W minionym roku było mniej wpisów, bo i z powodu pracy mniej było czasu na siedzenie przed komputerem i pisanie. A święta Bożego Narodzenia tak dobre, że też nie było jak i kiedy pisać. Może warto jednak zrobić na początek nowego roku małe podsumowanie starego i pokusić się o parę słów refleksji.
W roku 2012 odkryciem była dla mnie proza Józefa Rotha, o
którym słyszałem, czytałem, ale którego książek nie znałem. W minionym 2013
roku olbrzymim przeżyciem było dla mnie odkrycie poezji Przemysława Dakowicza z
tomiku „Teoria wiersza polskiego”. Kilka razy przymierzałem się do napisania
kilku słów na temat tych niesamowitych wierszy. Nawet miałem tytuł, nawiązujący
do jednego z utworów autora, a który moim zdaniem w jakiś sposób charakteryzuje
tę poezję – „Centon Dakowicza”. Już dawno nowoodkryte wiersze nie wywołały u
mnie takich doznań, takiego wzruszenia i poczucia, że obcuję z twórczością
naprawdę wybitną i mówiącą mi coś niezmiernie ważnego nie tylko o poszczególnym
losie, ale również o wspólnocie, do której należę, której częścią się czuję.
Jest poezja Dakowicza zakorzeniona nie tylko w tradycji polskiej poezji, ale
też w polskiej historii. Zresztą to kontekst nie jedyny, ale szczególnie
istotny. Ta poezja ma głębię, jakiej nie odnajduję w wielu produkcjach
poetyckich współczesnych młodych poetów. To jak zajrzenie w głąb otchłani, z
której słychać echa głosów minionych pokoleń, w której widać kłębiące się
obrazy dawnych zdarzeń. To poczucie, że bez tych głosów, bez świadomości
tamtych minionych wydarzeń nie da się zrozumieć teraźniejszości i że ta
teraźniejszość jest nie tylko bez nich uboższa, ale też skłamana, skundlona. To
poezja bolesna, przejmująca, ważna.
Notabene Dakowicz to autor nie tylko świetnego tomiku
wierszy, ale również chyba najwnikliwszy komentator ekshumacji na Łączce,
uświadamiający głębokie znaczenie tego wydarzenia. Nowy rok zresztą otwieram
kolejnym – i jak mi się wydaje równie znakomitym – tomikiem „Łączka” tegoż
samego autora.
Z prozy wskazałbym na omawiane na tym blogu „Ślady krwi”Jana Polkowskiego, które uważam za jedno z najważniejszych wydarzeń literackich
minionego roku.
Powieść „Obok Julii” Eustachego Rylskiego, tak chwalona przez np.
Krzysztofa Masłonia, wywołała u mnie mieszane uczucia. Zgodzić się muszę, że
jest ona znakomita literacko, ale – podobnie jak parę innych utworów tego autora – budzi u mnie jakiś niesmak, uczucie, że prezentowana przez autora wersja
rzeczywistości jest skłamana, sfałszowana, że coś tu nie gra. Z jednej strony więc zachwyt, a z drugiej - niechęć. Powieść jak najbardziej z gatunku tzw. "prozy męskiej".
O Pilchu pisać nie będę. Już napisałem.
Jeśli zaś o odkrycia w prozie chodzi, to bez wątpienia jest
nim dla mnie pisarstwo Michała K. Pawlikowskiego. Jego „Dzieciństwo i młodośćTadeusza Irteńskiego” to powieść, którą powinno się podawać jak odtrutkę na
mizerię współczesności i przypomnienie czasów, kiedy Polska, choć pod zaborami,
nie była ledwo kadłubkiem swojej dawnej świetności. To kapitalna gawęda o czasach,
które „poszły z dymem” – by nawiązać do innego gawędziarza z mniej więcej tego
samego okresu. Pawlikowski maluje panoramę świata ziemiańskiego obejmującego
tereny dawnego Księstwa Litewskiego, a obecnej Białorusi. Jest to świat barwny,
ciekawy, atrakcyjny, nie istniejący w świadomości większości współczesnych
Polaków, dla których słowo „Kresy” kojarzy się głównie z zagrabionymi ziemiami
II Rzeczypospolitej, jakby zapominali, że I Rzeczpospolita obejmowała znacznie
większy obszar. Nieżyjący już pisarz upomina się o ten zapomniany kawałek
polskiej ziemi i polskiej historii i wciąga nas w snutą opowieść tak bardzo, że
z żalem ją opuszczamy.
Proza Pawlikowskiego nawiązująca do gawędy szlacheckiej, a
także do „Pana Tadeusza”, odtwarza realia ówczesnego życia pieczołowicie,
przypominając różne jego aspekty od tych najmniejszych, trywialnych, po te najważniejsze.
Opisuje więc szczegóły ziemiańskiego życia, edukację, lektury, którymi się
wówczas pasjonowano, przedstawienia teatralne, które oglądano, młodzieńcze
próby konspiracji… A oprócz tego jest tutaj barwna galeria postaci ziemian
polskich, ich stylu życia, ich dziwactw, ich pasji, ich historie, często
zabarwione humorem…
Ważnym wydarzeniem w minionym roku była również setna
rocznica urodzin Andrzeja Bobkowskiego, przez niektóre „niepokorne” media
przeoczona zupełnie, ale na szczęście zauważona przez kilka wydawnictw i
publiczne radio. Nie wszystko jeszcze udało mi się ogarnąć i zdobyć. Jednak
każdy miłośnik bobkowianów powita z radością tych kilka publikacji książkowych.
Moją uwagę zwróciły dwie książki wydane przez oficynę LTW, zasłużoną dla
przypomnienia wybitnej prozy i autorów polskich, która opublikowała również
wzmiankowaną wyżej powieść Pawlikowskiego. Pierwsza z tych książek to „Notatnik1947-1960” – publikacja zapisków Bobkowskiego na podstawie rękopisu, który w
takiej postaci nie był przeznaczony do druku. Wartość tej publikacji jest w
tym, że czytelnik może zobaczyć, przeczytać takie „nieobrobione” notatki, bo
sporą część ich już zna w właśnie obrobionej postaci skądinąd. Atutem tej
skromnej książki, okładką nawiązującej do notatnika pisarza, są nie tylko liczne
zdjęcia, ale przede wszystkim ciekawy wstęp autorstwa Macieja Nowaka
analizującego różne kwestie związane z diarystyką Bobkowskiego.
Drugą publikacją jest „Szczęście pod wulkanem” Macieja
Urbanowskiego, zbiór szkiców tego autora – jak głosi podtytuł – „O Andrzeju
Bobkowskim”. W pewnym sensie jest to taka „próba całości” – by nawiązać do
tytułu jednego z tekstów w niej pomieszczonych. Szkoda, że nie pełna monografia
– bo już chyba najwyższy czas, by taka powstała. Jednak jakiś jej zarys w tej
książce się znajduje. Pisze bowiem Urbanowski nie tylko o „Szkicach piórkiem”,
ale o listach i nowelach Bobkowskiego, kontrastuje jego twórczość z Miłoszem i
diarystycznymi dokonaniami takich autorów jak Ernst Junger oraz Pierrre Dreiu
la Rochelle, analizuje Bobkowskiego jako kolorystę, patriotę i przygląda się
humorowi obecnemu w jego pisarstwie. Całość zamyka rozmowa o „chuliganie
wolności” z Jackiem Stworą. Rzecz naprawdę godna polecenia zarówno tym
wszystkim, którzy twórczość autora „Szkiców piórkiem” znają już od dawna, jak i
tym, którzy dopiero teraz chcieliby się czegoś o niej dowiedzieć.
Jeśli chodzi o literaturę zagraniczną, pierwszą książką,
która przychodzi natychmiast do głowy jest „Późna godzina” Iwana Bunina. Wydana
wprawdzie w roku 2012, ale warta wzmianki.
Są takie chwile, kiedy ogromnie żałuję, że w swoim czasie,
gdy była sposobność, nie nauczyłem się porządnie języka rosyjskiego, że mi,
smarkaczowi, nikt nie wytłumaczył, nikt mnie nie przekonał, iż język rosyjski,
to nie tylko Lenin i rewolucja październikowa, towarzysze i plenum partii
komunistycznej, ale również wielka literatura rosyjska, zasób myśli i doznań, z
którego warto korzystać w oryginale. Dzieje się tak zazwyczaj właśnie w trakcie
lektury przekładów wybitnej prozy i poezji rosyjskiej. Tak było i tym razem,
gdy sięgnąłem po „Późną godzinę” Iwana Bunina w tłumaczeniu i opracowaniu
Renaty Lis. Z jednej strony oczarowanie, z drugiej niedosyt – pragnienie, by
sięgnąć po więcej, by przeczytać to po rosyjsku i zobaczyć, czy ma taką samą
magiczną siłę oddziaływania na wyobraźnię, uczucia, zmysły.
Tom, przygotowany przez Renatę Lis, zasługuje na uwagę
koneserów dobrej literatury. Przede wszystkim jest starannie skomponowany i
opracowany. Składa się z wyboru opowiadań z tomu „Ciemne aleje”, które
otwierają książkę. Po nich następuje nowy przekład dziennika Bunina, znanego
wcześniej polskim czytelnikom jako „Przeklęte dni”, a w obecnym przekładzie
noszącego tytuł „Nieszczęsne dni”. Całość zamyka zaś jedno jedyne opowiadanie,
nieprzypadkowo zatytułowane „Koniec”. Kompozycja niemal muzyczna albo filmowa:
nostalgiczne obrazki z przedrewolucyjnej Rosji, jak fragmenty, okruchy rozbitego
zwierciadła; spora dawka chaosu, brudu, wylewu obrzydliwości, jakim był
bolszewicki przewrót, jak brudna fala, wśród huku wystrzałów, zalewająca
tamten, wspomniany na początku, świat; i wreszcie finał, w którym bohater
uświadamia sobie w mroku, na rozszalałym morzu, koniec tamtego świata. Aż się
prosi o napisanie do tego muzyki. Na szczęście tłumaczka zrezygnowała ze
swojego pomysłu zamieszczenia na końcu przemowy autora, co moim zdaniem mogłoby
naruszyć tę doskonałą kompozycję. A jeszcze oprócz tego Renata Lis opatruje tom
swoim wstępem, objaśnieniami do opowiadań i dziennika, posłowiem i kalendarium
życia autora. Polski czytelnik otrzymuje więc przy okazji małe kompendium
wiedzy o Iwanie Buninie i jego twórczości.
Ciekawych publikacji było bez wątpienia znacznie więcej, o
niektórych pisałem na tym blogu. Wszystkiego nie da się niestety ogarnąć.
Wspomnę jeszcze na zakończenie o obszernym zbiorze wierszy Paula Celana „Psalmi inne wiersze” w tłumaczeniu i opracowaniu Ryszarda Krynickiego. Na tom
wierszy Paula Celana polowałem od jakiegoś już czasu. Poezja ta intrygowała
mnie swoją mrocznością, a jednocześnie jakimś dziwnym pięknem. Na
jej ślady, jej echa, na inspirację tą twórczością napotykałem m.in. w poezji Jana
Polkowskiego. Nic więc dziwnego, że kiedy zobaczyłem ten tom w księgarni, bez
wahania go kupiłem. Jedynie słynną „Fugę śmierci” Ryszard Krynicki przedstawił
nam w tym wyborze w tłumaczeniu nie swoim, a Stanisława Jerzego Leca. Znający
język niemiecki mają możliwość w tym dwujęzycznym wydaniu skonfrontowania
tłumaczeń Krynickiego z oryginałem.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń"Wojny i sezonu" też jeszcze nie czytałem, czeka sobie w kolejce. Teraz tkwię w opowieści o "Nadberezyńcach" Floriana Czarnyszewicza. Zbliżone obszary geograficzne, choć nieco inne środowisko - szlachty zaściankowej. Kapitalna powieść. W sam raz na długie zimowe wieczory - najlepiej zaszyć się z nią sam na sam w jakimś ciepłym kącie i pogrążyć w lekturze, jeśli oczywiście ma się taką możliwość i czas. Przypominają mi się czasy, gdy jako dziecko chorując na gardło pochłonąłem całą "Trylogię" Sienkiewicza. Gdybym wówczas miał powieść Czarnyszewicza - byłoby to jedno z najlepszych wspomnień lekturowych z dzieciństwa.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńWzruszające i smutne, aż chciałoby się tam pojechać, zobaczyć...
OdpowiedzUsuń@ ogromnie żałuję, że w swoim czasie, gdy była sposobność, nie nauczyłem się porządnie języka rosyjskiego
OdpowiedzUsuńJeśli należysz do osób, które miały obowiązkowy rosyjski w szkole, to nic straconego. Chociaż na lekcjach rosyjskiego głównie się obijałam, to teraz przekonuję się, że jednak sporo - mimo mojej niechęci - wbito mi do głowy. Umiejętność czytania alfabetu nie zanika, tylko trzeba ją odświeżyć (mozolnie), a potem wystarczy wziąć tekst i przegryzać się przez niego - albo ze słownikiem (jeszcze mozolniej), albo na wariata, domyślając się znaczenia nieznanych słów na podstawie kontekstu (czasem rozumie się zdumiewająco dużo, ale czasem to jak chodzenie po omacku w ciemnościach). Stosuję obie te metody, ucząc się na razie na prostych tekstach, i chociaż do czytania wielkiej literatury jeszcze mi daleeeeeeeko, to maleńkimi kroczkami posuwam się do przodu.
pozdrawiam
allegra walker