poniedziałek, 3 września 2012

Philip K. Dick jako inspirator i niezupełny odlot Cheyenne’a – o zagranicznych (tym razem) filmach dyletanta uwag kilka

W jednym ze swoich poprzednich wpisów (jak ja nie lubię idiotycznej nazwy „post” wziętej z angielskiego!) podzieliłem się swoimi uwagami na temat kilku polskich filmów, jakie mi dane było w ostatnim czasie obejrzeć na DVD. Dzisiaj chciałbym co nieco napisać o filmach obcych.

Pierwszy z nich to historia, która ewidentnie została oparta na pomyśle (a może stosowniejsze byłoby powiedzieć: „obsesji”?) Philipa K. Dicka, choć nie zauważyłem żadnych podziękowań ze strony reżysera pod jego adresem. „Incepcję” – bo o niej mowa – Christophera Nolana oglądałem z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony jest tutaj bez wątpienia świetna gra aktorska – m.in. Leonardo DiCaprio po raz kolejny przekonał mnie, że jest wybitnym aktorem, choć tego miana mu niegdyś odmawiałem. Znakomicie opowiedziana i trzymająca w napięciu historia nie pozwoliła mi położyć się spać – a film zacząłem oglądać późno z zamiarem dokończenia następnego dnia, ale... No właśnie – jest pewne „ale”. Bo z drugiej strony film przypomina po prostu rozgrywaną na różnych poziomach grę komputerową, typową „strzelankę” i niewiele poza tym. Może trochę przesadzam, ale jednak dla miłośnika prozy Philpa K. Dicka „Incepcja” musi być rozczarowaniem. Ze zdziwieniem słuchałem – dzieląc się uwagami na temat tego obrazu – że moi rozmówcy oglądając ten film gubili się w poszczególnych poziomach „gry”. Tymczasem, przejścia z poziomu na poziom były przewidywalne i banalnie wręcz proste. Gdyby Nolan chciał naprawdę „namieszać”, to mógłby element niepewności co do realności świata wprowadzić dużo wcześniej, już wówczas, gdy Cobb testuje środek chemika Yusufa. Od tego momentu można by wprowadzić wątek niepewności zamieniający się w prawdziwy koszmar. Nolan stosuje taki chwyt w zasadzie na samym końcu filmu, kiedy pozostajemy z pytaniem, czy Cobb faktycznie wrócił do świata rzeczywistego? Ale to zostało oparte już na prostej sztuczce: po prostu opowiadana historia urywa się w chwili, kiedy moglibyśmy tę odpowiedź znaleźć. I tyle.

Z inspiracjami prozą Philipa K. Dicka problem jest ogólnie taki, że do tej pory powstające z niej filmy nie dorastają do swoich oryginałów. Jedynym w zasadzie wyjątkiem wydaje się do tej pory być „Blade Runner”, który moim zdaniem jest nawet lepszy niż oryginalny tekst Dicka i pozostaje arcydziełem nie tylko w swoim gatunku, ale w ogóle jako jeden z najwybitniejszych filmów światowego kina. Do pewnego stopnia również miłośników prozy autora „Ubika” może zadowolić „Pamięć absolutna” Paula Verhoevena. Reszta niestety rozczarowuje, choć niektóre z tych produkcji ogląda się z ciekawością. Regułę tę potwierdza też zrealizowany na podstawie opowiadania Dicka film „Władcy umysłów” George’a Nolfiego. Notabene polski tytuł wydaje mi się nietrafny, nie rozumiem, dlaczego oryginalnego „The Adjustment Bureau” nie przetłumaczono np. jako „Biuro dopasowań” albo „Biuro regulacji” czy jakoś podobnie – trafniej oddawałoby to sens całości. Choć, podobnie jak „Incepcja”, obraz Nolfiego zachował coś niecoś z dickowego ducha wątpliwości w realność istniejącego świata, to całość w gruncie rzeczy jest dość banalna i można ją podsumować jednym zdaniem: amor omnia vincit. Sztafaż science-fiction jest tu tylko dodatkiem, być może mającym podnieść atrakcyjność filmu. Równie dobrze bowiem jego tłem mogłaby być II wojna światowa lub wojna gangów. Plusem jest wartka akcja i para aktorów: Matt Damon oraz Emily Blunt, jednak w filmie nie brak też naiwności, które śmieszą i których autorzy mogliby nam oszczędzić. Należą do nich na przykład dywagacje o ciemnych wiekach średniowiecza (w rzeczywistości epoki rozumu, kiedy logika przeżywała swój rozkwit) czy o historii XX wieku, w której głównymi schwarzcharakterami są naziści, a komuniści w ogóle nie są wymienieni, choć przecież zbudowany przez nich totalitarny system trwał dłużej. Oczywiście film jest jak najbardziej poprawny politycznie, a główny bohater jest członkiem Partii Demokratycznej.

Filmy fantastyczne nie spełniły moich oczekiwań, to może coś z innej półki? Tytuł „Wszystkie odloty Cheyenne’a” Paolo Sorrentino – widniejący na okładce DVD z ledwo rozpoznawalną pod makijażem twarzą Seana Penna – raczej sugeruje jakiś wygłup, film o gwiazdorze muzyki pop lub rock i jego „szalonym” życiu. W tym przeświadczeniu mają nas przekonać też napisy na okładce, które w gruncie rzeczy... wprowadzają w błąd. Zacznijmy od tego, że polski tytuł jest durnowaty i tak naprawdę niewiele ma wspólnego z treścią, nawet jeśli potraktować go jako grę słów. Zwracał na to uwagę na przykład Łukasz Adamski w swojej recenzji na stronie „Frondy”. Oryginalny tytuł, wzięty z piosenki zespołu Talking Heads – która zresztą pojawia się w obrazie Sorrentino w całości – to „This must be the place”. Film ma swoje zabawne momenty, ale nie należy go traktować jako pełnokrwistej komedii, bo można się rozczarować. To raczej groteska z elementami tragedii i satyry. Reżyser wykorzystuje przy tym kino drogi, by opowiedzieć historię o dojrzewaniu głównego bohatera – podstarzałego gwiazdora muzyki pop, przypominającego wyglądem wokalistę zespołu The Cure, rewelacyjnie zagranego przez Seana Penna. To w gruncie rzeczy ponownie film o relacjach – lub ich braku – pomiędzy ojcem a synem. Dla mnie dzieło Sorrentino to również – a może przede wszystkim – satyra na infantylny świat popkultury. Pogrążony w depresji, znudzony życiem i skrywający pod maską pudru i szminki twarz, Cheyenne ma mentalność dziecka, które w końcu dorasta ucząc się po drodze kilku prostych prawd, w tym trudnej sztuki wybaczania. Od innych pop-gwiazdek Cheyenne’a różni to, że jest wierny swojej żonie – co jest rysem, który budzi u mnie zdecydowaną sympatię. Choć można się zastanawiać, czy ta wierność nie ma w sobie coś z dziecinnego przywiązania do matki. Samo dorastanie głównego bohatera jest pokazane z przymrużeniem oka – jego symbolem jest... zapalenie papierosa, a w końcu... ale nie będę opowiadał końca – sam tego nie lubię. Tym bardziej, że ten ostatni film naprawdę polecam.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz