Czytam w wolnych chwilach „Rok myśliwego” Czesława Miłosza. To kolejna moja „lektura kuchenna” – czyli książka, która jako dziennik znakomicie nadaje się do powolnego czytania w kawałkach, przy stole w trakcie picia herbaty czy czekania na jej zaparzenie lub ugotowanie posiłku. Jest to kolejna książka, która jakoś mnie ominęła, a którą nabyłem za śmieszne pieniądze (3 zł!) w bibliotece miejskiej. Swoją drogą – skąd oni biorą te książki i dlaczego wyprzedają za bezcen? Mój egzemplarz wyraźnie nie był czytany i pozbawiony jest pieczątek.
Miłosz sporo miejsca, oprócz innych tematów, poświęca zaangażowaniu intelektualistów w komunizm. Broni ich postawy. Czytam te jego wywody z dużą podejrzliwością. Nie przekonują mnie, a nawet wydają mi się „przekombinowane”. Choć zgadzam się z nim, że łatwo ferować wyroki post factum, jeśli nie żyło się w tamtych realiach. No, cóż... z drugiej strony są też świadectwa ludzi, którzy nie poszli na współpracę i których relacje lub po prostu życie można przeciwstawić wywodom polskiego noblisty.
Moje wytłumaczenie jest dość proste, a może nawet prostackie: owym intelektualistom zabrakło najzwyczajniej w świecie solidnej tarczy i zbroi, jaką jest żywa i nieustannie pogłębiana wiara w Boga. Swoje przekonanie opieram na uwagach, jakie poczynił w swojej prozie pewien... ateista. Warłam Szałamow, autor „Opowiadań kołymskich” – bo o nim mowa – zauważył, że w obozie koncentracyjnym łamało się 99 % więźniów. Ten jeden procent, który się nie łamał, to ludzie głębokiej wiary w Boga.
W pewnym momencie Czesław Miłosz zresztą przeczy (świadomie albo nie) temu, co poprzednio napisał o zaangażowaniu w komunizm. Podejrzewam, że może nie do końca zdawał sobie z tego sprawę, tylko forma dziennika pozwoliła na powiedzenie tego w taki sposób, że można tę wypowiedź skontrastować z poprzednim punktem widzenia. Mamy bowiem co najmniej dwa spojrzenia: pierwsze tłumaczące, że przecież oni wszyscy albo przynajmniej w dużej mierze wierzyli w komunizm, widzieli jego nieubłaganą konieczność i drugi twierdzący, że tak naprawdę kierowały nimi niskie pobudki: strach, własna pycha i próżność, potrzeba poklasku – choćby za cenę bycia cyrkową małpą. Otóż ten drugi punkt widzenia wydaje mi się zdecydowanie bardziej przekonujący. Na stronie 112 autor „Roku myśliwego” w przypływie szczerości zauważa:
Wiosna 1945 w Krakowie. (...) Równolegle z ponurym widokiem wędrówki ludów odbywały się teatralne premiery, rządowe przyjęcia itd. I ważne było, kto dostał zaproszenie, a kto nie. Byłoby to obojętne, ale tu Breza, on zaproszony, ja nie zaproszony i trzeba przyznać się szczerze, cierpiałem. Polecam ten szczegół użyteczny dla zrozumienia związków między rządami a literaturą.
Dr. Wikta Winnicka (...) opowiadała mi, że raz Tuwim z przejęciem i dumą mówił o zaproszeniu do prezydenta Bieruta. Na to Wikta: „Wstydziłbyś się, Julek, jaki prezydent, drobny agenciak, a ty wielki poeta, ty jemu robisz łaskę, nie on Tobie”.
(...) niechby ktoś neutralny, z zewnątrz spróbował wczuć się w stan umysłu poety, który ma jasną świadomość tego, co dzieje się z jego krajem, a tym samym potencjalnie z jego językiem, w 1945 roku. Drobni agenci jak Bierut, mianowani z zewnątrz, choć co prawda od osiemnastego wieku to terytorium było dojrzałe do agentów z zewnątrz.
Czy trzeba do tego coś więcej dodawać? Wszelkie intelektualne łamańce, by usprawiedliwić zaangażowanie w komunizm i inne „-izmy” stają się przy powyższym szczerym wyznaniu zwykłą ekwilibrystyką, cyrkowymi popisami dla uciechy wyrafinowanej gawiedzi lub najzwyczajniej w świecie brakiem odwagi, by stanąć twarzą w twarz z prawdą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz