
„Jitte” zadowoli przede wszystkim miłośników ostrego, żywiołowego (choć nie pozbawionego dyscypliny) grania odzwierciedlającego dynamikę miasta, przemieszczających się tłumów, aut, tramwajów i autobusów, pulsujących świateł i kakofonii dźwięków wraz z tym całym przyspieszaniem i zwalnianiem, nagłym zastojem i równie nagłym zrywem, chwilami melancholijnej zadumy i eksplozji aktywności wymagającej co najmniej dziesięciu rąk. Chyba nie przypadkiem znakomicie słucha mi się tej płyty w samochodzie. A może to po prostu stąd te wielkomiejskie skojarzenia?
Mimo ogromnego bogactwa brzmień, płyta nie nuży nadmiarem, zmieniając nastrój i rytm od na przykład łagodnego gitarowego „Kosma, My Love” poprzez dynamiczną kompozycję „N400” z cudowną i jakże charakterystyczną trąbką Antoniego Gralaka, by potem przejść do elegijnego (bo jakże by inaczej) „Elegy for Lester B.”, a zaraz potem obiecując spokojnym początkiem wytchnienie, zburzyć ten spokój rozedrganym utworem nazwanym nomen omen „Summer in Tricity”, który na końcu zamienia się już niemal w chaos atakujących nas dźwięków. „Niemal” – bo jakby ostatnim wysiłkiem utrzymanym w ryzach. W zasadzie trudno byłoby mi wskazać tutaj mój „numer 1”. Uwielbiam na przykład i tytułowe energiczne, wodzące nas za nos „Jitte” oraz również niesamowite, choć praktycznie się w pewnym momencie rozsypujące „Fullerens & Nanopipes”, ale i też z dużą przyjemnością słucham „Dependence Day”, która kończy płytę i brzmi jak spokojna podróż letnim wieczorem autostradą do domu, gdy wszystko powoli zamiera i uspokaja się.
Po „Jitte” sięgnąłem przyciągnięty nazwiskiem Antoniego Gralaka, którego charakterystyczna gra urzekła mnie niegdyś przy okazji nietuzinkowej – i niestety nie wznawianej z jakichś powodów, a szkoda! – płyty grupy Tie Break z poezją ks. Jana Twardowskiego. Okazało się, że był to strzał w dziesiątkę. Także z powodu pozostałych czterech muzyków. Ostatnio dużą radość sprawił mi kolejny album tej formacji. Ale o „Free Tibet” może innym razem.
Sprzeciw! To jest sugerowanie świadkowi odpowiedzi!
OdpowiedzUsuńDotąd myślałam, że wolę Free Tibet. A teraz wysłuchałam Jitte po raz kolejny, i - już nie wiem... :-)