piątek, 30 stycznia 2009

Drewnianym uchem: Jazzowa suita czyli łatwe wzruszenia

„Jazz suite Tykocin” Włodka Pawlika to płyta, którą odbieram z mieszanymi uczuciami. Moim zdaniem jest ona kompozycyjnie nierówna. Są na niej partie, których słucha się z dużą przyjemnością, rozbrzmiewające ciekawymi pomysłami muzycznym lub łatwo wpadającym w ucho rytmem, są takie, których słucha się z pewnym zniecierpliwieniem lub irytacją, a może po prostu przechodzące gdzieś obok nas, bo nie zaskakujące, nie intrygujące niebanalnym dźwiękiem.

Ponoć całość jest inspirowana m.in. Psalmami Dawida. Proszę mi wybaczyć ignorancję, ale ja tej inspiracji nie dostrzegam czy raczej nie wyławiam swoim drewnianym uchem. Owszem, są na tym krążku, zwłaszcza na początku, fragmenty patetyczne (te dzwony!). Ale cała reszta to przypomina nieco muzykę filmową, to znowu świetnie pasowałaby do Orkiestry Rozrywkowej PRiTV pod dyrekcją Jerzego Miliana, by chwilami przechodzić w niezłe jazzowe kawałki (znakomity fortepian, wspaniała trąbka). Ale jak popsuć ciekawy pomysł pokazuje już drugi utwór zaprezentowany słuchaczom. Kompozycja „Nostalgic Journey”, oddająca rytm pędzącego pociągu, rozwija się całkiem dobrze, by ostatecznie gdzieś pod koniec wpaść w muzyczny banał, jakby kompozytorowi nagle zabrakło koncepcji, co dalej z tym zrobić. Zaraz potem mamy „Let’s All Go To Heaven” tylko tytułem nasuwające skojarzenia biblijne, bo właściwie bardziej pasujące do płyty z muzyką taneczną w stylu wspomnianej już orkiestry pod dyrekcją Miliana. Nawet mogę sobie wyobrazić skaczące po scenie i wywijające nóżkami „girlsy”. No tak! Król Dawid też przecież tańczył z radości przed Arką Pana! Kolejne „No Words” zaś znakomicie nadawałoby się na podkład muzyczny do filmu w stylu lat sześćdziesiątych lub jako tło rozmowy przy stoliku w kawiarni. Bardzo przyjemne tło, to pewne. I świetnie zagrane.

Gdybym miał wskazać na najlepszy utwór na tym krążku, to wybrałbym chyba „Magic Seven”. Kompozycja zaczyna się nostalgicznie, melancholijnie, by diametralnie zmienić nastrój, podkreślany skocznym, kojarzącym się z folklorem, rytmem. Tylko to trywialne zakończenie!

Być może wybrzydzam, być może nie jest to po prostu muzyka w moim stylu. Jeśli ktoś więc lubi łatwe wzruszenia, ładną muzykę w dobrym wykonaniu, to proszę bardzo!

Włodzimierz Pawlik, Jazz Suite Tykocin, Warner Music Poland, 2008. Posted by Picasa

środa, 28 stycznia 2009

Zdarzenia: Łabędź

Dzisiaj około 12.20 wyszedł sobie na spacer ulicami Wrocławia łabędź. Kroczył powoli, statecznie od strony Muzeum Narodowego w kierunku Parku Juliusza Słowackiego. Nie przejmował się specjalnie dość sporym o tej porze ruchem samochodów. Akurat zza chmur wyjrzało słońce.

Może znudziło mu się pluskanie w zimnej wodzie, a może postanowił pozwiedzać miasto na piechotę? Nie wyglądał na samobójcę. Kierowcy zwalniali, wielu się uśmiechało. Uważali, by nie potrącić niespodziewanego piechura.

poniedziałek, 26 stycznia 2009

Módlmy się za tego barana

Pewien polityk, członek i współzałożyciel pewnej arcychrześcijańskiej partii, rozwodzi się z żoną. Znalazł sobie młodszą i niewątpliwie taką, która go wreszcie „rozumie”.

Ten mały człowieczek zamiast milczeć ze wstydu, pytluje po tabloidach o tym, jak to jego świat i świat jego żony się ze sobą rozeszły. Nawet własna tragedia i jego najbliższych jest świetną okazją, by się pokazać. Tak dba o swoją rodzinę, że jej nieszczęście wyciąga na widok publiczny, umieszcza na pierwszych stronach brukowców.

Módlmy się, Owieczki, za tego barana, aby przejrzał na oczy.

niedziela, 25 stycznia 2009

Wielki mały

Ostatnio się zdziwiłem (nie pierwszy i nie ostatni raz pewnie). Otóż, gdybym miał wymienić ulubionego bohatera literackiego, to okazałoby się, że postać, jaka z miejsca przychodzi mi do głowy, to... Ryczypisk (Reepicheep), dzielna mysz z „Opowieści z Narnii”. A potem? Hmm, długo bym się zastanawiał.

To śmieszne. Dlaczego akurat on? Jest przecież Kmicic, „debeściak”, jak określiło go pewne dziecko. A z małych rycerzy pan Wołodyjowski, ucieleśnienie rycerskich cnót i dobry patriota przy tym. A tu... po głowie mi chodzi i na myśl od razu nasuwa mała, bohaterska mysz, która nie bała się przekroczyć granicy światów. Ot, zagwozdka!

sobota, 24 stycznia 2009

Z cyklu: Myszkując po Internecie

Nowe stare media

Cieszy, że konserwatywne media się rozwijają w sieci i nie zasypiają gruszek w popiele, ale wykorzystują zdobycze nowoczesnych technologii. Internet stwarza coraz wspanialsze możliwości i pozwala to domyślać się, że przyszła gazeta prawdopodobnie będzie różnić się zasadniczo od tego, do czego się przyzwyczailiśmy. Już teraz wizja elektronicznej prasy znana np. z filmu „
Minority Report” zaczyna powoli być faktem. Wprawdzie nie mamy jej jeszcze pod postacią wygodnych, przypominających papier, elastycznych ekranów, jednak prawdopodobnie formy, jakie przyjmują internetowe wydania dzisiejszych dzienników, są do tego przygotowaniem. Rozwiązania zastosowane choćby w iPhonie każą przypuszczać, że taki dziennik przyszłości będzie bardzo wygodny w użyciu, a na dodatek na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami. Co tu dużo mówić: każda papierowa gazeta codzienna przegrywa z Internetem. To, co przeczytamy następnego dnia w prasie, jeszcze dziś wieczorem będzie w dużej mierze nieaktualne.

Od pewnego czasu działa już nowa strona „
Frondy”, która właśnie nadąża za najnowszymi trendami i wykorzystuje dostępne technologie. Jest to kolejny milowy krok w rozwoju tego czasopisma i w zasadzie już instytucji o dużych zasługach dla polskiej kultury. Nowa internetowa postać „Frondy” stwarza doskonałe możliwości zarówno interaktywne, jak i opiniotwórcze. Można powiedzieć, że w zasadzie powstał nowoczesny dziennik (z blogosferą, własną telewizją i forum pozwalającym na wymianę opinii oraz integrację środowiska), bo czytelnicy zaglądając na ten portal otrzymują codziennie porcję wiadomości z komentarzem i to takich, których być może nie znaleźliby w innych mediach. Nowe wcielenie „Frondy” ma już zresztą na swoim koncie parę spektakularnych sukcesów, do których należy nagłośnienie „awantury na Hradczanach”.
Nie obędzie się jednak bez łyżki dziegciu w tej beczce miodu. Nie wszystko na nowej stronie zostało dopracowane. Na przykład chciałbym, aby ktoś mi pokazał, jak jednym kliknięciem wejść do internetowej księgarni „Frondy”. Mogę się spokojnie założyć, że nie uda się to nikomu. Niegdyś było to proste. Dziś prawdopodobnie nowi goście na tym portalu dopiero po jakimś czasie i przez przypadek zorientują się, że coś takiego w ogóle istnieje. Jest to jeden z mankamentów, które należałoby jak najszybciej naprawić.

Choć przyszłość gra na nosie naszym próbom jej odgadnięcia, to mogę sobie wyobrazić tramwaj przyszłości, w którym ktoś rozwija elektroniczną gazetę z nagłówkiem „Fronda”, by przeczytać najnowszą porcję wiadomości, gdy obok inni oddają się lekturze „Rzeczpospolitej” (która też ostatnio unowocześniła swoje elektroniczne wydanie) czy „Dziennika”, oglądają najnowsze wiadomości telewizyjne lub komentują wydarzenia na internetowych forach.

piątek, 23 stycznia 2009

„O, cóż jest piękniejszego niż wysokie drzewa...”

Zawsze myślałem, że w tym wierszu Staffa jest jakiś element poetyckiej przesady, że przecież są piękniejsze rzeczy niż „drzewa w brązie zachodu kute wieczornym promieniem”. A poza tym, cóż jest tak pasjonującego w drzewach? A jednak fotografując tej zimy nagle odkryłem, że zauroczyło mnie właśnie ich piękno, choć niekoniecznie o zachodzie słońca i nie zawsze akurat tych wysokich. Chyba pierwszy raz tak naprawdę zrozumiałem „dendrologiczną” fascynację Jana Polkowskiego, który przecież swój ostatni wydany w drugim obiegu tomik zatytułował nie inaczej jak „Drzewa”.

Jak zwerbalizować ten zachwyt? Jak go wyrazić, opisać? Trudna sprawa. Być może jest to niesamowite bogactwo indywidualnych form: są drzewa dostojne, są tragiczne, są smukłe jak wiotkie panny, są rozpychające się na wszystkie strony jak brutalni wodzowie... Przepych kształtów, wręcz nadmiar tych wszystkich gałęzi, gałązek, gałązeczek... A jeszcze o każdej porze roku ich urok jest inny. I ogołocone z liści nie zawsze są smutne.

Być może jest to ich uparte, powolne wzrastanie, wytrwałe pięcie się w górę? Może ich długowieczność w porównaniu ze znikomością ludzkiego życia? Ciekawe, które z nich tutaj w Breslau, w moim najbliższym sąsiedztwie pamięta, jak w upalny dzień szukał wytchnienia w ich cieniu jakiś Hans albo Klaus albo jak przed gwałtowną letnią ulewą chronił się pod rozłożystym parasolem ich liści jakiś zakochany Gustav ze swoją pięknobrewą Agnes?

A może – jak zwykle zresztą – trzeba wziąć pod uwagę to wszystko razem i coś jeszcze, coś, czego w pełni słowami wyrazić się nie da? Bo i należy też uwzględnić ten cały kulturowy kontekst, przez pryzmat którego patrzymy na nie również w chwilach zachwytu. (A patrzymy?) Drzewo pojawia się wszakże w biblijnej historii upadku człowieka. Drzewo kojarzy się odkupieńczą Męką i Śmiercią. A więc patrząc na drzewo, czy widzę tylko drzewo czy coś jeszcze?

Myślę, że niektóre z nich powinny być pod specjalną ochroną i to nie jedynie z racji sędziwego wieku, ale szczególnego, wyjątkowego ich piękna. Ten uwieczniony na zdjęciu okaz nasuwa mi skojarzenia z dzikim wojownikiem w bojowym szale, z furią rzucającym się na wroga. Niestety ktoś wpadł na pomysł, by ustawić przed nim latarnię próbującą ograniczyć jego nieokiełznaną zdawałoby się ekspresję.

czwartek, 22 stycznia 2009

Z cyklu: Myszkując po Internecie

Life - Imagine the Potential

Ten antyaborcyjny spot jest tak genialny, że warto go upowszechnić. Mam nadzieję, że jego twórcy nie mają nic przeciwko temu, iż umieszczę go również na swoim blogu.

O lustracji w Kościele – kolejne trzy grosze

Jak wspomniałem w swoim ostatnim wpisie, temat lustracji jest wciąż "na topie". Dla mnie jako katolika szczególnie bolesna jest kwestia weryfikacji byłych współpracowników komunistycznych tajnych służb w Kościele. Dawniej broniłem arcybiskupa Życińskiego przed – jak mi się wówczas wydawało – niesprawiedliwymi atakami co gorliwszych uczestników m.in. Forum Frondy. Dzisiaj już nie byłbym tak ochoczy. Choć trzeba przy takiej krytyce brać pod uwagę, że każdy ksiądz jest nie tylko człowiekiem, osobą publiczną, ale też ikoną Chrystusa, a przez to należy mu się szacunek. Co nie znaczy, że zwalnia to kapłana samo przez się z mówienia prawdy, postępowania zgodnego z dekalogiem czy zachowania zwykłych norm przyzwoitości. Wprost przeciwnie. Myślę, że każdy chrześcijanin, a osoba duchowna w szczególności, powinien tak postępować, by stawać się coraz bardziej przezroczystym, tzn. pozwolić ludziom dostrzec poprzez siebie Chrystusa. Szerzej o tym problemie pisze George Weigel w „Odwadze bycia katolikiem”. Weigel poświęcił swoją publikację problemowi molestowania seksualnego, jakiego dopuszczali się księża w Stanach Zjednoczonych. Mimo to można tutaj znaleźć wiele analogii między ówczesną sytuacją Kościoła w USA, a dzisiejszą Kościoła w Polsce. Problem jest inny, może nie tak drastyczny, jak molestowanie nieletnich (co nie oznacza, że nikogo nie skrzywdzono), ale mechanizm postępowania, popełniania błędów w radzeniu sobie z niewygodnymi faktami wydaje się podobny.

Nie podejmuję się ocenić informacji na temat współpracy arcybiskupa Życińskiego. Nie jestem historykiem, nie znam też dokładnie szczegółów. Nie wierzę jednak w bajki o fałszowaniu akt przez funkcjonariuszy SB. W pamięci tkwi mi natomiast charakterystyczna wypowiedź z filmu „Trzech kumpli” byłego esbeka o Maleszce: „To jest jego tragedia, że się w ogóle przyznał i że się sam zdekonspirował. Nie musiał tego robić”. Otóż to! Większość byłych TW bierze sobie tę wypowiedź do serca. Po prostu nie przyznają się, a jeśli już zostają postawieni wobec faktów nie do obalenia, wówczas zazwyczaj stwierdzają: „Tak, podpisałem, ale nikogo nie krzywdziłem”. Albo też idą dalej w zaparte i porównują historyków z IPN-u do stalinowskich prokuratorów, mówią o „szambie” i tym podobne.

Zachowanie arcybiskupa Życińskiego jest co najmniej zastanawiające, a sformułowanie „ekumenizm agenturalny”, jakiego użył Tomasz Terlikowski w swoim felietonie „
Ekumenizm według «Filozofa»” zdaje się być trafnym komentarzem do ostatnich wydarzeń. Sam felieton polecam. Polecam też tekst „Co śmieszy Wiśniewską” niezrównanej Kataryny, pokazujący brak elementarnej wrażliwości czy też zwykłą głupotę zaciekłych przeciwników lustracji, tak chętnie użalających się nad „biednymi” kapusiami, a jednocześnie nie potrafiącymi wczuć się w sytuację ofiar komunistycznego systemu przemocy. Warto zajrzeć na tę stronę, by idąc tropem zamieszczonych tam „linków” obejrzeć film „Zastraszyć księdza” i dowiedzieć się też o tym, co może spotkać dziennikarzy, którzy ośmielą się ociupinkę „poniepokoić” byłych esbeków.

poniedziałek, 19 stycznia 2009

O astronomach, lustracji i autorytecie Platona słów kilka

Temat lustracji jest niestety ciągle aktualny i powraca jak bumerang. Truizmem jest pisanie, że uporali się z nim np. już dawno Niemcy i Czesi, choć i tam od czasu do czasu wychodzą na jaw zaskakujące i nieznane do tej pory fakty. Co najmniej przykra jest też kwestia agentów lub współpracowników SB w Kościele, nawet jeśli, jak twierdzi m.in. ks. Isakowicz-Zalewski, był to ledwo ułamek całego duchowieństwa. Ileż razy również można powtarzać, że pomysł, iż tajna policja fałszowała swoje własne akta jest absurdalny?

Choć więc o lustracji napisano już sporo, postanowiłem dorzucić i swoje trzy grosze. Tym razem na temat środowiska akademickiego. Przypomniało mi się bowiem nie tak dawne, bo pochodzące z 13 listopada ubiegłego roku „
Oświadczenie studentów, doktorantów oraz młodych pracowników naukowych Centrum Astronomii UMK w Toruniu” dotyczące problemu lustracji w środowisku naukowym, a konkretnie będące „akcją poparcia dla prof. Andrzeja Kusa”. Myślę, że warto je przywołać, bo jest ono swoistym pars pro toto, pokazując specyficzną mentalność, jak również pewne dziwne meandry myśli, zwykłe (choć może nieświadome) przekłamania.

Jest w tym oświadczeniu parę rzeczy kuriozalnych. Skupię się jednak tylko na dwóch fragmentach. Choć kusi mnie bardziej szczegółowa analiza, to wiem, że czytanie na ekranie komputera dłuższych tekstów męczy wzrok. Zacznę może od końca. Otóż, studenci i pracownicy naukowi piszą w nim m.in.,


„że osoby zmuszane szantażem, bądź innymi środkami przymusu do współpracy ze służbami bezpieczeństwa PRL były i pozostają w dalszym ciągu ofiarami tamtego strasznego systemu. Rzeczywistą odpowiedzialność ponoszą natomiast nie niepokojeni obecnie przez historyków i media oraz nie ponoszący do tej pory właściwie żadnej odpowiedzialności funkcjonariusze SB, a także ludzie tworzący aparat partyjny PZPR oraz system władzy PRL”.

Czy faktycznie byli esbecy pozostają „nie niepokojeni” przez historyków? Wystarczy wejść na stronę IPN-u, by zadać kłam temu twierdzeniu. Czy prezentowanie „Twarzy bezpieki” wraz z opisem kwalifikuje się czy nie według młodych ludzi jako „niepokojenie”? A co z Katalogiem funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa? Czy któryś z doktorantów lub szanownych studentów cieszyłby się, gdyby znalazł tam swoje nazwisko? Nie odczuwałby pewnego „niepokoju”? Pomijam już publikowane książki i artykuły, na których czytanie nasi wpatrujący się w firmament niebieski astronomowie widać nie mają czasu. Jeśli chodzi natomiast o media, to przyznałbym im tutaj rację tylko częściowo. Autorzy „Oświadczenia...” bowiem zdają się wkładać do jednego worka dziennikarzy, którzy najprawdopodobniej wcale nie chcieliby się tam razem znaleźć. Może przed napisaniem czegoś takiego powinni byli wpierw dowiedzieć się odrobinę o tym, jakie problemy mieli publicyści próbujący właśnie nieco „poniepokoić” byłych esbeków lub opisać funkcjonowanie byłych agentów służb specjalnych po transformacji ustrojowej? Co do odpowiedzialności sądowej byłych funkcjonariuszy SB i PZPR, to należy się niestety zgodzić. Ale i tutaj można znaleźć konkretnych ludzi odpowiedzialnych za taki stan rzeczy. Czy nie są to aby w głównej mierze te same osoby, które tak chętnie gardłują przeciw lustracji?

Mocno kontrowersyjna jest również kwestia, w jakim sensie i na ile dawni współpracownicy służb „tajnych i dwupłciowych” „pozostają w dalszym ciągu ofiarami tamtego strasznego systemu”? Biorąc pod uwagę kariery niektórych z nich, stwierdzenie takie jest w jakiejś mierze wątpliwą, nieuprawnioną generalizacją.

Inny fragment tego „Oświadczenia” jest dość zastanawiający:

„Wspomniani Profesorowie pozostają naszymi autorytetami naukowymi, niezależnie od informacji ujawnionych przez Instytut Pamięci Narodowej, a zgromadzonych przez bezwzględnie posłusznych systemowi funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa PRL”.

To, że ktoś może być autorytetem w swojej dziedzinie, a jednocześnie być np. kanalią i szubrawcem, nie jest żadną rewelacją. Nie trzeba teleskopu, by to odkryć. Można przecież być zwykłą szują i jednocześnie dokonać przełomowych obserwacji astronomicznych dajmy na to w systemie słonecznym. Można być łajdakiem i niedościgłym specjalistą od poezji antycznej. Nie twierdzę, że któryś ze wspomnianych profesorów jest czy był łotrem. Nie mi w to wnikać. Chodzi o sam mechanizm. Czyżby w ujawnionych informacjach i komentarzach kwestionowano autorytet naukowy posądzonych o współpracę profesorów? Czy może moralne prawo do tego, by być wychowawcą młodzieży lub ich prawo do czerpania korzyści z osiągniętych w nieuczciwy sposób zaszczytów, jeśli te posądzenia okazałyby się prawdziwe? Albowiem były chyba i takie przypadki, gdy promowano miernoty, a prawdziwe talenty utrącano, bo nie chciały donosić na kolegów lub wychwalać „jedynie słusznej ideologii”?

A jeszcze na dodatek w tym wszystkim ten zadziwiający passus o fachowości byłych esbeków. Bo jakże inaczej interpretować to, że byli oni „bezwzględnie posłuszni systemowi”? Chyba tylko tak, że sumiennie wykonywali polecenia i powierzone im zadania, a więc gromadzone przez nich akta muszą się wykazywać rzetelnością i wiarygodnością podanych tam informacji. Inaczej wprowadzałyby bałagan i zamieszanie. O co więc chodzi tak naprawdę sygnatariuszom tego dziwnego listu? O stwierdzenie, że owszem, akta są prawdziwe, ale oni i tak nie będą ich brać pod uwagę, bo ważniejsza jest dla nich kompetencja i wiedza profesorów?
Nie kwestionuję prawa młodych ludzi do wybaczenia ich mentorom. Tym bardziej, jeśli mieli oni faktycznie odwagę dobrowolnego, niewymuszonego przyznania się do wstydliwej lub ponurej przeszłości. Taką odwagę należy docenić, a skruszonemu dać szansę naprawienia lub odpokutowania swoich win. Zastanawia mnie jednak dziwna pokrętność myślenia, jaką dostrzegam w omawianym oświadczeniu, zasługującym chyba przez to na uważniejszą analizę. Nie dlatego, by dzielić włos na czworo, ale by zrozumieć, skąd bierze się tak naprawdę niechęć do lustracji środowisk naukowych. Byłby to lęk przed prawdą? A może zamiast antycznej formuły „Amicus Plato, sed magis amica veritas”, środowiska akademickie wolą nową jej wersję – „Amica veritas, sed magis amicus Plato”?

piątek, 16 stycznia 2009

Z cyklu: Myszkując po Internecie

The Weary Blues

Bardzo podoba mi się określenie „myszkować po Internecie” i ubawiłem się, gdy się spostrzegłem, że użyłem go nieświadomie w tym dzienniku już dwa razy. Podoba mi się ono z dwóch powodów. Po pierwsze nawiązuje do polskiej tradycji językowej. Po drugie łączy w sobie tradycję z nowoczesnością. To trochę tak, jak polscy konserwatyści piszący literaturę fantastyczną. Do myszkowania używamy przecież... myszki. A sam proces przeszukiwania stron internetowych bardziej niż z internetowym surfingiem kojarzy mi się właśnie z wędrówkami małej myszki po różnych zakamarkach i korytarzykach, czasem ciasnych, czasem dość obszernych, która niekiedy znienacka wychynie z dziury w ogromnym salonie lub mrocznej piwnicy.

A zatem myszkując po Internecie, a idąc tropem Madeleine Pyeroux, przez przypadek (bo jakże by inaczej) natknąłem się na wiersz autorstwa nieznanego mi wcześniej amerykańskiego poety o nazwisku Langston Hughes. Ktoś dorobił do niego teledysk, a całość ma tak specyficzny melancholijny klimat podkreślony pięknym głosem recytującego, muzyką i użyciem starych filmów, że ogromnie mi się to spodobało, by nie powiedzieć – chwyciło za serce. Polecam więc wszelkim miłośnikom poezji:


czwartek, 15 stycznia 2009

O książce Petera Kreefta i aborcji raz jeszcze – recenzja ateisty

Myszkując po Internecie przez przypadek natknąłem się na stronie www.mojeopinie.pl na recenzję wspominanej przeze mnie niedawno książki „Aborcja? Trzy punkty widzenia” Petera Kreefta. Omówienie pracy amerykańskiego profesora filozofii zaskoczyło mnie, a było to miłe zaskoczenie. Okazało się bowiem, że recenzent, już na początku przyznający się do swojego ateizmu, pozytywnie ocenia właśnie tę cechę publikacji „Frondy”, która i mnie wydała się istotna. Co więcej sama recenzja jest rzeczowa i spokojna, a równocześnie pokazuje, że w dyskusji na temat aborcji może istnieć wspólny punkt wyjścia dla ludzi o różnych światopoglądach, a przynajmniej dla chrześcijan i ateistów. Autor, Witold Jarzyński, pisze m.in., iż esencją książki Kreefta

„jest (...) próba dowodu, że płód (zygota) jest człowiekiem. Zdaniem amerykańskiego filozofa, jeśli uznamy powyższy fakt, żadna forma aborcji nie może być dopuszczalna. Jest to rzeczywiście słuszne założenia, bo aborcja wtedy musi zostać potraktowana jak morderstwo. Czy autorowi udało się dowieść powyższego założenia? Nie jestem wstanie tego jednoznacznie ocenić. Przemawia do mnie jednak fakt przywołany przez autora, że «skoro nie wiemy tego na 100%, to nie powinniśmy ryzykować...». Kreeft używa także innych argumentów, będących pochodną uznania przez niego, że płód jest realnym a nie «potencjalnym» człowiekiem - cokolwiek by to miało znaczyć w mniemaniu zwolenników aborcji.

W książce przyjmują one między innymi postać «złotej reguły postępowania», co można rozumieć na sposób ewangeliczny «nie czyń bliźniemu tego, co tobie niemiłe» lub na sposób kantowskiego imperatywu kategorycznych aby traktować ludzi jako podmioty a nie przedmioty. I tu – przy założeniu, że autor ma słuszność mówiąc, że zygota to istota ludzka – każdy trzeźwo myślący człowiek musi mu przyznać rację. Żaden z nas, gdyby tylko miał możliwość protestu (płód jest za słaby żeby się bronić, nie ma prawa się wypowiedzieć), to by zrobił wszystko aby uniknąć aborcji. Chyba, że są wśród nas ludzie, którzy pod wpływem argumentu o «jakości życia» zrzekli by się swojego? Pytanie oczywiście retoryczne”.

Swoją recenzję autor podsumowuje zaś następująco:

„(...) książkę Petera Kreefta, oceniam pozytywnie. To ważna publikacja, która rzeczywiście może zmienić nasze postrzeganie problemu aborcji. Jest to chyba najbardziej, kontrowersyjna sprawa, która dzieli miliony ludzi na całym świecie. Ważne, aby mieć świadomość, że aborcja zawsze jest tragedią dla kobiety. Jednak każdy powinien odpowiedzieć, sobie na zasadnicze pytanie. Czy większą tragedią jest usunięcie płodu (który nie może się bronić - gdyby miał siłę i wybór na pewno by protestował - a pozostawiony samemu sobie wyrośnie na nowego człowieka), czy donoszenie go przez 9 miesięcy i oddanie potem do adopcji? Jeśli jesteśmy w 100% przekonani, że zarodek nie jest człowiekiem (chociaż ma swoje własne unikalne DNA) to oczywiście opowiemy się za prawem do wyboru. Ale czy rzeczywiście wiecie, że to nie jest człowiek?”

Nie ze wszystkim, co pisze autor tego krytycznego omówienia, zapewne można czy należy się zgodzić, jest to wszelako głos, którego warto posłuchać i z którym warto polemizować. W tym przypadku dyskusja mogłaby przynieść obopólne korzyści. Pojawienie się tego tekstu ukazuje jednocześnie wagę samej publikacji wydawnictwa „Fronda”. Szkoda, że tak słabo nagłośnionej.

Polecam recenzję, być może zachęci do przeczytania książki Kreefta.

środa, 14 stycznia 2009

Drewnianym uchem: Nigdzie się nie ruszam, czyli jazzowe niebo

Jako wierny miłośnik Billie Holiday, mógłbym na tę płytę powybrzydzać, krzywiąc się, że jest to „nędzna podróbka”, „marna imitacja” czarnoskórej piosenkarki. Owszem, kiedy słyszymy „Careless Love” Madeleine Peyroux po raz pierwszy, mamy wrażenie, że ktoś spłatał nam psikusa i do pudełka włożył „podrasowany” kompakt z piosenkami legendy jazzu. Dopiero po chwili orientujemy się, że przecież Holiday nie śpiewała znanego utworu Leonarda Cohena, choć jego repertuar można znaleźć wśród utworów wykonywanych przez inną damę jazzowej sceny – Ninę Simone. Podobieństwo głosu i sposobu śpiewania jest wszelako uderzające. Ale nawet jeśliby potraktować to jako „podróbkę”, to z pewnością nie jest ona „nędzna”. Wystarczy zresztą porównać dwie wersje „I Look Around” w wykonaniu Holiday i Peyroux, by usłyszeć też charakterystyczne różnice. Niby głosy podobne, ale jakby nie te same, a obu słucha się z ogromną przyjemnością.

Nie będę się zatem krzywić i wybrzydzać. W zimowy wieczór, kiedy piszę ten tekst, chętnie znalazłbym się w knajpce, gdzie koncert dawałaby właśnie Madeleine Peyroux, by przy ciepłym kominku posłuchać jej głosu popijając grzane wino lub coś mocniejszego, gdy za oknem sypie śnieg. Płytę otwiera naprawdę ładnie zaaranżowana i zaśpiewana interpretacja szlagieru Cohena „Dance Me To the End of Love”, której niezapomniany klimat nadaje specyficzny głos piosenkarki. Bezdyskusyjnym hitem atoli na tym krążku i moją ulubioną piosenką jest „Between the Bars”. Wersja Peyroux jest o niebo lepsza od znanego mi wykonania Elliott Smith, a jej melancholijny, „barowy” klimat znakomicie pasuje do wyobrażonej sobie przeze mnie scenerii. W tę scenerię i jej atmosferę nostalgicznej zadumy wspaniale wkomponowują się też m.in. „Weary Blues” i wspomniana wcześniej „I Look Around”.

Miły, melancholijny i ciepły tembr głosu piosenkarki sprawia, że słuchając go mam ochotę zaszyć się gdzieś w cieple i powtórzyć za nią:

“So when I hear them say
There's better living
Let them go their way
To that new living
I won't ever stray
'Cause this is heaven to me”

(“This Is Heaven to Me”)

Madeleine Peyroux, Careless Love, Universal Music Group , 2004.

poniedziałek, 12 stycznia 2009

Drewnianym uchem: „Jitte” – broń, która powala

Oprócz klasyki jazzu płytą, do której ostatnio co jakiś czas wracam, jest „Jitte” formacji Tymański Yass Ensemble. „Jitte” ponoć w dosłownym tłumaczeniu z japońskiego znaczy „dziesięć rąk” i jest rodzajem broni używanej w dawnych czasach przez japońskich funkcjonariuszy sił porządkowych. Ale przeczytałem też gdzieś, że jest to typ karate. Muzycy z zespołu Tymona Tymańskiego w każdym razie żadnej broni nie dzierżą, a i tak na kolana powalają i to przy użyciu dziesięciu rąk właśnie. Tyle że powalają znakomitą muzyką, trzymając w dłoniach instrumenty, którymi z ogromnym talentem się posługują. Krążek jest dopracowany pod każdym względem i choć yass określa się jako „konglomerat różnych stylów”, to płyta tworzy pewną zwartą i wyrafinowaną dźwiękowo jedność, z której szkoda byłoby usunąć choć jeden element. Co nie znaczy, że nie można delektować się poszczególnymi utworami osobno.

„Jitte” zadowoli przede wszystkim miłośników ostrego, żywiołowego (choć nie pozbawionego dyscypliny) grania odzwierciedlającego dynamikę miasta, przemieszczających się tłumów, aut, tramwajów i autobusów, pulsujących świateł i kakofonii dźwięków wraz z tym całym przyspieszaniem i zwalnianiem, nagłym zastojem i równie nagłym zrywem, chwilami melancholijnej zadumy i eksplozji aktywności wymagającej co najmniej dziesięciu rąk. Chyba nie przypadkiem znakomicie słucha mi się tej płyty w samochodzie. A może to po prostu stąd te wielkomiejskie skojarzenia?

Mimo ogromnego bogactwa brzmień, płyta nie nuży nadmiarem, zmieniając nastrój i rytm od na przykład łagodnego gitarowego „Kosma, My Love” poprzez dynamiczną kompozycję „N400” z cudowną i jakże charakterystyczną trąbką Antoniego Gralaka, by potem przejść do elegijnego (bo jakże by inaczej) „Elegy for Lester B.”, a zaraz potem obiecując spokojnym początkiem wytchnienie, zburzyć ten spokój rozedrganym utworem nazwanym nomen omen „Summer in Tricity”, który na końcu zamienia się już niemal w chaos atakujących nas dźwięków. „Niemal” – bo jakby ostatnim wysiłkiem utrzymanym w ryzach. W zasadzie trudno byłoby mi wskazać tutaj mój „numer 1”. Uwielbiam na przykład i tytułowe energiczne, wodzące nas za nos „Jitte” oraz również niesamowite, choć praktycznie się w pewnym momencie rozsypujące „Fullerens & Nanopipes”, ale i też z dużą przyjemnością słucham „Dependence Day”, która kończy płytę i brzmi jak spokojna podróż letnim wieczorem autostradą do domu, gdy wszystko powoli zamiera i uspokaja się.

Po „Jitte” sięgnąłem przyciągnięty nazwiskiem Antoniego Gralaka, którego charakterystyczna gra urzekła mnie niegdyś przy okazji nietuzinkowej – i niestety nie wznawianej z jakichś powodów, a szkoda! – płyty grupy Tie Break z poezją ks. Jana Twardowskiego. Okazało się, że był to strzał w dziesiątkę. Także z powodu pozostałych czterech muzyków. Ostatnio dużą radość sprawił mi kolejny album tej formacji. Ale o „Free Tibet” może innym razem.

niedziela, 11 stycznia 2009

Neomesjanizm – eskapizm czy realizm?

Opublikowany w „Rzeczy o książkach” w zeszłą sobotę „Manifest neomesjanistyczny” Rafała Tichego jest ważnym wydarzeniem, które nie powinno przejść bez echa.
Może będzie to tylko krótkotrwała błyskawica na firmamencie polskiej kultury, a może początek fermentu, jaki wzburzy powierzchnię i głębiny zatęchłego bagienka. Jeśli okaże się to pierwsze, to stosując podejście samego Tichego mogę powiedzieć tylko tyle: nie będziemy rozdzierać szat, choć co nieco będzie nam przykro. Jeśli to drugie, to wówczas być może jesteśmy świadkami narodzin fali, która rozwali dotychczasowe hierarchie literackie i artystyczne, wywróci do góry nogami to, co zdaje się niewzruszone; zaleje wyrafinowane domki z piasku, poprzewraca łódeczki i stateczki dzisiejszych autorytetów, krytyków i hołubionych przez media pisarzy oraz artystów. I oby tak się stało.

„Manifest neomesjanistyczny” wyjaśnia przede wszystkim jedną rzecz: sens frondy we „Frondzie”.

Zgadzam się z Tichym, że „czas na apokalipsę”. I to najwyższy czas. Podobnie, jak on mam „dość neoliberalnego millenaryzmu”. Mierżą mnie serwowane mi utopie, jakieś dziwne przekonanie, że tym razem uda się zbudować raj na ziemi, bo będzie to „raj” lepszy od tego, co zaserwowali nam naziści i komuniści, bardziej „tolerancyjny”, mniej represyjny i w ogóle najwspanialszy na świecie. Nudzą mnie też zdechłe, pozbawione wigoru czasopisma literackie i kulturalne.

Jednak, kiedy autor pisze m.in.: „Dość moralizatorstwa. Zostawiamy to innym. Chcemy spierać się o rzeczy zasadnicze, metafizyczne i eschatologiczne (...)”, zaczynają mnie ogarniać wątpliwości. Nie, nie dlatego, bym uważał metafizykę czy eschatologię za sprawy nieważne. Wprost przeciwnie. Być może się mylę, odczuwam w tym jednak ton jakiejś pychy. Zwłaszcza, kiedy dalej czytam, że w sporze między „homofobami a homolubami” autor stawia się na pozycji kibica zagrzewającego do boju tych pierwszych, ale nie chcącego „poszerzać pola walki w tym względzie”. Brzmi to dla mnie mniej więcej tak: „Wy się tam targajcie za łby, my sobie ten mecz pooglądamy w wolnym czasie, gdy zechcemy sobie odpocząć od spraw ważniejszych, spraw, których wagi, wy, szaraczkowie, zrozumieć nie potraficie”. Czy nie jest to przypadkiem oddanie pola walki przeciwnikowi?

Choć z drugiej strony wyobrażam sobie też i taką możliwość, że proponowany w kulturze mesjanizm stanie się zaczynem jakiegoś wielkiego przewrotu, otwarciem oczu na rzeczywistość, na toczącą się wokół nas bitwę, której skala, zajadłość i ogrom mogłyby przerazić nawet najbardziej zaprawionego w bojach weterana. Takie „ożywienie ducha mesjanizmu w obszarze kultury współczesnej” miałoby wówczas wydać dzieła literackie i zaowocować wizjami artystycznymi o takiej sile rażenia, że wytrąciłyby wszelki oręż i zabawki z rąk różnej maści „homolubów” i nie tylko. Mam nawet przed oczami taką wizję: poeci banaliści porzucają swoje językowe igraszki i z płaczem biegną do domu schować się pod łóżkiem. Spod łóżek wystają ich drżące nóżki.

Rację pewnie ma Tichy pisząc, że „rozważanie na temat tego, ile demonów zmieści się w tabletce homeopatycznej, tchnie schyłkową demonologią”. Mnie również śmieszy demonizowanie Harrego Pottera (choć z góry muszę się zastrzec, że oprócz jednego filmu z serii, który mnie znudził i w którym nie dopatrzyłem się niczego groźnego, nie przeczytałem żadnej z popularnych książek pani Rowling). A mimo wszystko obawiam się takiego lekceważącego tonu. Obawiam, bo jednak facet, który tymi „pseudoegzorcyzmami” się zajmuje coś tam przeżył, czegoś doświadczył i może dmucha na zimne, ale w swoim zapale ostrzega w gruncie rzeczy przed złem, w które nieopatrznie mogą się wplątać „niewinni czarodzieje”, poszukiwacze alternatywnych rozwiązań.

I jeszcze jedna rzecz, przeciwko której odczuwam jakiś wewnętrzny bunt, choć zakładam, że może to być opór przed trzeźwym spojrzeniem na otaczającą nas rzeczywistość. Pisze Tichy m.in.: „Nigdy bowiem Chrystus nie zapowiadał, że Jego lud osiągnie na tym świecie ów religijny, kulturowy czy intelektualny sukces, którego On sam nie osiągnął. Nie należy się więc spodziewać, że w końcu wielcy tego świata gremialnie przyznają, iż najlepszy projekt społeczny to Civitas Christiana; nie należy się spodziewać, że świat nauki uzna wielkość średniowiecznej scholastyki i skłoni głowy przed philosophia christiana (...)” itp., itd. Albo czegoś tu nie rozumiem i błędnie interpretuję myśl redaktora „44/Czterdzieści i Cztery”, albo Tichy nie ma racji. Przecież Chrystus ten sukces odniósł, odniósł go przez swoją Śmierć i Zmartwychwstanie, to one były zarzewiem ognia, jaki ogarnął stopniowo olbrzymie połacie ówczesnego świata, nie tylko początkiem przemiany serc, ale także przemiany umysłów, kultury, filozofii, sztuki... Jego wrogowie tak się bali prawdy o Zmartwychwstaniu, że opłacili strażników, by głosili kłamstwo. A jednak świadkowie Zmartwychwstałego ponieśli ten ogień i rozprzestrzenili go po całym świecie. Dlaczegóż to nie mielibyśmy oczekiwać tego samego? Dlaczegóż to nie mielibyśmy podejmować wysiłków, by jednak i w tym świecie zrealizować Civitatis Christiana? Oczywiście biorąc poprawkę na ludzką ułomność, skłonność do zła, niedoskonałość nawet najszczytniejszych ludzkich projektów.

„Historiozoficzny pesymizm” redaktora „44/Czterdzieści i Cztery” wywołuje więc mój wewnętrzny opór. Obawiam się, że może być podcięciem skrzydeł tym, którzy chcieliby aby pamiętne słowa wypowiedziane przez Jana Pawła II – „Niech zstąpi Duch Twój, Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi” – stały się faktem. Obawiam się, że może być formą eskapizmu, szerzenia defetyzmu: „Ćpają? Trudno, nic na to nie poradzimy. Szerzą rozpustę? Cóż, będziemy kibicować jej przeciwnikom. Mamy w końcu ważniejsze sprawy na głowie. Chrześcijańscy politycy nie bronią prawa do życia nienarodzonych, głosują za in vitro? Ależ któż powiedział, że musimy wygrać w tym świecie? Tak już po prostu jest. My zajmiemy się modlitwą i studiowaniem Pisma”.

Generalnie z postawioną diagnozą Tichego i proponowanym rozwiązaniem się zgadzam. Moje wątpliwości celowo wszak zaprezentowałem w przejaskrawionej formie. Na tytułowe pytanie odpowiadam bowiem, że neomesjanizm jest propozycją realistycznego spojrzenia na otaczający nas świat, jest próbą wyjścia z matrixu, tchnięcia życia w kulturę i nadania jej nowej dynamiki, twórczej dynamiki. Jest sugestią uwicia bicza i powywracania stolików z zabawkami, zwrócenia oczu handlarzy i kupujących na świątynię Pana, na toczącą się wokół niej bitwę. Pytanie tylko, czy sprostają temu młodzi twórcy, czy starczy im talentu, by w swoje wizje tchnąć ducha, ducha, który olśni, przestraszy, wstrząśnie, poruszy ich odbiorców – czytelników, widzów, słuchaczy?

I jeszcze jedna refleksja na marginesie tych paru luźnych uwag o tekście redaktora „44/Czterdzieści i Cztery”: Czytając jego manifest mimo woli przypomniałem sobie o prekursorze dzisiejszych neomesjanistów. Może więc już nadszedł czas, by na nowo zinterpretować twórczość Jana Polkowskiego, wielkiego zapomnianego, którego po latach milczenia najnowszy (wcale nie wznowiony, jak niektórzy sugerują, bo zawierający też wiersze dotąd w postaci książki nie publikowane) tomik
"Elegie z Tymowskich Gór" ukazał się w zeszłym roku? Przecież jego liryka umieszcza doświadczenie codzienności w szerszym, metafizycznym i eschatologicznym kontekście, a proponowany przez Tichego neomesjanizm – na nowo zinterpretowany, twórczo przetworzony mesjanizm – właśnie ze szczególną mocą w tej poezji jest obecny.

piątek, 9 stycznia 2009

Argument nie do obalenia przeciw aborcji i in vitro

Przyglądając się dyskusji o in vitro, przypomniałem sobie o książce Petera Kreefta Aborcja? Trzy punkty widzenia” wydanej rok temu przez wydawnictwo „Fronda”. O samej publikacji jakoś cicho, nie zauważyłem żadnych recenzji ani sporów wokół niej, a szkoda, bo moim zdaniem to rzecz ważna i nietuzinkowa. Kreeft przede wszystkim podejmuje próbę przyjrzenia się problemowi z trzech punktów widzenia: obiektywnego, subiektywnego i będącego zderzeniem dwóch przeciwstawnych racji: „sokratejskiego” dialogu za i przeciw aborcji.
Można się zastanawiać, na ile Kreeftowi zamiar się powiódł (moim zdaniem autor, oprócz argumentów, przedstawia parę niewygodnych dla zwolenników aborcji faktów), jednak dla mnie najważniejsza jest ta część, która prezentuje argumentację wynikającą z przesłanek racjonalnych, opartych na logicznym rozumowaniu – zwłaszcza poniżej zamieszczony fragment. Chciałbym kiedyś zobaczyć dyskusję zaczynającą się właśnie od niego. Chciałbym, aby zwolennicy in vitro czy aborcji spróbowali na moich oczach obalić to, co według mnie jest nie do obalenia: zwykłą, zdrową logikę wspierającą racje przeciwników zabijania nienarodzonych.
Swoją drogą, wydawca mógłby ten właśnie passus wysłać naszym posłom i senatorom do przemyślenia przed głosowaniem nad in vitro:

„Przyjmijmy nie sceptycyzm dogmatyczny, który jest sprzeczny sam w sobie, ale sceptycyzm sceptyczny. Bądźmy sceptyczni nawet wobec sceptycyzmu. Przyjmijmy, że nie wiemy, czy płód jest osobą, czy też nie, i że nie wiemy, czy możemy to poznać, czy też nie. Wciąż wiemy dwie rzeczy na podstawie samej logiki formalnej, bez zakładania jakiejkolwiek w ogóle znajomości rzeczywistego świata. Po pierwsze, wiemy, że płód albo jest, albo nie jest osobą ludzką mającą prawo do życia; tak samo jak wiemy, że albo jest Marsjaninem, albo nie; że albo jest pozbawiony sierści, albo nie itd. Możemy nie wiedzieć, czym jest płód, ale wiemy, że do wszystkiego odnosi się reguła: albo x, albo nie x. A drugie, co wiemy, to fakt, że albo wiemy, albo nie wiemy, czym coś jest. A więc albo płód jest, albo nie jest osobą ludzką i albo osoba, która usprawiedliwia aborcję, wie, albo nie wie, czym jest płód. A więc istnieją tylko cztery logicznie możliwe sytuacje:

1) płód jest osobą ludzką i wiemy o tym;
2) płód jest osobą ludzką i o tym nie wiemy;
3) płód nie jest osobą ludzką i o tym nie wiemy;
4) płód nie jest osobą ludzką i o tym wiemy.

Nie może istnieć piąta możliwość, nie ze względu na to, czym jest płód, czy ze względu na to, czym jest aborcja, czy ze względu na to, czym jest nasza wiedza, czy ze względu na to, czym jest jabłko (nie musimy w ogóle zakładać jakiejkolwiek opartej na faktach znajomości obiektywnej rzeczywistości; możemy pozostać całkowitymi sceptykami), ale po prostu ze względu na nieubłagane i niezaprzeczalne prawa logiki. Formalnie jest to zasada niesprzeczności czy też prawo wyłączonego środka. Jest dosłownie niemożliwe, by ktokolwiek kiedykolwiek mógł myśleć niezgodnie z tymi prawami; są to prawa nieodłączne od całego myślenia. Nawet Sąd Najwyższy nie może odwołać zasady niesprzeczności (chociaż dla niektórych sędziów może to być nowina).

A więc czym jest aborcja w każdym z tych przypadków? W przypadku (1), w którym płód jest osobą ludzką i o tym wiesz, aborcja jest morderstwem. Jest celowym zabijaniem tego, o czym wiesz, że jest niewinną osobą ludzką. Tego faktu nie może zmienić żaden protest zwolenników prawa do wyboru, jakkolwiek by to słowo ich raniło i zagrażało publicznej debacie.
W przypadku (2), w którym płód jest osobą ludzką, ale o tym nie wiesz, aborcja jest nieumyślnym spowodowaniem śmierci. Jest podobna do przejechania w nocy samochodem po płaszczu na ulicy mającym kształt człowieka lub do strzału w środek krzaka, za którym może się kryć twój kolega myśliwy, lub do odkażania budynku toksycznymi chemikaliami bez upewnienia się, że budynek został w całości ewakuowany. Nie wiesz, czy jest tam osoba, ale nie wiesz także, że jej tam nie ma, i tak się właśnie składa, że tam jest osoba i tę osobę zabijasz. Możesz przyznać się do ignorancji. To prawda, nie wiedziałeś, że tam jest osoba, a więc nie planowałeś morderstwa z premedytacją. Ale nie wiedziałeś także, że jej tam nie ma, a więc twój czyn jest dosłownie szczytem nieodpowiedzialności. A właśnie możliwość wyboru takiego czynu chcieliby przyznać każdemu zwolennicy prawa do wyboru.

W przypadku (3), w którym płód nie jest osobą, ale o tym nie wiesz, aborcja jest równie nieodpowiedzialna jak w poprzednim przypadku. Przejeżdżasz po płaszczu, strzelasz w środek krzaka lub odkażasz budynek, nie wiedząc nawet, że nie ma tam żadnej osoby. Miałeś szczęście, nie było nikogo. Ale nie wiedziałeś o tym i nie przejmowałeś się tym. Byłeś tak samo nieodpowiedzialny. Nie można cię prawnie oskarżyć o morderstwo ani nawet o nieumyślne spowodowanie śmierci, bo nikt nie został nieumyślnie zabity, ale można cię oskarżyć i powinno się ciebie oskarżyć o sądowo karalne zaniedbanie.

Tylko w przypadku (4), w którym płód nie jest osobą i o tym wiesz, aborcja jest moralnie rozsądna, odpowiedzialna i dopuszczalna. Ale zwróć baczną uwagę na to, iż tym, co sprawia, że przypadek (4) jest dopuszczalny, nie jest sam fakt, iż płód nie jest osobą, ale także twoja wiedza o tym fakcie, przezwyciężenie twojego sceptycyzmu. A więc sceptycyzmu nie można poczytywać za argument za aborcją, lecz wyłącznie przeciwko niej. Tylko jeśli nie jesteś sceptykiem, aborcja mogłaby być moralna. Tylko jeżeli jesteś pewien, że pod płaszczem, za krzakiem, w budynku lub w łonie matki nie ma żadnej osoby, możesz jechać samochodem, strzelać, odkażać lub dokonać aborcji”.

Peter Kreeft, Aborcja? Trzy punkty widzenia, tłum. Jan J. Franczak, Warszawa 2008, s.68-72

czwartek, 8 stycznia 2009

Wojna (za)światów

Najnowsza książka młodego utalentowanego pisarza z Górnego Śląska, Szczepana Twardocha, to w gruncie rzeczy dyptyk, na którego przeciwległe skrzydła składają się łącznie cztery opowiadania. Niektórzy krytycy zauważyli, że są one ilustracją „literatury dla czytelnika” i „literatury dla pisarza” (co zresztą powiatał z aprobatą sam twórca). Mnie natomiast zaintrygował w tych utworach widoczny i przewijający się wątek walki duchowej, jaki można u autora "Prawem Wilka" odnaleźć w różnym stopniu już w poprzednich dwóch książkach – „Epifanii wikarego Trzaski” oraz „Przemienieniu”. Bohaterowie opowiadań znajdują się w oku cyklonu, w samym centrum wojny światów czy raczej zaświatów, w której nie są tylko pionkami poruszanymi przez potężniejsze od nich siły, ale jej współuczestnikami, nawet jeśli nie wszystko od początku jest dla nich jasne. Motywy demoniczne pojawiają się bezpośrednio w mrocznym, inspirowanym twórczością Ossendowskiego „Bodhisattwie”, a w zaprawionym dozą humoru „Żywocie i śmierci św. Felicjana” mamy interwencję sił światłości – Matki Boskiej i tytułowego świętego. Co ciekawe, w tym drugim utworze następuje zderzenie dwóch modeli mężczyzny, a prawdziwym „twardzielem” okazuje się z pozoru fajtłapowaty i słaby cieleśnie, ale potężny duchem ksiądz. Dwa pozostałe opowiadania podejmują ten wątek duchowych zmagań nieco subtelniej i bardziej metaforycznie – w końcu ich głównym bohaterem jest nieznany z imienia pisarz. Jednak i tutaj można w postaciach z „Maniery tenebrosa” dopatrzyć się sił ciemności, a w znakomitym i chyba literacko najlepszym z całego zbioru „Rondzie na maszynę do pisania, papier i ołówek” idei czyśćca. We wszystkich zamieszczonych tu opowieściach występuje zaś motyw pokuszenia. Wybór, jakiego dokonuje bohater nie pozostaje bez wpływu nie tylko na jego duszę, ale także na przebieg rozgrywającej się wokół wielkiej bitwy „przeciw pierwiastkom duchowym zła na wyżynach niebieskich”, niewidzialnego Armagedonu.

Twardoch po raz kolejny pokazuje w swojej książce, że potrafi tworzyć literaturę, którą da się czytać na kilku poziomach. Jego opowiadania można bowiem potraktować jako przyjemną rozrywkę – znakomite czytadło do poduszki, zwłaszcza dla miłośników fantastyki. Można patrzeć na nie jako rodzaj gry literackiej – czego wyraźnym przykładem jest druga część dyptyku. Można wreszcie zauważyć w nich ważne koncepcje religijne, historiozoficzne czy konserwatywne ubrane w atrakcyjną formę literatury popularnej.

Szczepan Twardoch, Prawem wilka, Warszawa 2008

wtorek, 6 stycznia 2009

Święto Trzech Króli

Nie wiem, czy prezydent Łodzi zdoła doprowadzić do ustawowego uznania święta Trzech Króli dniem wolnym od pracy, jednak cieszy mnie, kiedy pojawiają się inicjatywy przywracające bądź stare dobre tradycje, bądź wprowadzające nowe nadające lokalnego kolorytu naszym miastom i służące szczytnym celom. A za taki pomysł należy niewątpliwie uznać Orszak Trzech Króli, który przemaszerował ulicami Warszawy 4 stycznia. Jeśli projekt Kropiwnickiego się powiedzie i 6 stycznia, uroczystość Objawienia Pańskiego, stanie się dniem wolnym, to może podobne orszaki pojawią się i w innych miastach, z czasem przeradzając się w bogate, acz nie pozbawione religijnego wymiaru festyny.

Argumenty gospodarcze i lamenty, że budżet państwa straci na tym jakieś 1,5 miliarda złotych mało mnie przekonują (pomijając już fakt, na ile te obliczenia są wiarygodne). Tak rozumując należałoby stwierdzić, że najlepiej w ogóle nie obchodzić żadnych świąt, gdyż podliczając to wszystko razem otrzymamy jakąś astronomiczną sumę, która nie wpływa do budżetu państwa, bo obywatele wolą na przykład pójść do kościoła zamiast pracować. Rozwiązaniem byłoby od razu wprowadzić system niewolniczy i po kłopocie. Kiedy więc słyszę hasło: „Po pierwsze gospodarka, durniu!”, mam zawsze ochotę zawołać: „Po pierwsze Bóg, półgłówku!”

A ponoć, kiedy Bóg jest na swoim miejscu, wszystko inne też jest na swoim miejscu.

Dziś we Wrocławiu zaś w nocy mroźnie i mgliście. Szron maluje drzewa na biało. Jeśli pogoda się nie zmieni, to może ranek przywita nas takimi widokami:


niedziela, 4 stycznia 2009

In vitro veritas?

Swego czasu miałem okazję słyszeć, może też czytać (dokładnie nie pomnę), że LPR traktuje religię instrumentalnie. LPR nigdy nie było partią z mojej bajki, ale obserwując obecną debatę na temat tzw. „zapłodnienia in vitro” zaczynam podejrzewać, że akurat to stronnictwo traktowało swoją religijność poważnie. Mniejsza o sposób, w jaki to robiono.

W czym rzecz? Otóż w obecnym Sejmie i Senacie większość mają dwie partie, które mniej lub bardziej otwarcie przyznają się do respektowania wartości chrześcijańskich, bywają wręcz określane formacjami chadeckimi, premier zaś rządzącej koalicji mówił o swoim nawróceniu i nawet wziął ślub kościelny, a chyba jeszcze wielu pamięta, jak Jan Rokita posłużył się terminem „katolicyzm toruński i katolicyzm łagiewnicki” odróżniając w ten sposób PO od PiS-u.

Kiedy więc czytam, że ustawa całkowicie zakazująca in vitro nie przejdzie, pytam się: „Jak to możliwe?”. Przecież nawet współrządząca PSL, zakorzeniona na katolickiej wszak wsi, przyznaje się do wartości chrześcijańskich! Teoretycznie jest więc zdecydowana większość, by taką ustawię przeforsować. A stanowisko Kościoła w sprawie sztucznego zapłodnienia jest jednoznaczne i stanowcze, co potwierdził niedawny list biskupów odczytywany w każdej parafii.


Być może jestem naiwny, ale chciałbym się zapytać: Czyżby więc nasi chrześcijańscy politycy byli na bakier z nauką Kościoła? Czyżby traktowali nas niepoważnie, gdy przed wyborami obnosili się ze swoją religijnością? A może wszyscy przeszli na protestantyzm?


Przy okazji polecam dobry felieton Tomasza Terlikowskiego na ten temat: http://www.fronda.pl/tomasz-terlikowski/blog/krotkie_info_dla_lidera_partii_chadeckiej

sobota, 3 stycznia 2009

Globalne ocipienie

Myszkując po Internecie przypadkiem znalazłem bardzo ciekawy film „The Great Global Warming Swindle” poświęcony problematyce globalnego ocieplenia. Ktoś wrzucił go na YouTube i dzięki temu mogą go obejrzeć nie tylko widzowie odbierający telewizję brytyjską. Wprawdzie zostało to poszatkowane na osiem części, ale naprawdę warto poświęcić ten trud, by odszukać wszystkie osiem i obejrzeć całość.

