A potem czytam na łamach „Rzeczpospolitej” wstrząsający wywiad z historykiem IPN, Krzysztofem Szwagrzykiem o ekshumacji na Powązkach szczątków pomordowanych przez komunistów po roku 1944:
Dwie trzecie ofiar mają czaszki przestrzelone kulą. Dziury wlotowe znajdują się na potylicy bądź z boku głowy. Strzelano z bliskiej odległości z broni krótkiej.
(…) Jamy te były zbyt małe i ludzie byli zwalani na kupę. Często, aby zmieścić jak największą liczbę ciał, układano na głowie jednego zabitego nogi następnego. Ludzi nie wkładano do grobów, ale ich do nich wrzucano.
(…) Wielu ludzi leży na twarzy, boku. Zrzucano ich ze sporej wysokości. Prosto z wozu konnego, a później z ciężarówki. Często stopy lub ręce opierają się jeszcze o ścianę boczną grobów. To drastyczny widok. Między ciałami znaleźliśmy grudki węgla, co świadczy o tym, że do wywożenia zwłok wykorzystywano wóz do dostarczania opału.
(…) Wywoływali człowieka „na literę”. Wyprowadzali go w miejsce, gdzie był naczelnik więzienia, prokurator i czasami ksiądz. Skazany dowiadywał się, że Bierut nie skorzystał z prawa łaski. Prowadzono go korytarzem i w bocznej piwniczce znienacka otrzymywał strzał z pistoletu w tył czaszki.
Czytam to i znów myślę o dylematach „grzecznego Czesia”. I wzbiera we mnie wściekłość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz