jeszcze uratować jej młode życie? Może przynajmniej na jakiś czas?



Z drugiej strony jawi się Amy Winehouse jako młoda, wrażliwa dziewczyna, którą łatwo było zranić i wciągnąć w wir samodestrukcji. Przede wszystkim nie bez znaczenia jest tutaj tło związane z jej życiem rodzinnym. Kiedy w pewnym momencie jej ojciec powiedział o swoim odejściu od żony i rodziny, że jego córka dość łatwo sobie z tym poradziła, zareagowałem wzburzeniem, stwierdzając, że człowiek ten jest głupi, nie zdaje sobie sprawy, jakim nieszczęściem dla dziecka jest rozejście się jego rodziców. Dalsza część filmu tylko potwierdziła moją konstatację. Jej ojciec, z którym przecież podtrzymywała kontakt i który dalej miał niebagatelny na nią wpływ, nie dorósł nie tylko do roli męża jej matki, ale i kochającego, opiekuńczego rodzica. Jego decyzje miały na kochającą go przecież Amy wpływ destrukcyjny. Tak wynika to przynajmniej z filmu i choć biorę poprawkę na możliwe przekłamania, to właściwie film nie pozostawia tu złudzeń, oddając głos samemu ojcu.

Drugi mężczyzna (jeśli w ogóle zasługuje na to miano), który wywarł równie niszczycielski, a może nawet niebagatelnie bardziej rujnujący, wpływ na życie utalentowanej piosenkarki, to jej chłopak, a potem mąż, Blake Fielder. Wciągający młodą kobietę, właściwie niemal dziewczynę jeszcze, w spiralę alkoholowego i narkotykowego szaleństwa, jawi się tutaj jako postać zdecydowanie odrażająca, „pasożyt” (określenie jednego z lekarzy z poradni odwykowej) żerujący na miłości zapatrzonej w niego piosenkarki. Tej roli nie przesłaniają wzmianki o jego własnych zranieniach z dzieciństwa. W końcu narkotykowe i alkoholowe ciągi z jego udziałem przyczyniły się do zniszczenia zdrowia samej Amy, a brak z jego strony jakiejś choćby podstawowej troski i dojrzałości przyniósł katastrofalne skutki w chwili, kiedy próbowano piosenkarce pomóc wyjść z nałogu.



Oczywiście nie można całej winy zrzucić na otoczenie. Trzeba uczciwie powiedzieć, że autorka „Back to Black” sama weszła na ścieżkę życia dalekiego od świętości. Miała też prawdziwych przyjaciół, którzy z przerażeniem patrzyli na jej staczanie się i usiłowali jej pomóc. Całość jednak obrazu pokazuje znakomicie, jak takie życie wywiera dewastujący wpływ na człowieka, jak mit wyzwolenia seksualnego, „wolności od”, ten cały „sex, drugs and rock’n’roll” kryją za swoją fasadą samotność, krzywdę wyrządzaną sobie i drugiemu człowiekowi. To chyba jeden z bardziej oskarżycielskich filmów dla świata pop-kultury i w ogóle współczesnej mentalności, jaki w ostatnim czasie dane mi było obejrzeć i być może nawet wbrew woli jego twórców.

Wokół tego wszystkiego i w tle jest jeszcze przemysł rozrywkowy i świat mediów (nie tylko wszędobylskich paparazzi, ale też telewizji, gazet, czasopism). Choć tutaj ich rola nie jest aż tak mocno – w moim odczuciu – podkreślona, a może nawet niejednoznaczna. Jeśli chodzi o świat mediów, to dobrze widać to, gdy zestawi się ciepłe przyjęcie młodej piosenkarki na początku jej kariery i szyderstwa i kpiny (także ze strony tych samych tuzów dziennikarstwa!), kiedy zaczęła się staczać i potrzebna jej była pomocna i przyjacielska dłoń. Chyba negatywną stronę przemysłu rozrywkowego najbardziej widać już właściwie pod koniec filmu, kiedy usiłowano wciągnąć Amy Winehouse (wbrew jej samej – jak sugeruje dokument) w kolejną trasę koncertową z występami na wielkich scenach. Wielu pamięta jeszcze, jaki był tego skutek.

Czego w życiu Amy Winehouse zabrakło? Chyba po prostu tej prawdziwej miłości, o której tak pięknie pisze św. Paweł. Gdyby ją naprawdę spotkała, być może wciąż byłaby wśród nas i wciąż tworzyłaby nowe, może nawet jeszcze lepsze piosenki.

Smutny to film i smutne niesie ze sobą refleksje. Ale wbrew temu, a może właśnie dlatego, wart jest obejrzenia.

Amy, reż. Asif Kapadia, Wielka Brytania, 2015.

środa, 3 sierpnia 2016

Czy Prezydent Duda ma nas za kretynów czyli kto naprawdę rządzi Polską?


We wtorek głównym tematem dnia zdawało się zamieszanie wokół prezesury Jacka Kurskiego. Powiem krótko: mam gdzieś to, kim będzie prezes państwowej TV. Nie oglądam telewizji od lat i, jeśli chodzi o mnie, to może ona w ogóle nie istnieć.

Tymczasem tego samego dnia zaprezentowano prezydencki projekt ustawy mającej pomóc „frankowiczom”. Kiedy o tym myślę, do tej pory bierze mnie cholera. Z pięknych obietnic po prawie roku zwodzenia nie pozostało nic. I pomyśleć, że należałem do tych naiwnych optymistów, którzy sądzili, że nasi nie rzucają słów na wiatr. Okazuje się, że „nasi” boją się banksterów równie mocno, jak ich poprzednicy. A miałem nadzieję, że dzielnie stawią im czoła i jak dobry szeryf staną po stronie słabszych. Niestety nic się nie zmieniło.

Teraz przynajmniej jedno jest jasne: kto w Polsce tak naprawdę rządzi. Ci, którzy sugerowali, że Andrzejem Dudą kieruje z tylnego siedzenia prezes Jarosław Kaczyński, mylą się.

Polską rządzą banksterzy.

wtorek, 2 sierpnia 2016

Łolt Łajtman wielkim poetą jest


Dowiedziałem się w poniedziałek z pewnej publicznej rozgłośni, która nadaje program kulturalny, o istnieniu nieznanego mi poety. Wygląda na to, że nazywa się Łolt Łajtman.

Słuchałem z zaciekawieniem. Prowadząca program poinformowała mnie, że muzykę do paru utworów tego poety napisał Kurt Weill. Kiedy usłyszałem tytuły tych wierszy (w tym znajomo mi brzmiący, a powiedziałbym, że wręcz słynny, „Oh, Captain, My Captain”), uświadomiłem sobie, że chodzi tak naprawdę o Walta Whitmana. Pani jednak z uporem maniaczki powtarzała: Łolt Łajtman, Łolta Łajtmana, a nawet chyba usłyszałem coś jakby „Łejtman”.

Daleki jest od szydzenia z czyjejś (nie)znajomości języków obcych. Sam z trudem opanowałem jeden, a i to po wielu latach i pogodziłem się z myślą, że już nigdy nie będę nim dobrze władał. Z żalem też myślę o tym, że raczej już pewnie nie poznam francuskiego, bez którego znajomości ciężko jest czytać choćby fragmenty III części „Dziadów”. Wydaje mi się, jednak, że rozgłośnia publiczna, utrzymująca się z pieniędzy publicznych, mająca też chyba pełnić rolę edukacyjną (program kulturalny!) powinna dokładać – że tak powiem – pewnej „należytej staranności”, nim puści audycję w eter. Sprawdzenie pewnych informacji w epoce Internetu nie przysparza chyba tak wielkich trudności. Nawet dysponując zwykłym telefonem komórkowym można potwierdzić prawidłową wymowę nazwiska czy imienia słynnego poety w ciągu najwyżej pięciu minut.