Dla mnie jako laika „The Great Global Warming Swindle” w bardzo przekonujący sposób dowodzi, że obecna szajba na punkcie globalnego ocieplenia powinna chyba nosić stosowniejszą nazwę „globalnego ocipienia” i ma więcej wspólnego z propagandą niż z prawdziwą nauką. Wypowiadający się w nim naukowcy przede wszystkim obalają założenie mówiące, że emisja CO2 ma wpływ na zwiększenie temperatury. Wykazują wprost przeciwną zależność dowodząc, że to właśnie podwyższenie temperatury zwiększa jednocześnie zawartości dwutlenku węgla w ziemskiej atmosferze, a nie odwrotnie. Powołują się przy tym m.in. na zebrane dane pokazujące, że wzrost aktywności gospodarczej po wojnie, a więc również emisji CO2, nie przyczynił się do gwałtownego ocieplenia, a zaobserwowano wówczas proces przeciwny. Ponadto przekonują, że totalna emisja dwutlenku węgla przez ludzi stanowi tak znikomy ułamek procenta w porównaniu do tego, co produkuje sama natura, że niemożliwością jest, by miało to jakiś efekt w postaci zmian klimatycznych. Suma sumarum te przeobrażenia są naturalnym cyklicznym procesem, a wysoce prawdopodobna wydaje się teza, że ich przyczyną jest nie aktywność człowieka, ale słońca.

Choć film podaje całą masę informacji i szczegółów, nie jest nudnym wykładem, ale przystępnie i atrakcyjnie podaną dawką wiedzy na temat zarówno samych zmian klimatycznych, jak i źródeł ruchu i organizacji upatrujących początków tych przeobrażeń w działalności ludzkiej. Dla mnie szczególnym zaskoczeniem była informacja, że genezy tego ruchu, kojarzonego przecież generalnie z różnej maści lewicą, należy doszukiwać się w polityce... Margaret Thatcher!

Warto jeszcze zauważyć przy okazji tego filmu dwie sprawy. Po pierwsze zaprezentowani w nim naukowcy zwracają uwagę na potężne fundusze, jakie stoją za dzisiejszym lobby powiązanym z ideą „globalnego ocieplenia”, a tym samym miejsca pracy, które te pieniądze zapewniają. Uniemożliwia to w rzeczywistości rozsądny dialog i wymianę poglądów, gdyż głoszący odmienne tezy są z miejsca zagłuszani i spychani na margines spotykając się przy tym z niezwykłą agresją. Druga kwestia jest chyba jeszcze bardziej bulwersująca. Otóż podkreśla się tutaj katastrofalny wpływ, jaki ta cała histeria ma na kraje rozwijające się, zwłaszcza położone w Afryce, przez forsowanie rozwiązań technologicznych, które są nie tylko dla nich zbyt drogie, ale również dla społeczności dużo bogatszych, a przy tym mało skuteczne.

Ze swojej strony mogę dodać tylko, że pamiętam inne takie szajby. Na przykład na punkcie „globalnego przeludnienia” oraz „dziury ozonowej”. Ktoś jeszcze o nich wspomina? Toteż, gdy słyszę na przykład o akcji typu „Wyłącz światło, by dać odetchnąć naszej planecie”, jednocześnie moich uszu dobiega głębokie westchnienie Matki Ziemi, dobrotliwe i wyrozumiałe westchnienie, jakie wydaje rodzicielka zmuszona przysłuchiwać się idiotycznym popisom swojego dziecka.


http://pl.youtube.com/watch?v=xzSzItt6h-s&eurl=http://www.fronda.pl/videoteka/pokaz/124

piątek, 2 stycznia 2009

Miłość w czasach zarazy ze Wschodu

Obejrzałem wczoraj w kinie przepiękny film Waldemara Krzystka. „Mała Moskwa”, bo o niej mowa, to doskonale opowiedziana historia grzesznej i tragicznej miłości, znakomicie odtworzone realia lat sześćdziesiątych, kapitalny pomysł z wykorzystaniem jako motywu muzycznego utworów Ewy Demarczyk oraz prześliczna rosyjska aktorka Swietłana Chodczenkowa w roli głównej. Piosenki Ewy Demarczyk w wykonaniu Rosjanki nabierają tutaj nowego sensu, wzbogacają i pogłębiają wymowę samego filmu, nadają mu specyficzny klimat współgrający z ładnymi malarsko zdjęciami (za które należą się ich autorowi osobne pochwały).

Film Krzystka to nie tylko opowieść o miłości, o namiętności, o uczuciach. To także film o tamtych czasach, pokazujący armię sowiecką jako armię okupacyjną, to obraz systemu komunistycznego niszczącego najbardziej intymne relacje międzyludzkie, odbierającego osobom ich godność, wolność postępowania, podejmowania decyzji, łamiącego charaktery. Ważny jest tutaj kontekst, jakim jest inwazja na Czechosłowację wojsk Układu Warszawskiego, a która stanowi tło opowiadanej historii miłosnej. Nie pozbawiony znaczenia jest przejmujący wątek ormiańskiego małżeństwa pragnącego ochrzcić potajemnie swoje dziecko; wątek mówiący o strachu i zdradzie, o tłamszeniu ludzkiej godności i uczciwości.

Jest to też film o rosyjskim zauroczeniu polską kulturą, ale także o mieszaninie pogardy i fascynacji, uprzedzeń i ciekawości odczuwanych wobec polskości i Polaków, co znakomicie oddaje podwójna rola córki i matki, jaką odgrywa Swietłana Chodczenkowa. To wizerunek niełatwych, pozbawionych sentymentalizmu relacji polsko-rosyjskich, wyrządzonych Polakom, ale także innym podbitym narodom krzywd. A przy tym trzeba od razu zastrzec, że nie jest to film antyrosyjski, lecz oddający sprawiedliwość tamtym czasom i wydarzeniom, przekazujący prawdę o tamtych realiach, której trudno szukać w powstających za czasów PRL-u fałszywych wizjach przyjaźni polsko-radzieckiej.

Biorąc pod uwagę sam wątek miłosny, zauważamy, że reżyser unika banału. Zostawia ocenę postępowania głównych bohaterów dramatu widzom. Nie mamy tutaj prostego schematu, prymitywnego kontrastu typu: rosyjski mąż – tyran, brutal i pijanica, polski kochanek – szarmancki, piękny i dobry. Myślę, że sympatia widzów kieruje się nie tylko ku zakochanej parze, ale także ku zdradzanemu mężowi rosyjskiej piękności. Postępowanie zaś Michała musi rodzić również pytania natury moralnej. Krzystek w ogóle opowiada całą historię z jakąś dyskrecją, delikatnością, unikając histerycznych tonów czy przeszarżowanych scen erotycznych (jakże subtelnie i pięknie można pokazać ludzką seksualność unikając przy tym dosłowności!).

Jeśli chodzi o wspomnianą już wcześniej stronę wizualną dzieła Krzystka, to w pamięć zapada kilka scen. Oprócz m.in. znanego ze zwiastunów, a zamieszczonego poniżej fragmentu wykonania „Grande Valse Brillant.”, a także ładnej – również dzięki urodzie grającej Wierę aktorki – scenki w zimie, pod powiekami mam wciąż zwłaszcza dwie z nich. Pierwsza, dość symboliczna, to okręcone drutem kolczastym pnie drzew na spacerniaku dla umysłowo chorych, gdzie spotykają się Wiera i Michał. W ogóle całość tego epizodu ma silną wymowę symboliczną określającą zarówno komunistyczny system zniewalania, jak i tragiczną sytuację głównych bohaterów. Druga to ostatnie chwile Wiery na moście – chyba nie bez kozery nasuwające skojarzenia ze słynnym obrazem Pietera Bruegela „Upadek Ikara”, choć rozgrywające się w innej scenerii. Podobnie jak na znanym wizerunku, Wiera ginie nie zauważona przez zajętych swoimi sprawami ludzi. I podobnie jak tam, pozostaje pielęgnowana przez ludzką pamięć legenda, tym razem o Rosjance, która się zakochała tragicznie w Polaku i popełniła samobójstwo z miłości. A więc jest to również film o tajemnicy jednostkowego losu i o legendzie pielęgnowanej przez ludzką pamięć.

Chyba pierwszy raz od dłuższego już czasu zobaczyłem na srebrnym ekranie pięknie pokazaną historię, którą chciałbym obejrzeć ponownie.

"Mała Moskwa" Waldemara Krzystka - film, który trzeba koniecznie zobaczyć