sobota, 11 maja 2013

W poszukiwaniu przeszłości, w poszukiwaniu tożsamości


Kiedy zamykałem tę książkę, poczułem to coś, co czułem dawno temu jako dziecko, gdy z westchnieniem kończyłem czytać powieść, z której światem i bohaterami żal było mi się rozstawać.


Brałem się do lektury „Śladów krwi” Jana Polkowskiego z obawami. W końcu to poeta, z którego poezją się zżyłem, którego trudne wiersze próbuję zrozumieć, odszyfrować od wielu już lat. Poza tym to „nasz” poeta, jeśli poeta w ogóle może być „nasz”. Klęska autora „Drzew” jako powieściopisarza byłaby więc gorzka do przełknięcia, tak jak gorzka do przełknięcia byłaby klęska osoby nam bliskiej. Pochwalne recenzje autorstwa Ryszarda Legutki czy Bronisława Wildsteina wygłoszone przed wydaniem „Śladów krwi” traktowałem ze sceptycyzmem – w końcu to przyjaciele albo dobrzy znajomi autora, a więc mogli chwalić coś przez sympatię, a nie ze względu na faktyczne walory literackie jego dzieła.



Bałem się, że prozatorski debiut Polkowskiego okaże się czymś w rodzaju publicystyki ubranej w formę powieści, jakąś kolejną „Doliną nicości”, nad którą „nasi” będą kiwać głowami z uznaniem nie znajdując w niej nic, z czym by się nie zgadzali, a „oni” będą się krzywić z niesmakiem, odkrywając w niej „pisowską” propagandę, niedoszukawszy się walorów literackich. Albo że będzie to dzieło wydumane, przeintelektualizowane, równie trudne jak poezja autora, a jednocześnie chybione jako powieść.



Żadna z tych obaw się nie sprawdziła, choć poczucie konfuzji towarzyszyło mi w trakcie lektury jeszcze przez dłuższy czas.



W trakcie lektury rozdziału „Urząd Stanu Cywilnego” uświadomiłem sobie, że ta powieść przypomina mi sztukę teatralną, w której poszczególne epizody zmieniają się jak na scenie obrotowej, trochę tak, jakby przedstawił to Wyspiański. Powaga mieszała się tu z niepowagą, tragedia z groteską, zgrywą. Sceny serio ze scenami niemal jak z kabaretu. A przy tym to wszystko znakomicie napisane, świetne pod względem językowym, język dostosowany do sytuacji, przedstawianego świata: jakbyśmy słuchali kogoś, kto żartuje, mówi o czymś z ironią, a nagle uśmiech zamiera mu na ustach, bo tego, o czym mówi, nie da się zbyć kpiną, bo z pewnych rzeczy śmiać się nie należy. Stąd skojarzenia z Mrożkiem, ale też z prozą Józefa Mackiewicza (przejmujący rozdział zatytułowany po prostu „Wołyń”). Zresztą otwierająca powieść scena jest bardzo teatralna (a może filmowa?) i nietrudno sobie wyobrazić adaptację sceniczną „Śladów krwi”. Czy byłaby równie poruszająca?



Znakomita proza, a przy tym już od samego niemal początku fragmenty, które można by podkreślać, bo cieszą jako przejaw poetyckiej inwencji językowej, metaforyczny skrót, trafne ujęcie sytuacji, ironiczny komentarz, skrząca się oznakami dowcipnego i przenikliwego intelektu kondensacja: „Broń Boże nie wyglądał na człowieka nieszczęśliwego. Wyglądał raczej na człowieka, który żyje w dobrowolnej separacji z samym sobą i skrupulatnie przestrzega sądowego zakazu zbliżania się do własnych pospolitych, odpychających problemów”. Albo coś takiego na przykład: „Drobna, niewysoka, pachniała dusznymi perfumami, a idąc potrząsała rozpuszczonymi włosami i trudnymi do policzenia częściami ciała. Gdyby się rozebrała, wyglądałaby skromniej”. Czy choćby ten opis: „Do szpakowatych wąsów przyczepioną miał niewyraźną twarz, która mogła służyć jako futerał na coś ciekawszego lub do zacierania śladów po niewielkich szwindlach”.



I nawiązania literackie. Do literatury światowej i rodzimej, polskiej. Gra z tradycją literacką. Świadome odwołania, które uważny czytelnik wychwytuje z przyjemnością, ale które też mają swój sens, które nie są zwykłą, pustą zabawą, ironicznym mruganiem do czytelnika, pozbawionym głębszego znaczenia puszczaniem literackim lustereczkiem „zajączków”. Jest zatem Kafka, gdy śledzimy biurokratyczne perypetie bohatera. Jest Konwicki, gdy Henryk Harsynowicz idzie na wiec. Jest i Mickiewicz, z którego „Stepów Akermańskich” wąż usiłuje niepostrzeżenie przemknąć w jednym z fragmentów: „Tulił ją wołyński ugór i wąż śliską piersią dotykał jej kości”. Motyw dialogu z literaturą, z pisarzami, z tradycją też zresztą pojawia się na początku tej liczącej ponad czterysta stron powieści. Główny bohater przecież nie tylko toczy dialogi, a nawet się sprzecza z fikcyjnymi postaciami, ale również pisze listy do nieżyjących już pisarzy.



Dla mnie jednym z istotniejszych passusów „Śladów krwi”, kluczowych dla zrozumienia tej prozy, jest ten mówiący o pamięci:

„Przeszłość można zmieniać nieustannie, pomyślał. Swoją i innych ludzi. Można ją nawet wymienić jakiemuś bezbronnemu biedakowi albo choremu narodowi, oczywiście w przypadku gdyby miał chwilowo ocaleć lub odegrać ważną dla reżysera rolę, na przykład drugoplanową rolę zupełnie innego narodu. Wszystko jest kwestią możliwości, ambicji, planu i kosztów”.

Przeszłość Henryka Harsynowicza, która się przed nami stopniowo odsłania, nie do końca jasna, niepełna i niedomówiona, jest nieodłącznie spleciona – czy tego sobie życzy, czy też nie – z historią pewnego narodu, któremu ktoś postanowił kiedyś właśnie jego przeszłość wymienić. Taka wymiana przeszłości musi się wiązać z wymianą tożsamości, z odgrywaniem zupełnie innej roli niż mogłoby się odgrywać. Wymiana przeszłości jest więc równoznaczna ze zmianą losu, z niezaistnieniem tego, co zaistnieć mogło. Czy oznacza to więc istnienie niepełne, niespełnione i pozbawione sensu? Czy tamto inne życie sens by miało albo miało większy?



Powieść Polkowskiego jest tyleż opowieścią o indywidualnym losie, co opowieścią o samej Polsce – jej skomplikowanych i zafałszowanych dziejach, z mozołem odkrywanej prawdy o przeszłości, poszukiwaniu własnej tożsamości. Jest ona próbą zgłębienia niejawnych mechanizmów, ujawnienia skrywających się pod maskami aktorów rzeczywistych reżyserów, którzy usiłują manipulować nie tylko przeszłością, ale i teraźniejszością. Próba odnalezienia dokumentów poświadczających tożsamość głównego bohatera jest wymowna. Tak jak wymowny i symboliczny jest okres około 40 dni, w ciągu których rozgrywa się główny wątek powieściowy.



Gorzka to książka. A niektóre partie czyta się ze ściśniętym gardłem, choć wcześniej może nieraz parsknęło się śmiechem. Autor uniknął uproszczeń, taniej publicystyki, opowiedział o indywidualnym losie, opowiadając jednocześnie o Rzeczpospolitej – tej, która jest i tej, której już nie ma, choć była lub zaistnieć mogła. Brzmi to kiepsko, a nawet odstraszająco – wiem. Ale bez obawy. Nie ma tu zbędnego patosu. Co najwyżej smutek podszyty ironią. Jest znakomita proza. Jest pierwszorzędny powieściopisarz.



Powieść Jana Polkowskiego zasługuje na coś więcej niż tych parę luźnych uwag, którymi się tutaj dzielę świadom ich niedoskonałości i powierzchowności. Dzielę się nimi mimo notorycznego braku czasu. Tego czasu nie mogło mi jednak zabraknąć na przeczytanie „Śladów krwi” – to książka, po którą każdy, kto choć trochę interesuje się polską literaturą, powinien sięgnąć.



Jedynym zgrzytem, jaki popsuł mi nieco radość czytania tej prozy, był fakt, że książkę otrzymałem bez autografu autora. Specjalnie zamówiłem ją w przedsprzedaży skuszony obietnicą wydawnictwa, że powieść otrzymam z autografem pisarza. Powieść dostałem. Autografu nie było.



I wreszcie po skończeniu lektury i napisaniu tych kilku ogólnikowych refleksji będę mógł spokojnie przeczytać, co o „Śladach krwi” napisał Andrzej Horubała i co napisali inni. Czekałem na ten moment, by najpierw wyrobić sobie własne zdanie. Szkoda tylko, że większość rzuci się teraz na tzw. „dziennik intymny” Gombrowicza i będzie się podniecać nim, jak nastolatek zakazanymi obrazkami.

Jan Polkowski, Ślady krwi. Przypadki Henryka Harsynowicza, Kraków 2013.

PS
Wydawnictwo się zrehablitowało i wysłało mi szybko egzemplarz powieści z autografem, o czym piszę tutaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz