niedziela, 11 stycznia 2009

Neomesjanizm – eskapizm czy realizm?

Opublikowany w „Rzeczy o książkach” w zeszłą sobotę „Manifest neomesjanistyczny” Rafała Tichego jest ważnym wydarzeniem, które nie powinno przejść bez echa.
Może będzie to tylko krótkotrwała błyskawica na firmamencie polskiej kultury, a może początek fermentu, jaki wzburzy powierzchnię i głębiny zatęchłego bagienka. Jeśli okaże się to pierwsze, to stosując podejście samego Tichego mogę powiedzieć tylko tyle: nie będziemy rozdzierać szat, choć co nieco będzie nam przykro. Jeśli to drugie, to wówczas być może jesteśmy świadkami narodzin fali, która rozwali dotychczasowe hierarchie literackie i artystyczne, wywróci do góry nogami to, co zdaje się niewzruszone; zaleje wyrafinowane domki z piasku, poprzewraca łódeczki i stateczki dzisiejszych autorytetów, krytyków i hołubionych przez media pisarzy oraz artystów. I oby tak się stało.

„Manifest neomesjanistyczny” wyjaśnia przede wszystkim jedną rzecz: sens frondy we „Frondzie”.

Zgadzam się z Tichym, że „czas na apokalipsę”. I to najwyższy czas. Podobnie, jak on mam „dość neoliberalnego millenaryzmu”. Mierżą mnie serwowane mi utopie, jakieś dziwne przekonanie, że tym razem uda się zbudować raj na ziemi, bo będzie to „raj” lepszy od tego, co zaserwowali nam naziści i komuniści, bardziej „tolerancyjny”, mniej represyjny i w ogóle najwspanialszy na świecie. Nudzą mnie też zdechłe, pozbawione wigoru czasopisma literackie i kulturalne.

Jednak, kiedy autor pisze m.in.: „Dość moralizatorstwa. Zostawiamy to innym. Chcemy spierać się o rzeczy zasadnicze, metafizyczne i eschatologiczne (...)”, zaczynają mnie ogarniać wątpliwości. Nie, nie dlatego, bym uważał metafizykę czy eschatologię za sprawy nieważne. Wprost przeciwnie. Być może się mylę, odczuwam w tym jednak ton jakiejś pychy. Zwłaszcza, kiedy dalej czytam, że w sporze między „homofobami a homolubami” autor stawia się na pozycji kibica zagrzewającego do boju tych pierwszych, ale nie chcącego „poszerzać pola walki w tym względzie”. Brzmi to dla mnie mniej więcej tak: „Wy się tam targajcie za łby, my sobie ten mecz pooglądamy w wolnym czasie, gdy zechcemy sobie odpocząć od spraw ważniejszych, spraw, których wagi, wy, szaraczkowie, zrozumieć nie potraficie”. Czy nie jest to przypadkiem oddanie pola walki przeciwnikowi?

Choć z drugiej strony wyobrażam sobie też i taką możliwość, że proponowany w kulturze mesjanizm stanie się zaczynem jakiegoś wielkiego przewrotu, otwarciem oczu na rzeczywistość, na toczącą się wokół nas bitwę, której skala, zajadłość i ogrom mogłyby przerazić nawet najbardziej zaprawionego w bojach weterana. Takie „ożywienie ducha mesjanizmu w obszarze kultury współczesnej” miałoby wówczas wydać dzieła literackie i zaowocować wizjami artystycznymi o takiej sile rażenia, że wytrąciłyby wszelki oręż i zabawki z rąk różnej maści „homolubów” i nie tylko. Mam nawet przed oczami taką wizję: poeci banaliści porzucają swoje językowe igraszki i z płaczem biegną do domu schować się pod łóżkiem. Spod łóżek wystają ich drżące nóżki.

Rację pewnie ma Tichy pisząc, że „rozważanie na temat tego, ile demonów zmieści się w tabletce homeopatycznej, tchnie schyłkową demonologią”. Mnie również śmieszy demonizowanie Harrego Pottera (choć z góry muszę się zastrzec, że oprócz jednego filmu z serii, który mnie znudził i w którym nie dopatrzyłem się niczego groźnego, nie przeczytałem żadnej z popularnych książek pani Rowling). A mimo wszystko obawiam się takiego lekceważącego tonu. Obawiam, bo jednak facet, który tymi „pseudoegzorcyzmami” się zajmuje coś tam przeżył, czegoś doświadczył i może dmucha na zimne, ale w swoim zapale ostrzega w gruncie rzeczy przed złem, w które nieopatrznie mogą się wplątać „niewinni czarodzieje”, poszukiwacze alternatywnych rozwiązań.

I jeszcze jedna rzecz, przeciwko której odczuwam jakiś wewnętrzny bunt, choć zakładam, że może to być opór przed trzeźwym spojrzeniem na otaczającą nas rzeczywistość. Pisze Tichy m.in.: „Nigdy bowiem Chrystus nie zapowiadał, że Jego lud osiągnie na tym świecie ów religijny, kulturowy czy intelektualny sukces, którego On sam nie osiągnął. Nie należy się więc spodziewać, że w końcu wielcy tego świata gremialnie przyznają, iż najlepszy projekt społeczny to Civitas Christiana; nie należy się spodziewać, że świat nauki uzna wielkość średniowiecznej scholastyki i skłoni głowy przed philosophia christiana (...)” itp., itd. Albo czegoś tu nie rozumiem i błędnie interpretuję myśl redaktora „44/Czterdzieści i Cztery”, albo Tichy nie ma racji. Przecież Chrystus ten sukces odniósł, odniósł go przez swoją Śmierć i Zmartwychwstanie, to one były zarzewiem ognia, jaki ogarnął stopniowo olbrzymie połacie ówczesnego świata, nie tylko początkiem przemiany serc, ale także przemiany umysłów, kultury, filozofii, sztuki... Jego wrogowie tak się bali prawdy o Zmartwychwstaniu, że opłacili strażników, by głosili kłamstwo. A jednak świadkowie Zmartwychwstałego ponieśli ten ogień i rozprzestrzenili go po całym świecie. Dlaczegóż to nie mielibyśmy oczekiwać tego samego? Dlaczegóż to nie mielibyśmy podejmować wysiłków, by jednak i w tym świecie zrealizować Civitatis Christiana? Oczywiście biorąc poprawkę na ludzką ułomność, skłonność do zła, niedoskonałość nawet najszczytniejszych ludzkich projektów.

„Historiozoficzny pesymizm” redaktora „44/Czterdzieści i Cztery” wywołuje więc mój wewnętrzny opór. Obawiam się, że może być podcięciem skrzydeł tym, którzy chcieliby aby pamiętne słowa wypowiedziane przez Jana Pawła II – „Niech zstąpi Duch Twój, Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi” – stały się faktem. Obawiam się, że może być formą eskapizmu, szerzenia defetyzmu: „Ćpają? Trudno, nic na to nie poradzimy. Szerzą rozpustę? Cóż, będziemy kibicować jej przeciwnikom. Mamy w końcu ważniejsze sprawy na głowie. Chrześcijańscy politycy nie bronią prawa do życia nienarodzonych, głosują za in vitro? Ależ któż powiedział, że musimy wygrać w tym świecie? Tak już po prostu jest. My zajmiemy się modlitwą i studiowaniem Pisma”.

Generalnie z postawioną diagnozą Tichego i proponowanym rozwiązaniem się zgadzam. Moje wątpliwości celowo wszak zaprezentowałem w przejaskrawionej formie. Na tytułowe pytanie odpowiadam bowiem, że neomesjanizm jest propozycją realistycznego spojrzenia na otaczający nas świat, jest próbą wyjścia z matrixu, tchnięcia życia w kulturę i nadania jej nowej dynamiki, twórczej dynamiki. Jest sugestią uwicia bicza i powywracania stolików z zabawkami, zwrócenia oczu handlarzy i kupujących na świątynię Pana, na toczącą się wokół niej bitwę. Pytanie tylko, czy sprostają temu młodzi twórcy, czy starczy im talentu, by w swoje wizje tchnąć ducha, ducha, który olśni, przestraszy, wstrząśnie, poruszy ich odbiorców – czytelników, widzów, słuchaczy?

I jeszcze jedna refleksja na marginesie tych paru luźnych uwag o tekście redaktora „44/Czterdzieści i Cztery”: Czytając jego manifest mimo woli przypomniałem sobie o prekursorze dzisiejszych neomesjanistów. Może więc już nadszedł czas, by na nowo zinterpretować twórczość Jana Polkowskiego, wielkiego zapomnianego, którego po latach milczenia najnowszy (wcale nie wznowiony, jak niektórzy sugerują, bo zawierający też wiersze dotąd w postaci książki nie publikowane) tomik
"Elegie z Tymowskich Gór" ukazał się w zeszłym roku? Przecież jego liryka umieszcza doświadczenie codzienności w szerszym, metafizycznym i eschatologicznym kontekście, a proponowany przez Tichego neomesjanizm – na nowo zinterpretowany, twórczo przetworzony mesjanizm – właśnie ze szczególną mocą w tej poezji jest obecny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz