Kiedy zamykałem tę książkę, poczułem to coś, co czułem dawno temu jako dziecko, gdy z westchnieniem kończyłem czytać powieść, z której światem i bohaterami żal było mi się rozstawać.
Brałem się do lektury „Śladów krwi” Jana Polkowskiego z obawami.
W końcu to poeta, z którego poezją się zżyłem, którego trudne wiersze próbuję
zrozumieć, odszyfrować od wielu już lat. Poza tym to „nasz” poeta, jeśli poeta
w ogóle może być „nasz”. Klęska autora „Drzew” jako powieściopisarza byłaby
więc gorzka do przełknięcia, tak jak gorzka do przełknięcia byłaby klęska osoby
nam bliskiej. Pochwalne recenzje autorstwa Ryszarda Legutki czy Bronisława
Wildsteina wygłoszone przed wydaniem „Śladów krwi” traktowałem ze sceptycyzmem –
w końcu to przyjaciele albo dobrzy znajomi autora, a więc mogli chwalić coś
przez sympatię, a nie ze względu na faktyczne walory literackie jego dzieła.
Bałem się, że prozatorski debiut Polkowskiego okaże się
czymś w rodzaju publicystyki ubranej w formę powieści, jakąś kolejną „Doliną
nicości”, nad którą „nasi” będą kiwać głowami z uznaniem nie znajdując w niej
nic, z czym by się nie zgadzali, a „oni” będą się krzywić z niesmakiem, odkrywając
w niej „pisowską” propagandę, niedoszukawszy się walorów literackich. Albo że
będzie to dzieło wydumane, przeintelektualizowane, równie trudne jak poezja
autora, a jednocześnie chybione jako powieść.
Żadna z tych obaw się nie sprawdziła, choć poczucie konfuzji
towarzyszyło mi w trakcie lektury jeszcze przez dłuższy czas.
W trakcie lektury rozdziału „Urząd Stanu Cywilnego”
uświadomiłem sobie, że ta powieść przypomina mi sztukę teatralną, w której
poszczególne epizody zmieniają się jak na scenie obrotowej, trochę tak, jakby
przedstawił to Wyspiański. Powaga mieszała się tu z niepowagą, tragedia z groteską,
zgrywą. Sceny serio ze scenami niemal jak z kabaretu. A przy tym to wszystko
znakomicie napisane, świetne pod względem językowym, język dostosowany do
sytuacji, przedstawianego świata: jakbyśmy słuchali kogoś, kto żartuje, mówi o
czymś z ironią, a nagle uśmiech zamiera mu na ustach, bo tego, o czym mówi, nie
da się zbyć kpiną, bo z pewnych rzeczy śmiać się nie należy. Stąd skojarzenia z
Mrożkiem, ale też z prozą Józefa Mackiewicza (przejmujący rozdział zatytułowany
po prostu „Wołyń”). Zresztą otwierająca powieść scena jest bardzo teatralna (a
może filmowa?) i nietrudno sobie wyobrazić adaptację sceniczną „Śladów krwi”.
Czy byłaby równie poruszająca?
Znakomita proza, a przy tym już od samego niemal początku
fragmenty, które można by podkreślać, bo cieszą jako przejaw poetyckiej inwencji
językowej, metaforyczny skrót, trafne ujęcie sytuacji, ironiczny komentarz, skrząca
się oznakami dowcipnego i przenikliwego intelektu kondensacja: „Broń Boże nie
wyglądał na człowieka nieszczęśliwego. Wyglądał raczej na człowieka, który żyje
w dobrowolnej separacji z samym sobą i skrupulatnie przestrzega sądowego zakazu
zbliżania się do własnych pospolitych, odpychających problemów”. Albo coś
takiego na przykład: „Drobna, niewysoka, pachniała dusznymi perfumami, a idąc
potrząsała rozpuszczonymi włosami i trudnymi do policzenia częściami ciała.
Gdyby się rozebrała, wyglądałaby skromniej”. Czy choćby ten opis: „Do
szpakowatych wąsów przyczepioną miał niewyraźną twarz, która mogła służyć jako
futerał na coś ciekawszego lub do zacierania śladów po niewielkich szwindlach”.
I nawiązania literackie. Do literatury światowej i rodzimej,
polskiej. Gra z tradycją literacką. Świadome odwołania, które uważny czytelnik
wychwytuje z przyjemnością, ale które też mają swój sens, które nie są zwykłą,
pustą zabawą, ironicznym mruganiem do czytelnika, pozbawionym głębszego
znaczenia puszczaniem literackim lustereczkiem „zajączków”. Jest zatem Kafka,
gdy śledzimy biurokratyczne perypetie bohatera. Jest Konwicki, gdy Henryk Harsynowicz
idzie na wiec. Jest i Mickiewicz, z którego „Stepów Akermańskich” wąż usiłuje niepostrzeżenie
przemknąć w jednym z fragmentów: „Tulił ją wołyński ugór i wąż śliską piersią
dotykał jej kości”. Motyw dialogu z literaturą, z pisarzami, z tradycją też
zresztą pojawia się na początku tej liczącej ponad czterysta stron powieści. Główny
bohater przecież nie tylko toczy dialogi, a nawet się sprzecza z fikcyjnymi
postaciami, ale również pisze listy do nieżyjących już pisarzy.
Dla mnie jednym z istotniejszych passusów „Śladów krwi”,
kluczowych dla zrozumienia tej prozy, jest ten mówiący o pamięci:
„Przeszłość można zmieniać nieustannie, pomyślał. Swoją i
innych ludzi. Można ją nawet wymienić jakiemuś bezbronnemu biedakowi albo
choremu narodowi, oczywiście w przypadku gdyby miał chwilowo ocaleć lub odegrać
ważną dla reżysera rolę, na przykład drugoplanową rolę zupełnie innego narodu.
Wszystko jest kwestią możliwości, ambicji, planu i kosztów”.
Przeszłość Henryka Harsynowicza, która się przed nami
stopniowo odsłania, nie do końca jasna, niepełna i niedomówiona, jest
nieodłącznie spleciona – czy tego sobie życzy, czy też nie – z historią pewnego
narodu, któremu ktoś postanowił kiedyś właśnie jego przeszłość wymienić. Taka
wymiana przeszłości musi się wiązać z wymianą tożsamości, z odgrywaniem
zupełnie innej roli niż mogłoby się odgrywać. Wymiana przeszłości jest więc równoznaczna
ze zmianą losu, z niezaistnieniem tego, co zaistnieć mogło. Czy oznacza to więc
istnienie niepełne, niespełnione i pozbawione sensu? Czy tamto inne życie sens
by miało albo miało większy?
Powieść Polkowskiego jest tyleż opowieścią o indywidualnym
losie, co opowieścią o samej Polsce – jej skomplikowanych i zafałszowanych
dziejach, z mozołem odkrywanej prawdy o przeszłości, poszukiwaniu własnej tożsamości.
Jest ona próbą zgłębienia niejawnych mechanizmów, ujawnienia skrywających się
pod maskami aktorów rzeczywistych reżyserów, którzy usiłują manipulować nie
tylko przeszłością, ale i teraźniejszością. Próba odnalezienia dokumentów
poświadczających tożsamość głównego bohatera jest wymowna. Tak jak wymowny i
symboliczny jest okres około 40 dni, w ciągu których rozgrywa się główny wątek
powieściowy.
Gorzka to książka. A niektóre partie czyta się ze ściśniętym
gardłem, choć wcześniej może nieraz parsknęło się śmiechem. Autor uniknął
uproszczeń, taniej publicystyki, opowiedział o indywidualnym losie, opowiadając
jednocześnie o Rzeczpospolitej – tej, która jest i tej, której już nie ma, choć
była lub zaistnieć mogła. Brzmi to kiepsko, a nawet odstraszająco – wiem. Ale
bez obawy. Nie ma tu zbędnego patosu. Co najwyżej smutek podszyty ironią. Jest
znakomita proza. Jest pierwszorzędny powieściopisarz.
Powieść Jana Polkowskiego zasługuje na coś więcej niż tych
parę luźnych uwag, którymi się tutaj dzielę świadom ich niedoskonałości i
powierzchowności. Dzielę się nimi mimo notorycznego braku czasu. Tego czasu nie
mogło mi jednak zabraknąć na przeczytanie „Śladów krwi” – to książka, po którą
każdy, kto choć trochę interesuje się polską literaturą, powinien sięgnąć.
Jedynym zgrzytem, jaki popsuł mi nieco radość czytania tej
prozy, był fakt, że książkę otrzymałem bez autografu autora. Specjalnie
zamówiłem ją w przedsprzedaży skuszony obietnicą wydawnictwa, że powieść
otrzymam z autografem pisarza. Powieść dostałem. Autografu nie było.
I wreszcie po skończeniu lektury i napisaniu tych kilku
ogólnikowych refleksji będę mógł spokojnie przeczytać, co o „Śladach krwi”
napisał Andrzej Horubała i co napisali inni. Czekałem na ten moment, by
najpierw wyrobić sobie własne zdanie. Szkoda tylko, że większość rzuci się
teraz na tzw. „dziennik intymny” Gombrowicza i będzie się podniecać nim, jak
nastolatek zakazanymi obrazkami.
PS
Wydawnictwo się zrehablitowało i wysłało mi szybko egzemplarz powieści z autografem, o czym piszę tutaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz