Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Miłosz Czesław. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Miłosz Czesław. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 17 maja 2018

Hiob bez twarzy


Księga Biblii, z którą mam najwięcej chyba problemu, to Księga Hioba. Być może dlatego, że nigdy jakoś nie dręczyło mnie pytanie o zło, które zaprzątało tak np. Czesława Miłosza (by odwołać się do przykładów z literatury polskiej), a mianowicie: „Unde malum?”.

Być może to moje ograniczenie i wrodzona głupota, ale nic na to nie poradzę. To pytanie nigdy jakoś nie spędzało mi snu z powiek, choć oczywiście od czasu do czasu z dużym nasileniem odzywały się we mnie wątpliwości dotyczące cierpienia niewinnych ludzi. Być może jakoś intuicyjnie czuję, że skoro Bóg jest dobry i wszechmocny, to także lepiej od nas wie, jak rządzić światem. Coś, czego my teraz nie pojmujemy, po drugiej stronie może okazać się proste jak drut.

Oczywiście trudno się pogodzić z różnymi formami cierpienia, które dotyka różnych ludzi. Na przykład ostatnio, w związku z pewnym polskim filmem, przeszukałem Internet, by sprawdzić informacje o człowieku, któremu zrobiono przeszczep twarzy. Uległ straszliwemu wypadkowi. Szczegóły są tak drastyczne, że ciarki przechodzą nie tylko po plecach, ale po całym ciele. Sam boryka się, jeśli wierzyć doniesieniom prasowym oczywiście, z problemami psychicznymi. Na dodatek lokalna społeczność, jak wynika z tych doniesień, zwróciła się przeciwko niemu. Jaki jest sens w tym wszystkim? Jak usprawiedliwić to, że dobry Bóg dopuścił, że coś takiego spotkało tego człowieka? Trudno to wszystko pojąć.

A jednak myślę sobie, że widzimy tylko drobny wycinek rzeczywistości i choć to straszliwe cierpienie „człowieka bez twarzy” wydaje się jakimś niewyobrażalnym skandalem, to jednak jeśli jest wieczność i lepszy świat, to nagle perspektywa staje się tak oszałamiająca, że dech zapiera. Nasze przytępione zmysły nie są w stanie tego pojąć, a tak ogromne cierpienie przeraża. Przeraża zwłaszcza wówczas, gdy ogarniają nas wątpliwości i wydaje się nam, że poza tą rzeczywistością doczesną nie ma już nic więcej.

Filozofując tak bardzo po amatorsku, sądzę, że jest to trochę tak, jak w sytuacji małego dziecka, które trzeba poddać jakiemuś bolesnemu zabiegowi. Dziecko z pewnością czuje żal do rodziców, że na to pozwolili, ale jest to dla jego dobra. Oni to rozumieją. A ono nie. A jednak ból mija i znów jest dobrze. Gdyby się na to nie zgodzili, dziecko mogłoby cierpieć znacznie gorzej. W perspektywie życia tego dziecka, jest to tylko drobny ułamek jego istnienia na tej ziemi, choć wówczas ten ból zdawał się niewyobrażalny i wydawać się trwać wieczność.

Księga Hioba mnie męczy. Nie rozumiem tych wszystkich dywagacji, rad czy komentarzy przyjaciół Hioba. Po kilku wersach gubię wątek i sens tych wypowiedzi. Łapię tylko jakiś ogólny zarys, a w pamięci zostaje... onager. Nie wiem nawet tak do końca, o co Hiob ma do swych przyjaciół pretensje. Kilka prób przeczytania tej księgi Starego Testamentu i zawsze poczucie klęski. Ostatnio było podobnie. Ale pojawił się jakiś promyk, jakieś światełko, które na chwilę coś mi z tej księgi wyjawiło. O tym jednak za chwilę.

Generalnie cierpienie Hioba wydaje się kompletnie pozbawione sensu. Hiob zdaje się niemal być królikiem doświadczalnym – zbuntuje się czy nie? Zobaczmy, dajmy mu pocierpieć. I stąd poczucie okrucieństwa Boga, który godzi się na ten eksperyment. Więc z jednej strony jest tu jakby to wygrażanie w stronę nieba (choć sam Hiob zachowuje wiarę w Boga cały czas) i pytanie: „Skąd to zło? Za co?” I drążenie, szukanie, czy na sumieniu Hioba jest jakaś plama, jakaś skaza, która by to cierpienie usprawiedliwiała. A skazy brak.

Z drugiej jednak strony Hiob otrzymuje chyba od Boga odpowiedź taką: Co ty próbujesz przeniknąć? To cię przerasta! Nie ty stworzyłeś świat, nie ty panujesz nad nim, nie ty kierujesz wszystkim, co na nim się dzieje. Innymi słowy – twoja perspektywa jest ograniczona, widzisz tylko wycinek rzeczywistości, znasz tylko jej fragment. Pytanie jest nie „Za co?”, ale „Po co?”. Ale to wie sam Bóg. I pewnie kiedyś tę tajemnicę wyjawi. Nasze zdolności pojmowania są ograniczone, choć zostaliśmy stworzeni na Jego obraz i wizerunek.

Ale jest coś jeszcze, co nagle otworzył przede mną i pozwolił mi zrozumieć arcybiskup Fulton J. Sheen.

Otóż, na pozór wydaje się, jakby Szatan realizował chytrze swój plan. To on postanawia wystawić Hioba na próbę, to on chce pozbawić go całego dobra, które dostał od Boga, a sam Bóg... na to przystaje. Dziwne to i niepokojące. Dlaczego? Po co?

A jednak czyżby Szatan dyktował tu warunki? Fulton Sheen zwraca uwagę na jedną rzecz: Szatan może zdziałać tylko tyle, na ile pozwoli mu Bóg. I nic więcej. Nie może przekroczyć ograniczeń nałożonych przez Boga. Może pozbawić Hioba zdrowia, rodziny i majątku, ale nie może np. życia. A i tych pierwszych rzeczy nie mógłby uczynić, gdyby nie dopuścił do tego sam Bóg. W pewnym zaś momencie wszystko wręcz ulega totalnej odmianie i Szatan już nic nie jest w stanie wskórać! Może tylko działać „od – do”. Może jedynie zgrzytać zębami i ziać ogniem. Władcą jest Bóg i to On dyktuje warunki. Szatan nie jest władcą absolutnym, choć za takiego chciałby uchodzić. I ostatecznie przegrywa.

Tyle z tego zrozumiałem. I to chyba nie jest tak całkiem najgorzej, prawda?

niedziela, 9 września 2012

Dylematy „grzecznego Czesia”

Znów Czesław Miłosz i jego „Rok myśliwego”. Opisuje dylematy „grzecznego Czesia” po wojnie związane z jego współpracą z komunistami. Zresztą nie tylko jego. Wymienia niektórych, którzy „nie zawiedli się, zrobili karierę”, bo „postawili na Warszawę”: np. Oskara Langego, Ksawerego Pruszyńskiego, Józefa Winiewicza i innych. Te wspominki autor „Ziemi Ulro” nazywa „zstępowaniem w głąb swoich wstydów”, a potem dodaje: „Nie tak znowu tylko moich własnych zresztą”. A kawałek dalej: „Wszystko to byli ludzie ciężko doświadczeni i pozbawieni złudzeń co do Wielkiego Brata”. Spora ich część wykorzystała zresztą swoją posadę na placówce zagranicznej „jako okazję do urwania się”, ale także do „urządzenia się na stałe”.

A potem czytam na łamach „Rzeczpospolitej” wstrząsający wywiad z historykiem IPN, Krzysztofem Szwagrzykiem o ekshumacji na Powązkach szczątków pomordowanych przez komunistów po roku 1944:

Dwie trzecie ofiar mają czaszki przestrzelone kulą. Dziury wlotowe znajdują się na potylicy bądź z boku głowy. Strzelano z bliskiej odległości z broni krótkiej.

(…) Jamy te były zbyt małe i ludzie byli zwalani na kupę. Często, aby zmieścić jak największą liczbę ciał, układano na głowie jednego zabitego nogi następnego. Ludzi nie wkładano do grobów, ale ich do nich wrzucano.

(…) Wielu ludzi leży na twarzy, boku. Zrzucano ich ze sporej wysokości. Prosto z wozu konnego, a później z ciężarówki. Często stopy lub ręce opierają się jeszcze o ścianę boczną grobów. To drastyczny widok. Między ciałami znaleźliśmy grudki węgla, co świadczy o tym, że do wywożenia zwłok wykorzystywano wóz do dostarczania opału.

(…) Wywoływali człowieka „na literę”. Wyprowadzali go w miejsce, gdzie był naczelnik więzienia, prokurator i czasami ksiądz. Skazany dowiadywał się, że Bierut nie skorzystał z prawa łaski. Prowadzono go korytarzem i w bocznej piwniczce znienacka otrzymywał strzał z pistoletu w tył czaszki.

Czytam to i znów myślę o dylematach „grzecznego Czesia”. I wzbiera we mnie wściekłość.

czwartek, 30 sierpnia 2012

Małpa na cyrkowym rowerku

Czytam w wolnych chwilach „Rok myśliwego” Czesława Miłosza. To kolejna moja „lektura kuchenna” – czyli książka, która jako dziennik znakomicie nadaje się do powolnego czytania w kawałkach, przy stole w trakcie picia herbaty czy czekania na jej zaparzenie lub ugotowanie posiłku. Jest to kolejna książka, która jakoś mnie ominęła, a którą nabyłem za śmieszne pieniądze (3 zł!) w bibliotece miejskiej. Swoją drogą – skąd oni biorą te książki i dlaczego wyprzedają za bezcen? Mój egzemplarz wyraźnie nie był czytany i pozbawiony jest pieczątek.

Miłosz sporo miejsca, oprócz innych tematów, poświęca zaangażowaniu intelektualistów w komunizm. Broni ich postawy. Czytam te jego wywody z dużą podejrzliwością. Nie przekonują mnie, a nawet wydają mi się „przekombinowane”. Choć zgadzam się z nim, że łatwo ferować wyroki post factum, jeśli nie żyło się w tamtych realiach. No, cóż... z drugiej strony są też świadectwa ludzi, którzy nie poszli na współpracę i których relacje lub po prostu życie można przeciwstawić wywodom polskiego noblisty.

Moje wytłumaczenie jest dość proste, a może nawet prostackie: owym intelektualistom zabrakło najzwyczajniej w świecie solidnej tarczy i zbroi, jaką jest żywa i nieustannie pogłębiana wiara w Boga. Swoje przekonanie opieram na uwagach, jakie poczynił w swojej prozie pewien... ateista. Warłam Szałamow, autor „Opowiadań kołymskich” – bo o nim mowa – zauważył, że w obozie koncentracyjnym łamało się 99 % więźniów. Ten jeden procent, który się nie łamał, to ludzie głębokiej wiary w Boga.

W pewnym momencie Czesław Miłosz zresztą przeczy (świadomie albo nie) temu, co poprzednio napisał o zaangażowaniu w komunizm. Podejrzewam, że może nie do końca zdawał sobie z tego sprawę, tylko forma dziennika pozwoliła na powiedzenie tego w taki sposób, że można tę wypowiedź skontrastować z poprzednim punktem widzenia. Mamy bowiem co najmniej dwa spojrzenia: pierwsze tłumaczące, że przecież oni wszyscy albo przynajmniej w dużej mierze wierzyli w komunizm, widzieli jego nieubłaganą konieczność i drugi twierdzący, że tak naprawdę kierowały nimi niskie pobudki: strach, własna pycha i próżność, potrzeba poklasku – choćby za cenę bycia cyrkową małpą. Otóż ten drugi punkt widzenia wydaje mi się zdecydowanie bardziej przekonujący. Na stronie 112 autor „Roku myśliwego” w przypływie szczerości zauważa:

Wiosna 1945 w Krakowie. (...) Równolegle z ponurym widokiem wędrówki ludów odbywały się teatralne premiery, rządowe przyjęcia itd. I ważne było, kto dostał zaproszenie, a kto nie. Byłoby to obojętne, ale tu Breza, on zaproszony, ja nie zaproszony i trzeba przyznać się szczerze, cierpiałem. Polecam ten szczegół użyteczny dla zrozumienia związków między rządami a literaturą.
Dr. Wikta Winnicka (...) opowiadała mi, że raz Tuwim z przejęciem i dumą mówił o zaproszeniu do prezydenta Bieruta. Na to Wikta: „Wstydziłbyś się, Julek, jaki prezydent, drobny agenciak, a ty wielki poeta, ty jemu robisz łaskę, nie on Tobie”.
(...) niechby ktoś neutralny, z zewnątrz spróbował wczuć się w stan umysłu poety, który ma jasną świadomość tego, co dzieje się z jego krajem, a tym samym potencjalnie z jego językiem, w 1945 roku. Drobni agenci jak Bierut, mianowani z zewnątrz, choć co prawda od osiemnastego wieku to terytorium było dojrzałe do agentów z zewnątrz.

Czy trzeba do tego coś więcej dodawać? Wszelkie intelektualne łamańce, by usprawiedliwić zaangażowanie w komunizm i inne „-izmy” stają się przy powyższym szczerym wyznaniu zwykłą ekwilibrystyką, cyrkowymi popisami dla uciechy wyrafinowanej gawiedzi lub najzwyczajniej w świecie brakiem odwagi, by stanąć twarzą w twarz z prawdą.