niedziela, 26 stycznia 2014

Podsumowania na koniec i początek roku: Literatura polska i obca


W minionym roku było mniej wpisów, bo i z powodu pracy mniej było czasu na siedzenie przed komputerem i pisanie. A święta Bożego Narodzenia tak dobre, że też nie było jak i kiedy pisać. Może warto jednak zrobić na początek nowego roku małe podsumowanie starego i pokusić się o parę słów refleksji.

W roku 2012 odkryciem była dla mnie proza Józefa Rotha, o którym słyszałem, czytałem, ale którego książek nie znałem. W minionym 2013 roku olbrzymim przeżyciem było dla mnie odkrycie poezji Przemysława Dakowicza z tomiku „Teoria wiersza polskiego”. Kilka razy przymierzałem się do napisania kilku słów na temat tych niesamowitych wierszy. Nawet miałem tytuł, nawiązujący do jednego z utworów autora, a który moim zdaniem w jakiś sposób charakteryzuje tę poezję – „Centon Dakowicza”. Już dawno nowoodkryte wiersze nie wywołały u mnie takich doznań, takiego wzruszenia i poczucia, że obcuję z twórczością naprawdę wybitną i mówiącą mi coś niezmiernie ważnego nie tylko o poszczególnym losie, ale również o wspólnocie, do której należę, której częścią się czuję. Jest poezja Dakowicza zakorzeniona nie tylko w tradycji polskiej poezji, ale też w polskiej historii. Zresztą to kontekst nie jedyny, ale szczególnie istotny. Ta poezja ma głębię, jakiej nie odnajduję w wielu produkcjach poetyckich współczesnych młodych poetów. To jak zajrzenie w głąb otchłani, z której słychać echa głosów minionych pokoleń, w której widać kłębiące się obrazy dawnych zdarzeń. To poczucie, że bez tych głosów, bez świadomości tamtych minionych wydarzeń nie da się zrozumieć teraźniejszości i że ta teraźniejszość jest nie tylko bez nich uboższa, ale też skłamana, skundlona. To poezja bolesna, przejmująca, ważna.


Notabene Dakowicz to autor nie tylko świetnego tomiku wierszy, ale również chyba najwnikliwszy komentator ekshumacji na Łączce, uświadamiający głębokie znaczenie tego wydarzenia. Nowy rok zresztą otwieram kolejnym – i jak mi się wydaje równie znakomitym – tomikiem „Łączka” tegoż samego autora.

Z prozy wskazałbym na omawiane na tym blogu „Ślady krwi”Jana Polkowskiego, które uważam za jedno z najważniejszych wydarzeń literackich minionego roku.

Powieść „Obok Julii” Eustachego Rylskiego, tak chwalona przez np. Krzysztofa Masłonia, wywołała u mnie mieszane uczucia. Zgodzić się muszę, że jest ona znakomita literacko, ale – podobnie jak parę innych utworów tego autora – budzi u mnie jakiś niesmak, uczucie, że prezentowana przez autora wersja rzeczywistości jest skłamana, sfałszowana, że coś tu nie gra. Z jednej strony więc zachwyt, a z drugiej - niechęć. Powieść jak najbardziej z gatunku tzw. "prozy męskiej".

O Pilchu pisać nie będę. Już napisałem.

Jeśli zaś o odkrycia w prozie chodzi, to bez wątpienia jest nim dla mnie pisarstwo Michała K. Pawlikowskiego. Jego „Dzieciństwo i młodośćTadeusza Irteńskiego” to powieść, którą powinno się podawać jak odtrutkę na mizerię współczesności i przypomnienie czasów, kiedy Polska, choć pod zaborami, nie była ledwo kadłubkiem swojej dawnej świetności. To kapitalna gawęda o czasach, które „poszły z dymem” – by nawiązać do innego gawędziarza z mniej więcej tego samego okresu. Pawlikowski maluje panoramę świata ziemiańskiego obejmującego tereny dawnego Księstwa Litewskiego, a obecnej Białorusi. Jest to świat barwny, ciekawy, atrakcyjny, nie istniejący w świadomości większości współczesnych Polaków, dla których słowo „Kresy” kojarzy się głównie z zagrabionymi ziemiami II Rzeczypospolitej, jakby zapominali, że I Rzeczpospolita obejmowała znacznie większy obszar. Nieżyjący już pisarz upomina się o ten zapomniany kawałek polskiej ziemi i polskiej historii i wciąga nas w snutą opowieść tak bardzo, że z żalem ją opuszczamy.

Proza Pawlikowskiego nawiązująca do gawędy szlacheckiej, a także do „Pana Tadeusza”, odtwarza realia ówczesnego życia pieczołowicie, przypominając różne jego aspekty od tych najmniejszych, trywialnych, po te najważniejsze. Opisuje więc szczegóły ziemiańskiego życia, edukację, lektury, którymi się wówczas pasjonowano, przedstawienia teatralne, które oglądano, młodzieńcze próby konspiracji… A oprócz tego jest tutaj barwna galeria postaci ziemian polskich, ich stylu życia, ich dziwactw, ich pasji, ich historie, często zabarwione humorem…

Ważnym wydarzeniem w minionym roku była również setna rocznica urodzin Andrzeja Bobkowskiego, przez niektóre „niepokorne” media przeoczona zupełnie, ale na szczęście zauważona przez kilka wydawnictw i publiczne radio. Nie wszystko jeszcze udało mi się ogarnąć i zdobyć. Jednak każdy miłośnik bobkowianów powita z radością tych kilka publikacji książkowych. Moją uwagę zwróciły dwie książki wydane przez oficynę LTW, zasłużoną dla przypomnienia wybitnej prozy i autorów polskich, która opublikowała również wzmiankowaną wyżej powieść Pawlikowskiego. Pierwsza z tych książek to „Notatnik1947-1960” – publikacja zapisków Bobkowskiego na podstawie rękopisu, który w takiej postaci nie był przeznaczony do druku. Wartość tej publikacji jest w tym, że czytelnik może zobaczyć, przeczytać takie „nieobrobione” notatki, bo sporą część ich już zna w właśnie obrobionej postaci skądinąd. Atutem tej skromnej książki, okładką nawiązującej do notatnika pisarza, są nie tylko liczne zdjęcia, ale przede wszystkim ciekawy wstęp autorstwa Macieja Nowaka analizującego różne kwestie związane z diarystyką Bobkowskiego.

Drugą publikacją jest „Szczęście pod wulkanem” Macieja Urbanowskiego, zbiór szkiców tego autora – jak głosi podtytuł – „O Andrzeju Bobkowskim”. W pewnym sensie jest to taka „próba całości” – by nawiązać do tytułu jednego z tekstów w niej pomieszczonych. Szkoda, że nie pełna monografia – bo już chyba najwyższy czas, by taka powstała. Jednak jakiś jej zarys w tej książce się znajduje. Pisze bowiem Urbanowski nie tylko o „Szkicach piórkiem”, ale o listach i nowelach Bobkowskiego, kontrastuje jego twórczość z Miłoszem i diarystycznymi dokonaniami takich autorów jak Ernst Junger oraz Pierrre Dreiu la Rochelle, analizuje Bobkowskiego jako kolorystę, patriotę i przygląda się humorowi obecnemu w jego pisarstwie. Całość zamyka rozmowa o „chuliganie wolności” z Jackiem Stworą. Rzecz naprawdę godna polecenia zarówno tym wszystkim, którzy twórczość autora „Szkiców piórkiem” znają już od dawna, jak i tym, którzy dopiero teraz chcieliby się czegoś o niej dowiedzieć.

Jeśli chodzi o literaturę zagraniczną, pierwszą książką, która przychodzi natychmiast do głowy jest „Późna godzina” Iwana Bunina. Wydana wprawdzie w roku 2012, ale warta wzmianki.

Są takie chwile, kiedy ogromnie żałuję, że w swoim czasie, gdy była sposobność, nie nauczyłem się porządnie języka rosyjskiego, że mi, smarkaczowi, nikt nie wytłumaczył, nikt mnie nie przekonał, iż język rosyjski, to nie tylko Lenin i rewolucja październikowa, towarzysze i plenum partii komunistycznej, ale również wielka literatura rosyjska, zasób myśli i doznań, z którego warto korzystać w oryginale. Dzieje się tak zazwyczaj właśnie w trakcie lektury przekładów wybitnej prozy i poezji rosyjskiej. Tak było i tym razem, gdy sięgnąłem po „Późną godzinę” Iwana Bunina w tłumaczeniu i opracowaniu Renaty Lis. Z jednej strony oczarowanie, z drugiej niedosyt – pragnienie, by sięgnąć po więcej, by przeczytać to po rosyjsku i zobaczyć, czy ma taką samą magiczną siłę oddziaływania na wyobraźnię, uczucia, zmysły.

Tom, przygotowany przez Renatę Lis, zasługuje na uwagę koneserów dobrej literatury. Przede wszystkim jest starannie skomponowany i opracowany. Składa się z wyboru opowiadań z tomu „Ciemne aleje”, które otwierają książkę. Po nich następuje nowy przekład dziennika Bunina, znanego wcześniej polskim czytelnikom jako „Przeklęte dni”, a w obecnym przekładzie noszącego tytuł „Nieszczęsne dni”. Całość zamyka zaś jedno jedyne opowiadanie, nieprzypadkowo zatytułowane „Koniec”. Kompozycja niemal muzyczna albo filmowa: nostalgiczne obrazki z przedrewolucyjnej Rosji, jak fragmenty, okruchy rozbitego zwierciadła; spora dawka chaosu, brudu, wylewu obrzydliwości, jakim był bolszewicki przewrót, jak brudna fala, wśród huku wystrzałów, zalewająca tamten, wspomniany na początku, świat; i wreszcie finał, w którym bohater uświadamia sobie w mroku, na rozszalałym morzu, koniec tamtego świata. Aż się prosi o napisanie do tego muzyki. Na szczęście tłumaczka zrezygnowała ze swojego pomysłu zamieszczenia na końcu przemowy autora, co moim zdaniem mogłoby naruszyć tę doskonałą kompozycję. A jeszcze oprócz tego Renata Lis opatruje tom swoim wstępem, objaśnieniami do opowiadań i dziennika, posłowiem i kalendarium życia autora. Polski czytelnik otrzymuje więc przy okazji małe kompendium wiedzy o Iwanie Buninie i jego twórczości.

Ciekawych publikacji było bez wątpienia znacznie więcej, o niektórych pisałem na tym blogu. Wszystkiego nie da się niestety ogarnąć. Wspomnę jeszcze na zakończenie o obszernym zbiorze wierszy Paula Celana „Psalmi inne wiersze” w tłumaczeniu i opracowaniu Ryszarda Krynickiego. Na tom wierszy Paula Celana polowałem od jakiegoś już czasu. Poezja ta intrygowała mnie swoją mrocznością, a jednocześnie jakimś dziwnym pięknem. Na jej ślady, jej echa, na inspirację tą twórczością napotykałem m.in. w poezji Jana Polkowskiego. Nic więc dziwnego, że kiedy zobaczyłem ten tom w księgarni, bez wahania go kupiłem. Jedynie słynną „Fugę śmierci” Ryszard Krynicki przedstawił nam w tym wyborze w tłumaczeniu nie swoim, a Stanisława Jerzego Leca. Znający język niemiecki mają możliwość w tym dwujęzycznym wydaniu skonfrontowania tłumaczeń Krynickiego z oryginałem.

5 komentarzy:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. "Wojny i sezonu" też jeszcze nie czytałem, czeka sobie w kolejce. Teraz tkwię w opowieści o "Nadberezyńcach" Floriana Czarnyszewicza. Zbliżone obszary geograficzne, choć nieco inne środowisko - szlachty zaściankowej. Kapitalna powieść. W sam raz na długie zimowe wieczory - najlepiej zaszyć się z nią sam na sam w jakimś ciepłym kącie i pogrążyć w lekturze, jeśli oczywiście ma się taką możliwość i czas. Przypominają mi się czasy, gdy jako dziecko chorując na gardło pochłonąłem całą "Trylogię" Sienkiewicza. Gdybym wówczas miał powieść Czarnyszewicza - byłoby to jedno z najlepszych wspomnień lekturowych z dzieciństwa.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wzruszające i smutne, aż chciałoby się tam pojechać, zobaczyć...

    OdpowiedzUsuń
  4. @ ogromnie żałuję, że w swoim czasie, gdy była sposobność, nie nauczyłem się porządnie języka rosyjskiego

    Jeśli należysz do osób, które miały obowiązkowy rosyjski w szkole, to nic straconego. Chociaż na lekcjach rosyjskiego głównie się obijałam, to teraz przekonuję się, że jednak sporo - mimo mojej niechęci - wbito mi do głowy. Umiejętność czytania alfabetu nie zanika, tylko trzeba ją odświeżyć (mozolnie), a potem wystarczy wziąć tekst i przegryzać się przez niego - albo ze słownikiem (jeszcze mozolniej), albo na wariata, domyślając się znaczenia nieznanych słów na podstawie kontekstu (czasem rozumie się zdumiewająco dużo, ale czasem to jak chodzenie po omacku w ciemnościach). Stosuję obie te metody, ucząc się na razie na prostych tekstach, i chociaż do czytania wielkiej literatury jeszcze mi daleeeeeeeko, to maleńkimi kroczkami posuwam się do przodu.

    pozdrawiam
    allegra walker

    OdpowiedzUsuń