sobota, 18 maja 2013

Prawdziwe męstwo – „Cristiada”


Sprawa dystrybucji filmu „Cristiada” jest przykładem na to, że sieci kinowe nie są tylko zainteresowane zyskiem i że ich głównym motorem napędowym nie jest tylko pieniądz. Są one po prostu częścią tego wielkiego systemu prania mózgów, do jakiego należą w większości stacje radiowe i telewizyjne, wielkie koncerny prasowe i wydawnicze. Przecież w takim kraju, jak Polska, film „Cristiada” z miejsca powinien się stać hitem, filmem, na który przy odrobinie promocji ludzie waliliby drzwiami i oknami. Tymczasem we Wrocławiu filmu w drugiej połowie maja nie można już obejrzeć w żadnym kinie, a przedtem pokazywały go tylko dwa (chyba, że coś przeoczyłem) i to w takich godzinach, że dla większości widzów wybranie się na seans to praktycznie mission impossible.


A przecież „Cristiada” to film familijny w dwojakim co najmniej znaczeniu: po pierwsze to film, na który bez obaw można się wybrać całą rodziną (uwzględniając oczywiście, że niektóre sceny mogą być zbyt drastyczne dla dzieci w wieku przedszkolnym). Po drugie to film, w którym każdy członek rodziny odnajdzie coś dla siebie: ojciec – przykład prawdziwego twardego mężczyzny, człowieka czynu, unikającego zbędnych słów; matka – wzór prawdziwej pani domu – pięknej, zadbanej, pełnej kobiecości; syn – bohaterskiego chłopca, który może z początku trochę błądzi, ale potem wykazuje się odwagą, wiarą i wiernością zasadom, lojalnością wobec przyjaciół; córka – model nie tylko eleganckiej dziewczyny, ale także gotowej zaangażować się w słuszną sprawę, wspomóc mężczyzn w ich męskich zadaniach.

Nie jest to film eksperymentalny z pewnością. Nie przypomina filmów braci Coen, od których zapożyczyłem polskie tłumaczenie tytułu. Nie ma w nim ironii, puszczania oka do widza. Jest to film, który nie unika patosu, jak patosu nie unikał „Byliśmy żołnierzami”. Ale w końcu jest to opowieść oparta na tragicznych wydarzeniach, hołd złożony ludziom, którzy stanęli bohatersko w obronie swojego prawa do wolności, wolności wyznawania Chrystusa. Jest to opowieść o ludziach prawdziwych, żyjących pełnią życia, o bohaterach i kanaliach, o jasnych zasadach i powinnościach moralnych, o moralnych wyborach, czasem niełatwych, w czasie konfliktu. Jest to film o wierze i jej braku. O wiary poszukiwaniu i pytaniu o sens podejmowanych działań. 

Nie sposób na tym filmie powstrzymać wzruszenia. Ale przecież nawet prawdziwy, twardy mężczyzna uroni łzę, co nie pozbawia go wcale męskości. Tak to widzimy w filmie. Bo męskość nie oznacza wcale braku wrażliwości, choć może oznaczać unikanie nadmiernej czułostkowości. 

I właśnie motyw męstwa, dzielności, „prawdziwego charakteru” („True Grit”) jest jednym z tych, które dla mnie w tym filmie wydają się być szczególnie ważne (czy tego obawiali się dystrybutorzy oprócz katolickiego przesłania?). Mamy tutaj różne formy tego męstwa: Męstwo starego katolickiego kapłana, który nie ucieka i z modlitwą na ustach oczekuje na śmierć, a którego tak wzruszająco i pięknie zagrał Peter O’Toole. Męstwo generała (w którego wcielił się Andy Garcia) stającego do walki po stronie prześladowanych, choć z początku nie dzieli ich wiary. Męstwo prostego, nieco nieokrzesanego i  nie zawsze postępującego rozsądnie, ale już za życia legendarnego cristero, którego na ekranie znakomicie odtworzył Oscar Isaac. I wreszcie prowadzące do męczeńskiej śmierci męstwo młodego chłopca, doskonale oddanego przez młodego aktora Mauricio Kuri. Nie należy oczywiście zapominać o dzielności portretowanych w tym filmie kobiet wspierających mężczyzn, biorących swój udział w walce, rozumiejących, że są cele wyższe, dla których należy poświęcić osobiste szczęście.

Trzeba też pamiętać, że „Cristiada” jest oparta na autentycznych wypadkach i autentyczne są postaci, w których role wcielają się aktorzy. Przypominają o tym autorzy filmu na końcu, dodając garść krótkich informacji o poszczególnych postaciach, z których część to męczennicy uznani przez Kościół za świętych bądź błogosławionych. Oczywiście film rządzi się swoimi prawami i nie należy oczekiwać od niego całkowitej wierności faktom. Zdziwiły mnie natomiast wyczytane gdzieś pretensje jednego z recenzentów, że film jest nazbyt długi. Nie uświadomiłem sobie, że faktycznie projekcja trwa dłużej niż przeciętna, bo po prostu tak bardzo wciągnęła mnie opowiadana historia. To nie jest film z dłużyznami. To jest opowieść, która pochłania, swoją dynamiką nie pozwala na chwilę nudy, która wzrusza, porusza i daje do myślenia.


Na film szedłem z nieco podobnymi obawami, z jakimi zabierałem się do przeczytanej niedawno książki Jana Polkowskiego (o czym pisałem niżej) – sądziłem, że publicyści narzekający na niechęć dystrybutorów do rozpowszechniania tego filmu przesadzają, że być może film jest po prostu „słuszny”, ale wcale nie taki rewelacyjny. Tymczasem okazało się, że film jest naprawdę znakomity i że w zachwytach widzów i części recenzentów nie ma przesady. Jak już wspomniałem wyżej, wygląda więc na to, że wielkim sieciom kin nie chodzi tylko o pieniądze, ale o coś jeszcze. Pytanie o co? Jakiego widza chcą sobie wychować (wyhodować)? I kto za tym stoi?

Cristiada, reż. Dean Wright, scen. Michael James Love, Meksyk 2012.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz