Czytam w wolnych chwilach (których tak mało, zbyt mało!) książkę amerykańskiego pisarza katolickiego o podróży duchowej. Autor dość obficie cytuje wielkich doktorów Kościoła, wybitnych mistyków, świętych… jednym słowem – postaci nietuzinkowe, które pozostawiły po sobie ważny ślad, a także wskazówki dotyczące drogi do Boga. Jest to swego rodzaju „mapa drogowa”, którą tworzy zbiór tekstów, jakie na przestrzeni wieków stworzyli wspomniani doktorzy Kościoła – kobiety i mężczyźni. Autor książki podkreśla niezwykłą spójność ich nauki, pozwalającą mu naszkicować ową dość szczegółową mapę niełatwego, ale prowadzącego do prawdziwego szczęścia szlaku.
Notabene, uświadomiłem sobie przy okazji, że chyba tutaj widać najlepiej, jak ważną rolę pospołu z mężczyznami pełnią kobiety. Ich wkład w dziedzinę duchowości zdaje się przewyższać to, co zdołały wnieść w innych sferach. A jest to wkład najważniejszy. Czyż może być coś ważniejszego od kontemplacji oblicza Boga?
A więc czytam sobie tę książkę i jakoś tak zapragnąłem sprawdzić, czy bym nie znalazł Kazań o Pieśni nad pieśniami św. Bernarda z Clairvaux, które są przez autora często przytaczane. Ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu dowiedziałem się, że nie istnieje polski przekład tego ważnego dzieła. Pożałowałem z miejsca, że nie przyłożyłem się do nauki łaciny, kiedy miałem tę możliwość i ze smutkiem pomyślałem, jak bardzo brak znajomości języka starożytnych Rzymian upośledza, odcina od skarbca dziedzictwa europejskiego. Zwłaszcza, że zbiór tekstów św. Bernarda jest dostępny w Internecie właśnie w języku łacińskim.
Tak się złożyło, że wracając późnym wieczorem do domu wysłuchałem w radiu fragmentu audycji kulturalnej, w której grono bliżej mi nieznanych pań (po nazwisku rozpoznałem tylko jedną) dyskutowało z ożywieniem jakąś pornograficzną lub na wpół pornograficzną powieść, właśnie wydaną w trzech tomach i dostępną w postaci e-booka, ponoć sprzedającą się na świecie jak świeże bułeczki. I teraz te tomy doczekały się lub doczekają – nie pomnę – w całości polskiego wydania. Niektóre panie nieco wybrzydzały, że to taki fastfood, że literacki hamburger, ale zdawały się być zafascynowane i dalejże przytaczać inne „dzieła” literatury erotycznej już przełożone na polski, na których lekturę rośnie ponoć apetyt przy zetknięciu z ową szmirowatą powieścią. A był wśród nich jakiś gruby komiks wypełniony sprośnymi rysunkami i jakieś tym podobne utwory, które rzekomo czytają ukradkiem szacowne mamuśki, gdy ich dzieci tego nie widzą, a postać e-booka pozwala im zdobywać owe jakże intrygujące perełki literatury bez rumienienia się przy kasie. Słuchałem momentami tych radosnych wywodów z pewnym zażenowaniem, a nawet wstydem. Panie dyskutowały sobie o tym wszystkim tak, jakby to było coś naprawdę frapującego, niezwykłego, jakby na przykład mówiły o egzotycznej podróży, a w rzeczywistości opowiadały o zwykłym świntuszeniu i tym świntuszeniem się tak podniecały, jak nastolatki oglądające ukradkiem w atlasie anatomicznym narządy płciowe. Momentami wręcz wygadywały jakieś wierutne bzdury, których nawet nie chce mi się tutaj przytaczać ani analizować.
I tak sobie jakoś potem z przygnębieniem uświadomiłem, że teraz to już ludzkość nie tyle nawet zajmuje się kontemplacją własnego pępka, co wręcz kontemplacją własnego… Eh!
Można by zawołać: O tempora! O mores! Chyba lepiej jednak zacząć powtarzać: rana, ranae, ranae, ranam…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz