sobota, 30 marca 2019

Gardzenie prawem Bożym nie uchodzi bezkarnie

Bych był Izajaszem, chodziłbym boso i na poły nagi, wołając na was, rozkoszniki i rozkosznice, przestępniki i przestępnice zakonu Bożego: „Tak was złupią i tak łyskać łystami będziecie, gdy nieprzyjaciele na głowy wasze przywiedzie Pan Bóg i w taką was sromotę poda! I będzie wam złość wasza, jako mur porysowany wysoki, który, gdy się nie spodziewacie, upadnie. I jako garncarska fłasza, mocno uderzona, z której się nie najdzie skorupka na noszenie trochę ognia i na poczerpnienie trochy wody z dołku”. Ustawicznie się mury Rzeczpospolitej waszej rysują, a wy mówicie: Nic, nic, nierządem stoi Polska! Lecz gdy się nie spodziejecie, upadnie i was wszystkich potłucze!

Piotr Skarga, Kazania sejmowe.


piątek, 29 marca 2019

Myszkując po Internecie: Czy św. Paweł czytałby „Tygodnik Powszechny”?

Może i czytałby, gdyby znał język polski. Pytanie, jaka byłaby jego reakcja na cytowanie jego słów w kontekście „LGBT-coś-tam” przez ks. Adama Bonieckiego? Chyba tygodnik wylądowałby szybko w koszu na śmieci. Czy św. Paweł wytoczyłby „Tygodnikowi Powszechnemu” proces o zniekształcanie jego słów? Nie wiem. W każdym razie red. Krystian Kratiuk nawołuje do modlitwy za panów redaktorów „Tygodnika Otwartego”, bo tak chyba powinien się on teraz nazywać. I nawołuje całkiem serio.

Zachęcam do obejrzenia kolejnego odcinka programu JA KATOLIK. Warto, choć jest to tak naprawdę wstrząsające.


czwartek, 28 marca 2019

Znany aktor wkłada różową koszulę, a producenci zacierają ręce

Wsparcie znanego aktora dla partii zwiastującej wiosnę Hitlera... przepraszam, wiosnę LGBT-coś-tam pewnie poruszyło wielu widzów i czytelników. „No, skoro i on tam, to nie może to być takie złe, jak malują”. Jakoś nie zauważają, że różni artyści walczyli już po różnych stronach o wyzwolenie „uciskanego ludu”. Wyzwalali na czele awangardy postępu różne grupy społeczne czy narodowe. Z jakim skutkiem – wszyscy wiemy. Zwłaszcza my tutaj, w Polsce. Dziwne, że nie wie tego aktor, który pamięta jeszcze czasy PRL-u. Były czarne, brunatne, czerwone koszule, a teraz będą różowe. Znany aktor postanowił dołączyć do awangardy postępu. Nie pierwszy i nie ostatni.


Wydarzenie to łączy się w gruncie rzeczy z tematem mylenia kompetencji, o którym pisałem już parokrotnie na swoim blogu. Oto znana aktorka popiera coś lub przeciw czemuś występuje, lub nawet staje się twarzą jakiejś politycznej czy społecznej kampanii. Wiele osób nie zastanawia się, że aktorka to może nie najlepszy autorytet, jeśli chodzi o aborcję; że znany z telewizyjnych seriali aktor może niekoniecznie jest specem, jeśli chodzi o kwestie homoseksualizmu; że popularna piosenkarka może nie ma akurat stosownej wiedzy, by wypowiadać się na temat wyrębu puszczy czy kornika drukarza; że słynny piosenkarz swoją wiedzą o polityce nie musi odbiegać od wiedzy przeciętnego Kowalskiego, a więc jego głos jest równie mało lub dużo ważny.

Zastanawia mnie też ta chęć czynnego angażowania się aktorów w politykę. Czyżby żyjąc w świecie wirtualnych kreacji marzyło się im odegranie prawdziwej roli na scenie realnego życia? Czyżby mieli ochotę wydać wreszcie polecenie ścięcia paru głów, po którym poleje się prawdziwa krew, a nie substancja ją imitująca? Czyżby pragnęli komuś naprawdę zbić mordę za to, że głosi poglądy sprzeczne z ich wizją świata, a nie tylko markować uderzenia? Hm...


środa, 27 marca 2019

O bojaźni Bożej jako najlepszym gwarancie zachowania praw

A gdzie prawa ludzie do bojaźni Bożej wiodą, tam jest najszczęśliwsza Rzeczpospolita, gdy nie tak srogością praw ludzkich, jako bojaźnią nawyższej na niebie mocy, lud się do posłuszeństwa i innych cnót przywodzi. Nigdy tak prawa ludzkie hamować nie mogą od złego, jako bojaźń Boża, która serce przebija, gdy myśli człowiek, iż ludzkiej ręki uść może, ale Boskiej nigdy uść i przed nią się skryć nie może. Przetoż Cyrus mówił: „Daj mi takie poddane, które się na bojaźń Bożą oglądają: tacy i sami sobie i mnie złego nic czynić nie mogą”. Dla tego ci, którzy prawa piszą, wszytkę swoją mądrość na to usadzać mają, chcą-li mieć szczęśliwe królestwo, aby się poddani ich Pana Boga bali, a prawa ich do tego im dawały pomoc.

Piotr Skarga, Kazania Sejmowe.


wtorek, 26 marca 2019

Smoleńsk – ich nikt i nic nie przekona

Wiadomość o odkryciu przez brytyjskie laboratorium wojskowe śladów trotylu i innych substancji, które mogły być składnikami bomby, na dostarczonych próbkach z wraku samolotu prezydenckiego, to kolejny dowód. Dowód na co? A no nie tylko na to, że faktycznie w Smoleńsku doszło do zamachu, ale również na to, że mamy w Polsce do czynienia z sektą, która nie ma zamiaru brać pod uwagę faktów.

Cezary Gmyz swego czasu wyleciał za taką informację z pracy. Dlaczego? Trudno powiedzieć. To znaczy wiadomo, o dlaczego (nie jestem naiwny), ale przecież pracą dziennikarza, zwłaszcza dziennikarza śledczego, jest badanie wszelkich możliwości i szukanie dowodów, że być może jest inaczej, niż to przyjmuje ogół. Gdyby celowo napisał nieprawdę, powinien za to odpowiedzieć. Tymczasem okazuje się, że mamy potwierdzenie rewelacji Gmyza sprzed kilku lat. No, chyba że jest to tzw. „kaczka dziennikarska”, ale jakoś na to nie wygląda.

Zastanawiałem się, co zrobią z tą wiadomością media głównego ścieku i już wiadomo. Jest założenie, że w Smoleńsku nie doszło do zamachu i będą po prostu szli w zaparte. „Sektą smoleńską” nazwano tych, którzy są przekonani o tym, że samolot prezydencki nie rozbił się, ale że celowo doprowadzono do katastrofy. Tymczasem okazuje się, że tą sektą są dziennikarze, którzy zamiast wykonywać swoją robotę, to znaczy badać wszelkie, nawet te najbardziej absurdalne opcje, z góry wykluczają to, co nie pasuje im do przyjętego już na samym początku poglądu na sprawę (a może wytycznych od politycznych macherów? Co chyba bardziej prawdopodobne).

Ze smutkiem więc stwierdzam, że ci, którzy czytają jedynie gazety głównego ścieku i oglądają jedynie media głównego ścieku, będą na wyjawione fakty nieprzemakalni. Sam nie mam wątpliwości, że Smoleńsk nie był zwykłą katastrofą lotniczą. Jak rozwalano prezydencki samolot – tego nie wiem. Nie usłyszałem jednak od drugiej strony niczego, co by to moje przekonanie naruszyło. Lech Kaczyński był dla wielu niewygodny, a należy pamiętać, że wraz z nim miał lecieć też jego brat. Można było nie lubić obu braci, ale wykluczać tylko z tego powodu hipotezę zamachu jest absurdalne. Zwłaszcza w przypadku dziennikarzy, którzy powinni głównie informować i badać fakty. Sam dziennikarzem nie jestem, ale gdybym był, to chyba rozumiałbym, że moją pracą jest badanie nawet tych informacji, które nie pasują do mojej założonej wizji świata.


poniedziałek, 25 marca 2019

Kaliban bierze za mordę

Kaliban wziął się na sposób. Udaje zwiewnego Ariela. Mimikra jest tak doskonała, że wielu się na to nabiera. A nawet uroni łezkę współczucia na losem Kalibana, którego ponoć uciska wredny Prospero. Mimo że Kaliban wciąż jest tym prymitywnym stworem, który skupia się głównie na swoim pępku, a nawet już nie na pępku, tylko na swoich organach płciowych, mimo że tarza się w brudzie i plugastwie, stwarza pozory radosnego duszka, który skacze z kwiatka na kwiatek. I ponownie – wielu tak go właśnie widzi. Nie czując smrodu, nie widząc plugastwa, wołają ci sympatycy „słusznej sprawy” o uwolnienie Kalibana.

Mottem życiowym Kalibana, które przyswoił sobie od wiedźm (być może to jedna z nich była jego matką) jest „fair is foul, and foul is fair”. Stąd bywa nazywany z angielska „fairy”. A skoro „fairy” to pomyślał sobie, że może wyciągnąć swe brudne łapska po dzieci i że nikt się nie zorientuje. W końcu dzieci lubią tęczę. A na końcu tęczy zakopany jest skarb. Jako fałszywy Ariel Kaliban postanowił, że będzie czytał dzieciom bajki i wskaże im drogę do skarbu. W ten sposób je ze sobą oswoi. Wprawdzie dzieci, czując odór i obrzydliwe wyziewy, bały się Kalibana. Jednak pani przedszkolanka powiedziała im, że trzeba wszystkich tolerować i że ich odczucia to tylko złudzenie, bo Kaliban jest zabawnym i dobrym duszkiem. A poza tym wskaże im drogę do skarbu, jak będą grzeczne.

Dzieci więc nieufnie obsiadły Kalibana i słuchały jego bajań. W tych bajdach Prospero był złą czarownicą, a Kaliban wesołym figlarzem. Kaliban, śliniąc się, marzył jednocześnie, że będzie mógł wziąć ze sobą choć jedno z tych dzieci i pokazać mu drogę do skarbu na końcu tęczy.

Kaliban zdobył sobie nawet wpływowych i możnych sojuszników, którzy zaczęli go wspierać. Ci sojusznicy postanowili uczynić z wizyt Kalibana w przedszkolu normę. Spotkało się to z protestami „nietolerancyjnych” rodziców, którzy pogonili go precz. Kaliban się poskarżył. Roniąc łezkę współczucia znana aktorka wykrzyknęła: „Łapska precz od moich dzieci!” I powierzyła je opiece Kalibana. Aktorkę poparli piosenkarze, dziennikarze, pisarze, rzeźbiarze, poeci i malarze. Całe piękne towarzystwo. Oni też chcieliby powierzyć swoje pociechy opiece tego fałszywego Ariela, by je wychowywał w tolerancji i „miłości”. Lichwiarz Shylock z tęczową brodą sypnął groszem, by wesprzeć Kalibana. Bo Shylock też nienawidzi Prospera. Może nawet bardziej niż kupca Antonia, który psuł mu biznes.

To chyba to wsparcie pięknego towarzystwa tak rozzuchwaliło Kalibana, że zaczął się odgrażać. Już poczuł się mocny. Zagroził, że gdy dojdzie do władzy, chwyci za mordę i wtrąci do ciemnej jamy każdego, kto będzie śmiał go znieważać. Piękne towarzystwo wdzięcznie zaklaskało w dłonie. Shylock obsypał Kalibana złotym konfetti. Ogólnie zrobiło się jakoś... śmisznie (sic!).

A tymczasem Kaliban w sekrecie, kiedy myśli, że nikt go nie widzi, już przymierza sobie nocą czarny mundur z różową naszywką „SS”. Na półce w szafie czeka solidny pejcz. Kaliban przecież wie, co to tolerancja.


sobota, 23 marca 2019

Trucizna z ręki matki zawsze będzie lepsza niż ta, którą jej dziecko trują inni

Nasza epoka w przyszłych podręcznikach historii będzie nazywana epoką wyjątkowej głupoty. Jeśli oczywiście ludzkość przetrwa tę erupcję szaleństwa, które ogarnęło świat. Jest tak, jakby ludzie przestali dostrzegać rzeczywistość, jakby twarde fakty, także naukowe, przestały się liczyć. Może ludzie zaczęli już po prostu żyć w rzeczywistości wirtualnej? Bez specjalnego kasku, rękawic symulujących wrażenia dotykowe i gogli przenoszących w świat trójwymiarowej iluzji?

Praktycznie każdy dzień przynosi wiadomości o nowych przypadkach obłędu. Jest tak, jakby ludzie prześcigali się w najdziwniejszych jego formach. Oto brytyjskie matki, zdegustowane brutalnymi filmami pornograficznymi, które oglądają ich dzieci, postanowiły zrobić swój własnyfilm pornograficzny, by pokazać seks dzieciom w innym świetle. Z całości zrobiono telewizyjne widowisko dla jednej z brytyjskich stacji telewizyjnych, które zatytułowano Mums Make Porn (Mamusie robią porno).

W ramach tego wstrząsającego w swej głupocie projektu mamy obejrzały też przykłady filmów pornograficznych. Jedna z matek była tak wstrząśnięta tym, co zobaczyła, że zwymiotowała, inna popłakała się przy scenie gwałtu. Postanowiły więc zrobić film pornograficzny, który pokazywałby ich dzieciom seks w innym świetle niż to, co ich pociechy mogły zobaczyć w Internecie! Panie wprawdzie same w nim nie wystąpiły, ale przecież liczą się dobre chęci, prawda?

Nie wiem, jaka była reakcja ich dzieci – dorosłych już prawie nastolatek, sądząc po rodzinnym zdjęciu – ale czekam niecierpliwie na kolejne pomysły. Ot, na przykład tatusiowie pokazują swoim synom, jak obrabować bank bez zbytecznej przemocy i niepotrzebnego rozlewu krwi. Albo jak ukraść auto i nie pobić przy tym właściciela. Albo jak zrobić malwersację finansową na wielką skalę i uniknąć więzienia. Pomysłów może być cała masa, choć zło tak naprawdę ma dość ograniczony repertuar.


piątek, 22 marca 2019

Corner Shop: Dlaczego Szekspir zaczął pisać baśnie?

Pisałem już o zaskoczeniu, jakie wzbudził we mnie fakt, że Władysław Tarnawski, rozpatrując przemiany w poszczególnych okresach twórczości Szekspira, pisał enigmatycznie o jego „rosnącej znajomości życia i natury ludzkiej”, natomiast nie zwrócił uwagi na to, w jakich okolicznościach politycznych i społecznych przyszło żyć wybitnemu dramaturgowi i że to one mogły w znacznym stopniu przyczynić się do przemian w jego twórczości.

Wspomniana już przeze mnie na tym blogu Clare Asquith w kapitalnej książce Shadowplay przedstawia, jak te okoliczności zaważyły na utworach Szekspira. Pamiętam toczone swego czasu dyskusje na ten temat, czy utwory skupiające się na lokalnych problemach mogą mieć uniwersalną wymowę. Czy zatem mogło być na przykład tak, że Mickiewicza czytaliby ludzie na całym świecie, mimo że jego główną problematyką byłaby niewola ojczyzny, rozdartej pomiędzy trzech zaborców? Szekspir jest znakomitym przykładem, że taka sztuka jest możliwa. Jego dramaty o wymowie uniwersalnej, mają jednocześnie jakby „drugie dno” – odnoszą się do ponurej rzeczywistości Anglii Elżbiety I i Jakuba I – ponurej dla katolików (choć nie tylko) prześladowanych przez reżym.

Asquith odszyfrowuje to ukryte przesłanie i wyjaśnia, dlaczego niektóre z utworów albo ich fragmenty są dzisiaj niezrozumiałe, a może nawet rozumiane opacznie czy wręcz lekceważone, choć dotyczą one tak naprawdę spraw istotnych.

Okres, którego dotyczyła cytowana przeze mnie uwaga Tarnawskiego, był dla katolików szczególnie bolesny. Zawiodły nadzieje pokładane w Jakubie I, nie nastąpiły rządy tolerancji religijnej, w roku 1604 zawarto pokój z Hiszpanią, a w roku 1605 doszło do spisku prochowego, który był kolejnym pretekstem do zaostrzenia prześladowań katolików.

Autorka podaje przykład pisarza Johna Haringtona, który w swoich utworach, licząc na zmianę kursu przez króla Jakuba, próbował w swoich pismach przemówić do niego na rzecz tolerancji. Takim przykładem jest jego Tract on the Succession. Clare Asquith konkluduje swoje uwagi na temat tego autora takim oto stwierdzeniem: „Ale po odnowie prześladowań z roku 1604 Harington, jak wielu innych, dał sobie spokój z królem. Zmienił dedykację swojej książki, kierując ją do księcia Henryka, który w tym czasie miał lat jedenaście”.

Dalej, pisząc już ponownie o Szekspirze, autorka stwierdza:

Są krytycy, na czele których stoi Samuel Johnson, którzy głowią się nad zadziwiającym kontrastem między następnymi trzema sztukami Szekspira a posępnym, coraz bardziej teoretyzującym dziełem poprzednich siedmiu lat. Szekspir zaczyna tworzyć baśnie. Pierwsza z nich, Perykles, jest niemal dziecinie naiwna w swoim sposobie przedstawienia i formie narracyjnej – do tego stopnia, że powszechnie się przyjmuje, iż pierwsza część sztuki jest dziełem innego autora. Jednak, jeśli się już to wykryje, przebieg kariery Szekspira jako katolickiego apologety dostarcza motywu dla tej nagłej przemiany. Szekspir, wraz ze sporym gronem innych wysoce inteligentnych rówieśników, takich jak Harington, miał właśnie poświęcić całą siłę perswazji na ponowne przedstawienie swojej argumentacji w słowach, których zamysłem było odwołanie się do czternastoletniego chłopca.

Chodziło oczywiście o wspomnianego już wyżej księcia Henryka.


czwartek, 21 marca 2019

Światowy Dzień Zespołu Downa i hipokryzja

Dzisiaj obchody Światowego Dnia Zespołu Downa. Lider partii zwiastującej wiosnę cywilizacji śmierci w Polsce postanowił uczcić to święto ubierając skarpetki nie do pary. Można by jeszcze ewentualnie wzruszyć ramionami na taki „ekstrawagancki” sposób sympatyzowania z ludźmi z zespołem Downa (co to niby ma sugerować?!), gdyby nie fakt, że partia tego pana (i on sam) popiera aborcję eugeniczną.

Jego dwójmyślenie nie jest w dzisiejszym świecie niczym nadzwyczajnym. Z jednej strony ustanawia się zapisy umożliwiające zabijanie nienarodzonych dzieci z zespołem Downa, z drugiej z łezką w oku lub uśmiechem na twarzy świętuje dni „Muminków”. Czasami ciężko jest zrozumieć, jakimi torami idzie rozumowanie takich ludzi, jak godzą taką sprzeczność, od której innym eksplodowałby mózg. Jak można jednocześnie twierdzić, że dziecko z zespołem Downa nie zasługuje na to, by żyć, a z drugiej świętować dzień poświęcony takim właśnie dzieciom i dorosłym?

Oczywiście gros „naszych” komentarzy wyraża oburzenie na tego „sympatycznego” bęcwała lansowanego przez media, które służą złu, ale zaraz... Czy przypadkiem nie należałoby raczej w tym dniu przypomnieć panu Prezesowi i jego partii, która jest u władzy, że mogliby uczcić te obchody zmieniając prawo tak, by chroniło dzieci z zespołem Downa przed śmiercią w rzeźniach aborcyjnych? Do końca dnia jeszcze jest trochę czasu. Rządząca partia pokazała, że potrafi się szybko zmobilizować, gdy obce państwa naciskają na zmianę prawa. Może by tak raz zrobić coś naprawdę dobrego? Można w końcu ocalić ludzkie życie.


środa, 20 marca 2019

Na poprzednie i kolejne wybory

Patrzcie, do jakich nieprzystojności i prawie dziecinnych i śmiechu godnych postępków i zagmatwania przyszli. Naprzód obieranie posłów na sejmikach takie jest, iż możniejszy a śmielszy czynią, co chcą: abo się sami obierają, i drudzy mało nie dożywotny sobie ten urząd czynią, abo takie wystawiają, którzy ich myślom i przedsięwzięciu służą. A szlachta, w prostocie nie wiedząc, co się dzieje, przyzwala i wrzaskiem wszystko odprawuje. Ci co się sami obierają i wtrącają, ze swymi złemi chciowościami, a nie z powinnym ku dobru Rzeczypospolitej sercem, do tego urzędu przystępują.

Piotr Skarga, Kazanie sejmowe.


wtorek, 19 marca 2019

To kiedy w szkołach pierwszy „Piątek SM”?

Homoseksualiści i inni wykolejeńcy to grupa procentowo niewielka i gdyby nie wsparcie finansowe oraz medialne, jakie otrzymują, nie mieliby żadnych szans – pozostaliby tą niewielką, skrywającą swoje „preferencje” grupką. Nie łudźmy się. Gdyby takie wsparcie finansowe i medialne mieli na przykład ludzie ze stwardnieniem rozsianym, to dzisiaj cieszyliby się oni taką opieką lekarską, o jakiej nawet szach perski nie mógłby sobie zamarzyć.

Wyobraźmy to sobie tylko: idziemy na film romantyczny do kina, a tam obowiązkowo: przynajmniej jeden z bohaterów dowiaduje się o tym, że zdiagnozowano u niego stwardnienie rozsiane; otwieramy naszą ulubioną stronę internetową, a tam na pierwszym miejscu wiadomości o tym, że właśnie odbyła się kolejna „parada dumy” chorych na SM; idziemy do sklepu, a tam informacja, że 10% dochodów idzie na wspomaganie chorych na SM; oglądamy mecz, a piłkarze noszą koszulki z logo SM jako wyraz poparcia dla potrzeb chorych na stwardnienie rozsiane; wybory, a tu nowy prezydent miasta deklaruje, że wybuduje jeszcze piękniejszą klinikę dla chorych na SM i przeznaczy na poprawę warunków pacjentów dodatkowe pieniądze z budżetu; dzieci idą do szkoły, a tu piątek SM i specjalne zajęcia na temat problemów chorych na stwardnienie rozsiane; idziemy do pracy, a tam tydzień świadomości SM i instruktaż wczesnego rozpoznawania objawów choroby itd., itp.

Jakoś ciężko to sobie wyobrazić? A dlaczego? Przecież ci chorzy i nie tylko ci ze stwardnieniem rozsianym (są przecież jeszcze inne ciężkie choroby) potrzebują dużo więcej uwagi niż osobnicy, którzy identyfikują się przez to, w jaki sposób uprawiają seks. Wyobraźmy sobie, że te 500 000 zł, jakie według doniesień medialnych nowe władze Warszawy już wydały na dopieszczenie LGBT-coś-tam, zostały spożytkowane na półroczną pomoc chociażby 50 rodzinom, które borykają się z problemami finansowymi, bo mają dziecko z przewlekłą chorobą, które wymaga całodziennej opieki! 10 000 złotych dla wielu z nich to byłyby duży zastrzyk gotówki! A co dopiero, gdyby te wszystkie akcje, kampanie, sterty zapisanych stron, wywiady, programy, standardy WHO, parady, filmy, szkolenia poświęcić właśnie problemom chorych na przewlekłe choroby!

Czy trzeba lepszego przykładu hipokryzji tego całego ruchu LGBT-coś-tam i wspierających go dziennikarzy, celebrytów, autorytetów, intelektualistów, polityków, a nawet poniektórych „oświeconych” duchownych?


poniedziałek, 18 marca 2019

Jak w ciągu niecałych trzydziestu minut stracić szacunek

A nawet wcześniej.

Roberta Mazurka miałem do tej pory za kutego na cztery nogi dziennikarza. Nie śledziłem wprawdzie jego kariery, nie byłem też regularnym słuchaczem jego audycji ani stałym czytelnikiem jego tekstów, jednak wydawało mi się, że potrafił celnie wypunktować polityków, wykazać ich ignorancję, brak kompetencji, załatwić ich przytoczeniem ich własnej wypowiedzi, której nie pamiętali itd., itp. Stąd – choć pamiętam jego wypowiedzi, z którymi się nie zgadzałem – traktowałem go jako jednego z ważniejszych i cwańszych żurnalistów. Żywiłem też do niego pewny szacunek, a pamiętałem go jeszcze z czasów, kiedy chyba nie występował w żadnym radio, a z Igorem Zalewskim pisywał zabawne komentarze polityczne w piśmie „Nowe Państwo” i chyba – poza czytelnikami „naszych” mediów – nie był tak dobrze znany.

W ostatnich dniach głośno było o jego wywiadzie z Kają Godek. Ponieważ jak co roku ograniczyłem sobie dostęp do Internetu i mediów na okres Wielkiego Postu, dopiero dzisiaj postanowiłem odsłuchać tę rozmowę, a w zasadzie... Hm, jak to w ogóle określić? Nawalankę? Próbę linczu? Masakrę piłą tarczową à la Monika Olejnik?

Nim włączyłem sobie ten wywiad, sądziłem, że pewnie w krytycznych komentarzach jest pewna przesada, zwłaszcza że padały one, jak mi się wydawało, ze strony zainteresowanych promowaniem Konfederacji. Podejrzewałem, że Mazurek po prostu wypunktował jakieś słabości w przygotowaniu pani Godek do tego, by kandydować do europarlamentu. Tymczasem już po pierwszej minucie szczęka zaczęła mi opadać coraz niżej, a oczy otwierać się coraz szerzej i szerzej. Ze zdumienia. Ze zgrozy. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Mazurek albo wziął sobie za wzór słynną blondynkę i zrobił z tego wersję „hardcore”, przebijając swój pierwowzór, albo zrobił celową parodię stylu pani Olejnik (tylko dlaczego musiał wziąć pod swój bucior panią Godek?).

Co ciekawe, sam Mazurek wydawał się chyba nie widzieć (czyżby?), co wyprawia. Przerywając pani Kai Godek praktycznie od samego początku, już po chwili zwrócił uwagę zaproszonej do studia, że to ona mu przerywa (sic!). Myślałem, że spadnę z krzesła! Nie potrafił ukryć, że żywi do rozmówczyni niechęć (to aż z niego biło), a gdy po raz kolejny sobie z niej szydził i zwróciła mu na to uwagę, stwierdził, że to „ironia” (sic!). Jatka, którą urządził ten dziennikarz była tak niesmaczna, że miałem ochotę wyłączyć już po pierwszych paru minutach, ale dociągnąłem do końca, by nie być gołosłownym i wiedzieć, o czym piszę. Jeśli to była „mokra robota” na zlecenie, to spisał się znakomicie, ale stracił honor.

Kto nie wierzy, niech sobie sprawdzi. Naprawdę nietrudno znaleźć. Ja w każdym razie będę omijał odtąd pana Mazurka szerokim łukiem, tak jak paru innych „prawicowych” i „niezależnych” dziennikarzy.


sobota, 16 marca 2019

Dlaczego Trzaskowski jest lepszy od Jakiego?

Patrząc na poczynania Rafała Trzaskowskiego w Warszawie mam pewną satysfakcję. Jeszcze w trakcie wyborów samorządowych pisałem:

pan Trzaskowski nie ukrywa, że chce z Warszawy zrobić Sodomę. Mówi to wystarczająco jasnym językiem, by dotarło to nawet do najbardziej tępego człowieka. Patryk Jaki natomiast stwierdza, że nie chce „Warszawy ideologicznej” i w taki sposób szykuje nam ów koszmar – ów korowód, o którym pisze Chesterton w powieści Człowiek, który był czwartkiem.

(...)

Otwieranie szeroko drzwi Sodomie jest rzecz jasna złe. Ale czy wpuszczanie jej bocznymi drzwiami jest lepsze? W tym pierwszym przypadku przynajmniej ludzie mogą się od razu przekonać, co się szykuje i zareagować. W tym drugim – kiedy się zorientują, co się stało, może być już za późno – ich dom otoczą sodomici, by poobcować z aniołami.

Dlatego zdecydowanie wolę Trzaskowskiego. Choć nie znaczy, bym na niego głosował. W końcu zło jest złem. Również i to przebrane w skórę „nieidologicznej” owcy.

Moja satysfakcja wynika oczywiście nie ze skandalicznych poczynań pana Trzaskowskiego i jego świty, ale z tego, że ludzie zareagowali. A więc miałem rację, że wprowadzanie Sodomy wprost spotka się z oporem. Zareagowali rodzice, zareagowały organizacje pro-rodzinne, zareagował PiS, zareagowali nawet biskupi, choć wcześniej milczeli, kiedy Patryk Jaki głosił poglądy, za jakie powinna spotkać go ekskomunika. Zaprotestowali liderzy protestanckich zborów.

Gdyby Patryk Jaki został prezydentem, pomysły, jakie otwarcie zaczął realizować Trzaskowski, byłyby wprowadzane stopniowo – kropla drążyłaby skałę. On „tylko” pozwalałby na sodomickie parady, „tylko” podpisałby się pod dofinansowywaniem in vitro, może nawet „tylko” wyasygnowałby jakieś pieniądze na hotelik dla homoseksualistów, gdyby jego wiceprezydent go o to poprosił. A to wszystko przy milczeniu duchowieństwa, bo to przecież „nasz” prezydent. Kto wie, może nawet po zakończeniu kadencji odprawiono by Mszę dziękczynną za te wszystkie „zbożne” dzieła.

Na szczęście mamy jednak otwartą wojnę.


piątek, 15 marca 2019

Kto się w Polsce boi LGBT-coś tam?

Przeczytałem właśnie artykuł z amerykańskiej strony pewnego znanego medium, do którego linku nie podam, by nie robić im reklamy (kto sprytny, sobie znajdzie). Artykuł podpisany przez dwie panie o polskich nazwiskach. W owym artykule panie tradycyjnie już nazywają PiS „nationalist party”. Co dla polskiego czytelnika jest nawet zabawne, zważywszy na to, że Prezes spędza zazwyczaj święto 11 listopada w Krakowie, by przypadkiem – oprócz innych powodów – nie być w jakikolwiek sposób powiązanym z Marszem Niepodległości organizowanym przez polskich narodowców. A jeśli PiS jest „nationalist”, to czym jest Ruch Narodowy?

Jeśli chodzi o Prezesa, to panie napisały w tym zabawnym artykule o spadku popularności PiS-u w związku z m.in. „business dealings” jego szefa. No cóż... każdy widzi rzeczywistość tak, jak mu pasuje. Wprawdzie niewykluczone, że PiS w wyborach uzyska wynik gorszy od spodziewanego, ale raczej mało ma to wspólnego z „business dealings” Kaczyńskiego. Dość wspomnieć memy prezentujące „pałac” Kaczyńskiego na tle „domków” takich tuzów, jak szef Wielkiej Orkiestry Świątecznej Przemocy, Spec Od Dożynania Watahy, Bolek czy Lisek-Chytrusek, by wykazać absurdalność takich tez.

Zabawne jednak jest sugerowanie w tym artykule, że rządząca partia próbuje sobie podreperować spadek popularności (zwłaszcza wśród „młodych”!) walką z agendą LGBT-coś tam i „straszeniem” Polaków homoseksualistami.

Po pierwsze to tę wojnę wywołały same środowiska promujące LGBT-coś tam. Widać, że przebierają nóżkami, by zdeprawować polskie dzieci i młodzież, by złowić świeży „narybek”. Pieniądze chyba muszą płynąć obficie, bo oprócz kolejnych prób wejścia do szkół, na wiosnę powstała kolejna, „świeża” jak zgniłe jaja, partia. A przy tym równolegle idą ataki na Kościół. Jedne głupie, jak pani o podwójnym i niemożliwym do zapamiętania nazwisku; inne cwane, jak film reżysera, który najpierw zdobył sobie sympatię obrazem o ludobójstwie na Polakach.

Po drugie trochę dziwne by było, gdyby jedna z większych partii nie reagowała na próby deprawacji polskiego społeczeństwa (oczywiście „homofobicznego”, bo jakże inaczej!). Panie dziennikarki pewnie wyobrażają sobie to tak, że LGBT-coś tam zaprowadza swoje porządki w Polsce, a prawica (zarówno ta bliższa lewicy, jak i ta bliższa temu, co faktycznie można nazwać konserwatyzmem) milczy.

Po trzecie w tym przekłamanym tekście, gdzie fałsz fałszem fałsz pogania, nie zająknęły się nawet, że tak naprawdę to zwykli ludzie i organizacje pro-rodzinne zaczęły protestować przeciwko deprawacji dzieci i wprowadzania standardów WHO, a potem zareagowały partie, Kościół i liderzy zborów protestanckich. Ale po co psuć Amerykanom wizję świata, prawda?


czwartek, 14 marca 2019

Po co nam Szekspir?

Przedwojenną książkę Władysława Tarnawskiego o Szekspirze nabyłem w zasadzie z dwóch powodów. Po pierwsze zaintrygowała mnie informacja, że był on w gruncie rzeczy jednym z prekursorów badań nad katolickością autora Hamleta. Po drugie dlatego, że kiedy przeglądałem Szekspira. Książkę dla młodzieży i dla dorosłych w czytelni Ossolineum, urzekła mnie jego opowieść o początkach fascynacji twórczością wielkiego dramaturga.

Książka Tarnawskiego jest w istocie tym, co zapowiada tytuł: „Książką dla młodzieży i dla dorosłych”, to znaczy jest napisana w przystępny sposób, taki, który przyniesie korzyść zarówno ludziom młodym, jak i dorosłym. To po prostu doskonałe wprowadzenie w twórczość angielskiego dramaturga. Autor zajmująco maluje tło historyczne, pozwalające pojąć rozwój dramatu i literatury, który doprowadził do pojawienia się geniusza, jakim był William Szekspir. Podaje też garść informacji o samym twórcy, jednocześnie sceptycznie podchodząc do pewnych niezweryfikowanych lub nieweryfikowalnych legend czy podań o jego życiu. Ta ostrożność autora jest cenna, bo nie upowszechnia rzeczy, które nie mają solidnych podstaw, opiera się tylko na tym, co jest pewnym faktem.

Większość książki to z kolei streszczenie sztuk Szekspira. I to jest część, która u czytelnika znającego twórczość dramaturga może budzić dużo mniejsze zainteresowanie. Autor bowiem rzadko zdobywa się na jakieś bardziej pogłębione interpretacje poszczególnych dramatów – to po prostu zwykłe streszczenia. Z reguły też te z dzieł Szekspira, które uważa za mało udane czy ciekawe, zbywa tylko paroma zdaniami – jednym krótkim akapitem. Bez trudu można poznać w ten sposób stosunek autora do danego dzieła. Najwięcej miejsca rzecz jasna poświęca tym, które powszechnie są uznane za najwybitniejsze osiągnięcia. Ta część książki może służyć jako rodzaj kompendium wiedzy o treści poszczególnych dramatów, przypomnienie przed maturalnym egzaminem lub po prostu odświeżenie sobie na szybko znajomości którejś ze sztuk przed pójściem do teatru.

Nie znaczy to, by ta część była dla czytelnika znającego utwory autora Makbeta bezwartościowa. Jej dużym atutem są tłumaczenia samego Tarnawskiego. Autor rozsiał dość sporo tych przykładów swojego translatorskiego kunsztu po całej książce. Jeśli dobrze się orientuję, Tarnawski przetłumaczył całość spuścizny Szekspira. Niestety w dalszym ciągu pozostaje ona po większej części w rękopisie. To dość dziwne. Czyżby w dalszym ciągu ciążyło na nim odium „wroga ludu”, który zmarł w komunistycznym więzieniu? Czy nie ma możliwości zdobyć dotacji z Ministerstwa Kultury na wydanie w całości tłumaczenia Tarnawskiego, tak jak zrobiono to z przekładami Barańczaka i Słomczyńskiego? Co robią angliści i instytucje dofinansowywane z kieszeni podatnika, które powinny podjąć taką inicjatywę? Promują gender studies?

W książce zaskoczyła mnie natomiast jedna rzecz. Tarnawski dostrzega przemiany w poszczególnych epokach, na które podzielił twórczość Szekspira, ale nie próbuje tak naprawdę zgłębić tych przyczyn. Ot, na przykład w epoce trzeciej, obejmującej lata 1599-1608, autor dostrzega „nagłą zmianę” i stwierdza, że „na poetę działała cały szereg przyczyn, a z pewnością nie najmniejszą z nich była rosnąca znajomość życia i natury ludzkiej”. Dalej stwierdza pojawienie się pesymistycznego obrazu „stosunku mężczyzny do kobiety” i stwierdza, iż „przypuszczano, że musiało w życiu Szekspira zajść coś, co na niego wpłynęło w tym duchu”.

Przypomnijmy, że to czasy, kiedy powstały jedne z najwybitniejszych dzieł Szekspira: m.in. Makbet, Hamlet, Król Lear, Juliusz Cezar. Autor z niezrozumiałych dla mnie względów pomija kompletnie ówczesną sytuację społeczno-polityczną. A przecież same daty, w ramach których Tarnawski zamyka tę trzecią epokę, są znamienne. Na przykład w roku 1599 główny cenzor Królestwa zabronił drukowania sztuk o tematyce historycznej. Chodziło o historię Anglii. Od razu mamy wyjaśnienie, dlaczego dramaturg właśnie w tym okresie napisał Juliusza Cezara, Koriolana oraz Antoniusza i Kleopatrę (jeśli datowanie jest prawidłowe). Lata 1600-1601 to spisek lorda Essex. Rok 1603 to śmierć królowej Elżbiety i objęcie tronu przez Jakuba I, z którym katolicy wiązali nadzieje na zakończenie prześladowań i tolerancję religijną. 5 listopada 1605 roku to spisek prochowy i zaostrzenie prześladowań katolików. Czy trzeba więcej? Wyobraźmy sobie, że w XXV wieku ktoś bada twórczość polskiego poety, o którym ma skąpe dane biograficzne, dostrzega u niego nagłą zmianę tonu w jego utworach w latach, powiedzmy, 1981-1983 i zamiast zwrócić uwagę na stan wojenny, badacz zastanawia się, co takiego zaszło w jego życiu osobistym!

Ale, jak napisałem, autor bardziej dał streszczenie poszczególnych utworów niż ich pogłębioną interpretację, na co zresztą w książce o takiej objętości nie byłoby z pewnością miejsca. Na końcu rozpatruje natomiast kwestię katolicyzmu Szekspira. Dostrzega argumenty za, nie wyklucza tej możliwości, ale jest ostrożny w swoich konkluzjach. Stwierdza, że „był jednak bez wątpienia dobrym chrześcijaninem. Jego dodatnie postaci w chwilach cierpienia zwracają się do Boga. (...) Ateistą jest u Szekspira jedynie zbrodniarz Edmund w Królu Learze”. Zdaje się, że siedem lat później, kiedy opublikował studium na ten temat, Tarnawski był bardziej przekonany co do katolicyzmu wielkiego dramaturga. Ale o tym zamierzam się dopiero przekonać.

Chyba warto na koniec przytoczyć ostatni akapit książki wybitnego znawcy Szekspira, mimo upływu dziesięciioleci zadziwiająco aktualny:

Grzeszy się w naszych czasach ciężko lekceważeniem spraw duchowych,  zapomina się o nich wśród gorączki życia. Niejeden odpowiedziałby na taką uwagę: Co nam po filozofii i poezji, skoro mamy kolej żelazną, auto, aeroplan, operacje odmładzające i kino? – Kilka minut myślenia dowiedzie nam, że bez jasnych wytycznych moralnych wszystkie nasze wynalazki będą jedynie środkami pogoni za brudnym zyskiem, narzędziami złych czynów i rozsadnikami zepsucia. Nie należy pogardzać zdobyczami naszej kultury materialnej. Ale tylko zdobycze duchowe, osiągnięte przez rasę naszą w ciągu niezliczonych wieków, mogą nadać im prawdziwą wartość i prawdziwą treść wewnętrzną. Szukajcie jej w Szekspirze – a znajdziecie.

Władysław Tarnawski, Szekspir. Książka dla młodzieży i dla dorosłych, Wydawnictwo Zakładu Narodowego Ossolineum, Lwów 1931.


środa, 13 marca 2019

Burdel we wrocławskim Teatrze Polskim

Przepraszam za tytuł, ale takie słowa mi się nasuwają, gdy czytam o tym, co się tam dzieje. Gdyby to była instytucja utrzymywana z środków prywatnych, byłoby mi to obojętne. Jest to jednak instytucja utrzymywana z kieszeni podatnika, więc obojętne mi to być nie może. Tym bardziej, że już od lat, gdy przeglądam repertuar teatralny, by zabrać małżonkę na jakiś spektakl, chce mi się kląć i wyć (to taka „klątwa”?).

Nim wydobrzeję kompletnie po chorobie i zacznę regularne wpisy, polecam felieton Tomasza A. Żaka na temat sytuacji we wrocławskim Teatrze Polskim: „W teatrze jak na wojnie”.


środa, 6 marca 2019

Habent sua fata libelli – „Szekspir. Książka dla młodzieży i dla dorosłych”.

W swoich szekspirowskich poszukiwaniach udało mi się zdobyć publikację prof. Władysława Tarnawskiego Szekspir. Książka dla młodzieży i dla dorosłych. Tę wydaną w 1931 roku pracę miałem okazję wcześniej poznać we fragmencie we wrocławskiej czytelni Ossolineum. Ponieważ pierwsze partie książki, mówiące o osobistych początkach przygody profesora z twórczością wielkiego dramaturga, mnie urzekły, postanowiłem sprawdzić, czy jednak nie uda mi się zdobyć jej na własność. Po niezbyt długich poszukiwaniach natrafiłem na nią w jednym z internetowych antykwariatów. Okazało się, że była w całkiem dobrym stanie, jak na rzecz wydaną prawie wiek temu.

Kiedy zacząłem ją przeglądać, znalazłem w niej pieczątki jednej z lokalnych bibliotek na Dolnym Śląsku i to na dodatek z miejscowości związanej z dzieciństwem mojej małżonki. Ciekawe, w jaki sposób i kiedy tam trafiła? Czy znalazła się w tej bibliotece tuż po wojnie, przywieziona ze z jakimiś zbiorami bibliotecznymi z ziem utraconych na wschodzie? A jeśli tak, to jak się uchowała? Wszak chyba książki Tarnawskiego musiały być na cenzurowanym, skoro jej autor, aresztowany w roku 1946 i skazany na 10 lat więzienia, zmarł w komunistycznym więzieniu na Mokotowie w roku 1951? A może ktoś dał tę książkę do biblioteki w latach dziewięćdziesiątych, już po tzw. „transformacji”? I w końcu biblioteka pozbyła się jej ze swych zbiorów – dobry stan dzieła Tarnawskiego (tylko parę delikatnych zaznaczeń ołówkiem) zdaje się wskazywać na to, że chyba nie była to książka zbyt często czytana.

W samej książce jest jeszcze jedna intrygująca rzecz. Nie wiem, czy była ona po jakimś czasie ponownie zszywana i czy okładka jest oryginalna. Kiedy ją przeglądałem już w domu, myślałem początkowo, że niestety nabyłem egzemplarz wybrakowany. Nie zgadzała się numeracja stron. Po uważniejszym przyjrzeniu się tym stronom, zorientowałem się, że z jakichś nieznanych bliżej powodów między oryginalnymi kartkami Szekspira Tarnawskiego znalazło się kilka stron spisu treści jakiejś chyba przedwojennej książki prawniczej. Na to zdaje się wskazywać ten spis treści. Wygląda na to, że to tłumaczeni publikacji francuskiej. Na dodatek oprócz samego spisu treści są jeszcze dwie ostatnie strony tej nieznanej z tytułu publikacji, które mówią o... anonimach.

Czy ktoś potrafi wyjaśnić, jak to się stało, że do książki o Szekspirze „wkradły się” strony jakiejś książki prawniczej i to prawdopodobnie jeszcze przedwojennej – o czym zdaje się świadczyć jej język? Książka się rozsypała od używania i ktoś postanowił ją złożyć i oprawić na nowo, a przy składaniu nie zauważył, że w jakiś sposób pomiędzy kartki dostały się fragmenty innej publikacji? Jakoś trudno to sobie wyobrazić. Jakże bowiem roztargniony musiałby to być introligator! Z jednej strony dbał, żeby książka wyglądała jak nowa, a z drugiej wkleił przez nieuwagę kilka obcych kartek! Ktoś zrobiłby to zatem celowo? Ale po co? Chyba nie po to, aby nieznacznie zwiększyć jej objętość? Chciał schować te kartki w innej książce? Ale chyba nie była to książka na cenzurowanym i dlaczego tylko spis treści i ostatnie dwie strony rozdziału o anonimach?

Chciałbym się kiedyś tego dowiedzieć. Książka prof. Tarnawskiego wydaje się kryć w sobie jakąś tajemnicę. Być może odbyła długą drogę od chwili swego wydania we Lwowie w roku 1931 (ciekawe kto i w jakiej księgarni ją kupił?), nim ostatecznie trafiła do mojej biblioteki. Ale jaka była to droga, do kogo należała przed wojną, jak dostała się do biblioteki w małej dolnośląskiej miejscowości i kiedy? Habent sua fata libelli.


wtorek, 5 marca 2019

Bohuslav Reynek „Odlot jaskółek” – notatki na marginesie lektury

W zasadzie trudno mi powiedzieć, dlaczego bez wahania zdecydowałem się zamówić wybór poezji Bohuslava Reynka w tłumaczeniu Andrzeja Babuchowskiego. Są książki wokół których krążę i waham się, choć wydają się szczególnie ważne i warte lektury. Może przeważyła świadomość istnienia czeskiej poezji metafizycznej i fakt posiadania antologii tej poezji w przekładzie tego samego tłumacza (który notabene jest również poetą)? Ale z antologii tej nie pamiętam żadnego utworu tego poety. Wiem jedynie, że w jakiś sposób Reynek jest ważny.

*
Tom Odlot jaskółek, którego okładkę stanowi grafika samego autora, przyszedł dość szybko, bo już następnego dnia dzwoni do drzwi kurier z Poczty Polskiej. Przeglądam książkę, oprócz wierszy znajduję szkic Wojciecha Wencla i posłowie samego tłumacza.

W środku parę ilustracji autora, choć szkoda, że tak niewiele i w takich małych rozmiarach. Niektóre z nich to tylko fragmenty. Wszystkie czarno-białe. Nie wiem, czy mi się tak naprawdę podobają. Choć jest w nich coś tajemniczego. Jakby były tworzone przez osobę, która widzi wszystko nieostro, w przyćmionym świetle. Są tu cienie, jak w mrocznym lesie z baśni. I jest w nich coś właśnie baśniowego. Ale jednocześnie pojawiają się motywy biblijne.

Wencel przekonuje w swoim Wstępie, że Reynek jako grafik zdobył międzynarodowe uznanie, że w 2012 roku odbyła się wystawa jego prac w Pekinie, która cieszyła się ogromną popularnością, że dostrzeżono związek tych prac z religijnością autora. Trudno mi tak naprawdę docenić w pełni wartość tych grafik w samej książce. Choć zastanawia paradoks, na który autor Wstępu zwraca uwagę, a mianowicie, że katolicki poeta i artysta Reynek stał się popularny w ateistycznych Czechach i że jego sława na świecie rośnie.

Czytam w wolnej chwili wiersze Reynka. Jest parę, które mi się podobają, ale początkowo nie doznaję jakiegoś wielkiego olśnienia. Na myśl przychodzi mi cytat z wiersza Jana Polkowskiego: „szarość nad szarościami”.

*
Zaintrygowany informacją ze Wstępu Wencla, szukam w Internecie zdjęć syna Bohuslava Reynka – Daniela. To w pewnym sensie paradoks, zamiast rzucić się do poszukiwania grafik samego poety po zobaczeniu próbki jego twórczości w tomie, szukam zdjęć jego syna, które z miejsca budzą we mnie zachwyt.

Dopiero potem, poznawszy te zdjęcia Daniela Reynka, dostrzegam pewne pokrewieństwo pomiędzy jego twórczością a twórczością ojca. Wydaje mi się, że jest to skupienie się na szczególe i przyrodzie. Takie wiersze Bohuslava Reynka jak „Kasztan” czy „Zapałka w kałuży” mogę sobie znakomicie wyobrazić jako fotografie jego syna.

*
Zanurzam się w tę poezję i odkrywam coraz bardziej jej piękno. To jest piękno świata, który można określić jako „świat sakramentalny”. Rzeczywistość doczesna odsyła tutaj do rzeczywistości wiecznej. Albo ta wieczna przenika się z doczesną. Jest tu coś, co nazwałbym „myśleniem biblijnym”. Ta na pozór szara poezja okazuje się być nasycona barwami. Ale to są takie szczegóły. Na przykład czerwona plamka na tle czarnego lasu. Albo delikatne piękno piórek sikorki modrej na gałęzi.

Kiedy wreszcie odnajduję prace Bohuslava Reynka w Internecie, okazuje się, że takie one właśnie są. Tam też jest ta delikatna kolorystyka. I nie są one wcale czarno-białe, ale w kolorach sepii. Lekko brązowawe. A do tego plamki barw. To wszystko nadaje im głębi i tajemniczości. Ponownie jest to odczucie pewnej baśniowości tego świata. Z tymże słowo „baśniowość” nie oznacza nierzeczywistości, ale nieprzeniknioną głębię dopowiadaną wyobraźnią. Lub biblijnymi skojarzeniami. Szkoda, że polskie wydanie poezji Reynka nie jest opatrzone całostronicowymi kolorowanymi grafikami Reynka, które znajduję w Internecie. Pewnie niestety zaważyły koszty druku.

*
W trakcie lektury, by jakoś dookreślić tę poezję, umieścić ją w kontekście rzeczy znanych, przychodzi mi do głowy jeszcze jedno skojarzenie – katolicki poeta, tworzący na przeciwnym krańcu Europy: George Mackay Brown. U Browna rzeczywistość Orkad jest również przeniknięta myśleniem i obrazowaniem biblijnym. Na obrazy surowej przyrody północnych rejonów Szkocji nakładają się sceny biblijne. Połów ryb, uprawa ziemi, hodowla owiec – to wszystko jest rzeczywistością Orkad, którą odnajdziemy również w Piśmie Świętym.

Różnica jest może przede wszystkim taka, że u Browna ogromne znaczenie zdaje się odgrywać nie tylko przyroda i codzienne zajęcia mieszkańców północnych wysp, ale także historia. Ten wymiar historyczny jest u Browna dosyć istotny. Jest to pamięć chrześcijańskich początków w tych rejonach, czasów wikingów, minionych pokoleń. Zatem: przyroda i historia, ale także... ludzie.

U Renyka ludzie zdają się nie odgrywać jakiejś istotnej roli. To znaczy nie mamy tutaj scenek rodzajowych, nie ma nazwanych po imieniu mieszkańców okolicy. Nie ma okolicznego cmentarza i wspomnienia ani lokalnych oryginałów, ani po prostu napotykanych codziennie ludzi, trudzących się uprawą ziemi, hodowlą owiec czy innymi zajęciami. Jeśli już, to jest to sporadyczne i raczej potwierdza regułę. Nie, nie oznacza to, że ludzie nie pojawiają się w ogóle. Są przecież sceny biblijne. Jednak z prezentowanego wyboru zdaje się wynikać, że dla Reynka istotniejsza była przyroda, szczegół – dostrzeżony na gałęzi ptak, zapałka w kałuży, ćma, mała myszka, kropla deszczu...

U Reynka zdaje się w ogóle nie być wymiaru historycznego. Nie ma konkretu dat, postaci, zdarzeń. Coś takiego pojawia się sporadycznie. Jak w obrazie ruin klasztoru z utworu „Montmajour” Jest poczucie upływającego czasu, tęsknota za dzieciństwem, ale nie ma tego wymiaru historycznego. Gdzieś w otchłaniach czasu są wydarzenia z czasów Starego Testamentu i te, które dotyczą życia naszego Pana. Ale one nie są tylko w otchłaniach czasu. One dzieją się też i teraz. Nakładają się na siebie, jak obrazy w fotografiach syna Reynka.

*
Z jakiegoś powodu nie lubię tzw. prozy poetyckiej. Sama nazwa tego typu utworów to dla mnie oksymoron. Mogę sobie wyobrazić poezję wykorzystującą fragmenty prozatorskie albo prozę, w której odnajduję poetyckie inkantacje, obrazowanie, ale proza poetycka to jakiś niewydarzony stwór, którego nie bardzo pojmuję. Może garść tego typu utworów u Herberta jakoś do mnie przemawiała, ale z reguły są to rzeczy, których ani nie umiem czytać, ani do mnie nie przemawiają. Być może dlatego nie zapamiętałem żadnego utworu Reynka z antologii Babuchowskiego.

Tymczasem w tym wyborze przełamałem swój opór i czytam te poetyckie prozy i czuję ich siłę oddziaływania. Niektóre obrazy zapadają w pamięć, jak z apokaliptycznego utworu „Sąd ostateczny”. Notabene obraz zmarłych jako łowionych ryb nasuwa od razu skojarzenie z wierszem George’a Mackaya Browna „Kirkyard”, gdzie tak pisze o zmarłych:

A green wave full of fish
Drifted far
In wavering westering ebb-drwan shoals beyond
Sinker or star.

*
Bliżej Reynkowi jednak do Emily Dickinson niż do Browna. Szczegół, przyroda, kropla rosy, ptak, a nie kontekst historyczny, są dla czeskiego poety i amerykańskiej poetki istotniejsze. Tak, jakby cały świat znajdowali wokół siebie. U Reynka jednak kontekst biblijny, religijny wydaje się być wyraźniejszy niż u Dickinson. I podobnie jak u Browna powracającym motywem jest Męka naszego Pana oraz Jego narodziny. Poza tym u Reyneka widać jakby dwie tendencje – do minimalizmu środków wyrazu, do krótkiej formy, ale z drugiej strony do rozlewności poematu, do form stosowniejszych dla prozy czy hymnu.

*
Jeśli ktoś zna język angielski, warto porównać tłumaczenia Babuchowskiego z tłumaczeniami na język angielski Justina Quinna. Może to być pomocne w lepszym zrozumieniu tej poezji. Dla mnie ta poezja po angielsku brzmi szczególnie intrygująco. Co ciekawe, całkiem sporo wierszy z tomu The Well at Morning, jak jest zatytułowany anglojęzyczny wybór tej twórczości, możnaprzeczytać w Internecie. Jeśli by ktoś próbował czytać fragmenty tej książki w księgarni Amazon, to zorientowałem się, że z jakiegoś dziwnego powodu na różnych nośnikach są dostępne różne części. Chyba najwięcej wierszy mogłem przeczytać na komórce. Najgorzej było na nośniku Kindle. Notabene z dostępnego fragmentu książki dowiedziałem się, że Reynek należał w początkach swojej twórczości do „rzymsko-katolickiej sekty apokaliptycznej” (Roman Catholic apocalyptic sect), ten aspekt nie jest wspomniany w tekstach Babuchowskiego i Wencla i nie byłem w stanie dowiedzieć się na ten temat więcej. Ale też moje poszukiwania były bardzo pobieżne. Może trzeba po prostu poczytać o Josefie Florianie, który jest podany jako ten, który prowadził tę sektę?

W angielskim tłumaczeniu wierszy Reynka zamieszczono też kilka wierszy jego żony.

*
Odlot jaskółek to książka dobra na okres Wielkiego Postu. Jak wspomniałem wyżej, motyw Męki Chrystusa jest jednym z częściej się tutaj pojawiających. Notabene, gdyby nie głęboka religijność tych wierszy, można by odnieść wrażenie, że autorowi byłoby blisko do czystej rozpaczy. Nadzieję niesie też przyroda i przemienność pór roku. Tak jak u G. Mackaya Browna prace rolnicze, co zresztą jest nawiązaniem do słów Chrystusa o ziarnie, które musi obumrzeć.

Odlot jaskółek to książka również dobra na Boże Narodzenie.

To książka dobra każdą porę roku, bo każda pora roku ogląda w tym tomie swoje pogłębione odbicie.

*
Dobrze, że przekład wierszy Reynka ukazał się po polsku. Szkoda, że nie ma w dalszym ciągu polskiego wyboru wierszy George’a Mackaya Browna.


Bohuslav Reynek, Odlot Jaskółek, tłum. Andrzej Babuchowski, Arcana, Kraków 2018.

poniedziałek, 4 marca 2019

Wybory w Gdańsku: Sukces czy klęska?

Prawie dwunastoprocentowy wynik Grzegorza Brauna w wyborach na prezydenta Gdańska wydaje się być całkiem niezłym rezultatem. Zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę okoliczności, w jakich przyszło kandydatowi startować i utrudnienia, jakie napotykał niemal od samego początku tych wyborów (problemy z uznaniem dokumentów rejestracyjnych, odwoływanie wcześniej zarezerwowanych sal na spotkania itp.).

Z drugiej strony nie byłbym tak optymistycznie nastawiony, jak zdają się być niektórzy komentatorzy. Było przecież tylko trzech kandydatów, a zatem częściowo swój wynik Grzegorz Braun pewnie zawdzięcza tym, którzy w innych okolicznościach oddaliby głos na przykład na kandydata PiS-u, gdyby partia ta startowała w wyborach, albo np. na Piotra Walentynowicza, gdyby udało mu się zebrać wystarczającą ilość podpisów.

Pytanie, czy gdyby Marek Skiba nie zebrał wymaganych podpisów albo zrezygnował z kandydowania, to Grzegorz Braun uzyskałby dodatkowe pięć procent głosów, zdobywając wynik ok. 17 procent albo wyższy? Trudno udzielić zdecydowanej odpowiedzi. Być może wyborcy ci zostaliby w domu. Trudno jednak też na podstawie wyniku, jaki udało się osiągnąć, dojść do wniosku, że oznacza on dwucyfrowy rezultat dla koalicji narodowo-wolnościowej w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Myślę, że wątpię.

Przytłaczający wynik Dulkiewicz pokazuje, że obecne status quo w dużych miastach w dalszym ciągu będzie ciężkie do naruszenia. Ale też trudno było się spodziewać wyniku innego, wszak od wyborów samorządowych upłynęło zaledwie parę miesięcy (a było w nich kilka spektakularnych zwycięstw osób o raczej szemranej reputacji), zaś z byłego prezydenta Gdańska uczyniono niemal świętego męczennika i to niestety przy wydatnym udziale Kościoła katolickiego i w atmosferze masowej histerii.

Podsumowując: jakikolwiek byłby wynik w wyborach do parlamentu koalicji narodowców, partii Korwina i Pobudki, dla Grzegorza Brauna – niezależnie od okoliczności – wybory w Gdańsku to mimo wszystko duży sukces. Dwucyfrowego wyniku nie da się zbyć pogardliwym prychnięciem, choć budzi on zdumienie u salonowych dziennikarzy. Miejmy nadzieję, że rezultat Brauna będzie procentować dla sprawy polskiej i ruchu konserwatywnego – dając nadzieję wyborcom rozczarowanym PiS-em na stworzenie jakieś sensownej alternatywy.


sobota, 2 marca 2019

Totalitaryzm „zbliża się na łapkach kota”

Tak można by powiedzieć parafrazując fragment wiersza Czesława Miłosza o tym, co dzieje się obecnie w cywilizacji Zachodu. To prawdziwy zamordyzm w białych rękawiczkach, który coraz bardziej zaczyna pokazywać swoje groźne oblicze. Cenzura, utrata pracy, a nawet więzienie, to już rzeczywistość. Wielu ludzi chyba nie zdaje sobie z tego sprawy, bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że np. na szaleńcze pomysły prezydenta Warszawy zareagowała tylko jedna kurator oświaty – Barbara Nowak? A co z resztą kuratorów? Nie obchodzi ich los dzieci, czy może sądzą po prostu, że Warszawa to gdzieś daleko, nie ich rejon i w ogóle: „nasza chata z kraja”?

I czy tylko jedna Zofia Klepacka ma odwagę (to już trzeba odwagi???!!), by wyrazić sprzeciw wobec działań Trzaskowskiego? A co z resztą środowiska sportowego? Przecież widzimy już, co dzieje się w sporcie i do czego prowadzą takie inicjatywy, jakie podejmuje prezydent Warszawy. Mężczyźni walczą w zawodach jako kobiety. Jakiś nieudacznik, któremu nie udało się w rywalizacji z mężczyznami może zadeklarować, że jest kobietą i zacząć odnosić sukcesy w walce, którą trudno nazwać „fair play”.

Wprawdzie Zofia Klepacka, jeśli dobrze się orientuję, nie podnosiła akurat problemu nieuczciwej rywalizacji w sporcie, tylko wyraziła swój sprzeciw wobec promocji LGBT-coś-tam, ale konsekwencje podobnych kart, jakie wprowadza w życie Trzaskowski, przecież wcześniej czy później w sporcie też będą widoczne. A jaka jest „tolerancja” środowisk LGBT-coś-tam widać po tej fali „miłości”, jaka zalała Klepacką i Barbarę Nowak. Przy okazji Facebook ocenzurował wpisy Klepackiej, a na jednym z portali informacyjnych dowiedziałem się, że Nowak „znowu szokuje” (sic!). Wyobraźcie sobie, Państwo, że to nie Trzaskowski szokuje, ale krakowska kurator! Wynika z tego, że zdrowy rozsądek jest dzisiaj czymś, co zdumiewa, a szaleństwo tak już wyjałowiło mózgi, że ludzie nie widzą rzeczywistości.

W tych działaniach Trzaskowskiego dobra jest jedna rzecz: są one na tyle nachalne, na tyle głośne, że ludzie – a przynajmniej ich część – widzą, co się dzieje. To w zasadzie bardziej słoń w składzie porcelany niż miękko stąpający kotek. Pisałem już zresztą o tym na swoim blogu w czasie kampanii samorządowej, że jeśli wygra Trzaskowski, to przynajmniej będzie widać, że Sodomę wprowadza do Warszawy wprost. Gdyby wygrał Patryk Jaki, czyli „nasz”, ta Sodoma wchodziłaby gdzieś bocznymi drzwiami, przy równoczesnym milczeniu hierarchii Kościoła (notabene, czy teraz też hierarchia milczy, czy ma poważniejsze problemy niż „reformy” prezydenta Warszawy?).

Dziwi natomiast bardzo również jedna rzecz: że w kraju, który miał doświadczenie dwóch morderczych totalitaryzmów, działania takie, jakie podejmuje Trzaskowski mogą w ogóle uchodzić mu na sucho. Wydawałoby się, że co jak co, ale to Polska powinna być w stopniu szczególnych odporna na takie idiotyzmy, jak „gender studies”, „tęczowa rewolucja”, cała ta lewacka mentalność, która w ostateczności prowadzi wcześniej czy później do zbrodni. Nie jest. Historia magistra vitae non est – trzeba stwierdzić ze smutkiem.