czwartek, 18 sierpnia 2016

Czego zabrakło w życiu Amy Winehouse?

Film dokumentalny o Amy Winehouse zobaczyłem dopiero niedawno, korzystając z jednego z płatnych portali filmowych. Przez dłuższy czas zwlekałem z obejrzeniem tego dokumentu. Być może powodów było kilka: Albo obawiałem się przesłodzonej wersji jej życia, lukrowanych, czułych komentarzy w stylu głupawych portali muzycznych dla młodzieży, albo podkoloryzowanej historii o zbuntowanej młodej dziewczynie, która złożyła życie na ołtarzu pop-kulturowego buntu, albo może po prostu żal mi było tej młodej piosenkarki i kompozytorki o niesamowitym talencie, która tak przedwcześnie odeszła z tego świata, i nie chciałem oglądać tej historii, tak jak nie chcemy przez jakiś czas wracać do historii życia kogoś nam bliskiego, kto niedawno odszedł, bo to boli.

Tymczasem film – w którym autor korzysta z materiałów archiwalnych, amatorskich nagrań wideo, zdjęć prywatnych i nagrań ze studiów muzycznych – mną wstrząsnął. Pokazał Amy Winehouse przede wszystkim jako obdarzoną darem muzycznym nastolatkę, która weszła w świat rozrywki, w świat przemysłu rozrywkowego może nazbyt wcześnie. Jawi się tutaj angielska piosenkarka jako niesamowity talent nie muzyki pop, ale jazzu – a więc muzyki bądź co bądź elitarnej, być może czasem snobistycznej, ale raczej właściwej dla małych klubów, do których przychodzi publiczność o bardziej wyrafinowanych gustach. Nie jest to dla mnie zaskoczeniem. Sam na tym blogu poświęciłem pamięci Amy Winehouse krótki wpis, w którym przyrównałem ją do największych gwiazd: Billie Holiday, Niny Simon, Elli Fizgerald. Szkoda, że Tony Bennett nie wpadł na pomysł nagrania całej płyty z jej udziałem. Może przy okazji praca nad takim projektem i szacunek, jakim darzyła dużo starszego piosenkarza, zdołałyby jeszcze uratować jej młode życie? Może przynajmniej na jakiś czas?



Z drugiej strony jawi się Amy Winehouse jako młoda, wrażliwa dziewczyna, którą łatwo było zranić i wciągnąć w wir samodestrukcji. Przede wszystkim nie bez znaczenia jest tutaj tło związane z jej życiem rodzinnym. Kiedy w pewnym momencie jej ojciec powiedział o swoim odejściu od żony i rodziny, że jego córka dość łatwo sobie z tym poradziła, zareagowałem wzburzeniem, stwierdzając, że człowiek ten jest głupi, nie zdaje sobie sprawy, jakim nieszczęściem dla dziecka jest rozejście się jego rodziców. Dalsza część filmu tylko potwierdziła moją konstatację. Jej ojciec, z którym przecież podtrzymywała kontakt i który dalej miał niebagatelny na nią wpływ, nie dorósł nie tylko do roli męża jej matki, ale i kochającego, opiekuńczego rodzica. Jego decyzje miały na kochającą go przecież Amy wpływ destrukcyjny. Tak wynika to przynajmniej z filmu i choć biorę poprawkę na możliwe przekłamania, to właściwie film nie pozostawia tu złudzeń, oddając głos samemu ojcu.

Drugi mężczyzna (jeśli w ogóle zasługuje na to miano), który wywarł równie niszczycielski, a może nawet niebagatelnie bardziej rujnujący, wpływ na życie utalentowanej piosenkarki, to jej chłopak, a potem mąż, Blake Fielder. Wciągający młodą kobietę, właściwie niemal dziewczynę jeszcze, w spiralę alkoholowego i narkotykowego szaleństwa, jawi się tutaj jako postać zdecydowanie odrażająca, „pasożyt” (określenie jednego z lekarzy z poradni odwykowej) żerujący na miłości zapatrzonej w niego piosenkarki. Tej roli nie przesłaniają wzmianki o jego własnych zranieniach z dzieciństwa. W końcu narkotykowe i alkoholowe ciągi z jego udziałem przyczyniły się do zniszczenia zdrowia samej Amy, a brak z jego strony jakiejś choćby podstawowej troski i dojrzałości przyniósł katastrofalne skutki w chwili, kiedy próbowano piosenkarce pomóc wyjść z nałogu.



Oczywiście nie można całej winy zrzucić na otoczenie. Trzeba uczciwie powiedzieć, że autorka „Back to Black” sama weszła na ścieżkę życia dalekiego od świętości. Miała też prawdziwych przyjaciół, którzy z przerażeniem patrzyli na jej staczanie się i usiłowali jej pomóc. Całość jednak obrazu pokazuje znakomicie, jak takie życie wywiera dewastujący wpływ na człowieka, jak mit wyzwolenia seksualnego, „wolności od”, ten cały „sex, drugs and rock’n’roll” kryją za swoją fasadą samotność, krzywdę wyrządzaną sobie i drugiemu człowiekowi. To chyba jeden z bardziej oskarżycielskich filmów dla świata pop-kultury i w ogóle współczesnej mentalności, jaki w ostatnim czasie dane mi było obejrzeć i być może nawet wbrew woli jego twórców.

Wokół tego wszystkiego i w tle jest jeszcze przemysł rozrywkowy i świat mediów (nie tylko wszędobylskich paparazzi, ale też telewizji, gazet, czasopism). Choć tutaj ich rola nie jest aż tak mocno – w moim odczuciu – podkreślona, a może nawet niejednoznaczna. Jeśli chodzi o świat mediów, to dobrze widać to, gdy zestawi się ciepłe przyjęcie młodej piosenkarki na początku jej kariery i szyderstwa i kpiny (także ze strony tych samych tuzów dziennikarstwa!), kiedy zaczęła się staczać i potrzebna jej była pomocna i przyjacielska dłoń. Chyba negatywną stronę przemysłu rozrywkowego najbardziej widać już właściwie pod koniec filmu, kiedy usiłowano wciągnąć Amy Winehouse (wbrew jej samej – jak sugeruje dokument) w kolejną trasę koncertową z występami na wielkich scenach. Wielu pamięta jeszcze, jaki był tego skutek.

Czego w życiu Amy Winehouse zabrakło? Chyba po prostu tej prawdziwej miłości, o której tak pięknie pisze św. Paweł. Gdyby ją naprawdę spotkała, być może wciąż byłaby wśród nas i wciąż tworzyłaby nowe, może nawet jeszcze lepsze piosenki.

Smutny to film i smutne niesie ze sobą refleksje. Ale wbrew temu, a może właśnie dlatego, wart jest obejrzenia.

Amy, reż. Asif Kapadia, Wielka Brytania, 2015.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz