Moim największym odkryciem literackim tego lata jest proza Józefa Rotha. Wprawdzie samo nazwisko znałem już od dłuższego czasu i miałem mgliste wyobrażenia o autorze (głównie jako jakiegoś odpowiednika Maraiego, co zresztą okazało się mylne, a przynajmniej niezupełnie trafne), to jakoś nie zdarzyło mi się nic z twórczości owego pisarza do tej pory przeczytać. Bardziej czytać o samym autorze. Ostatnim razem chyba u Paźniewskiego.
Wszystko zaczęło się przez przypadek, kiedy przeglądając półkę z książkami na sprzedaż w bibliotece miejskiej, wyłowiłem „Fałszywą wagę”. Ze zdziwieniem dowiedziałem się od pani bibliotekarki, że powieść kosztuje jedyne 2 złote, więc bez wahania ją kupiłem. Po paru dniach zabrałem się za lekturę i nie mogłem się oderwać. Wszedłem w świat Rotha jak w swój własny, jakby mi był bliski, jakbym go przeczuwał i już skądś znał. Prowincjonalna atmosfera bardzo przypadła mi do gustu. Tym bardziej, że kojarzyła się ze stronami, które miałem okazję przelotnie zobaczyć w maju tego roku. Podobała mi się ironia pisarza, jego poczucie humoru, a jednocześnie umiejętność – wcale nie tak powszechna – snucia zajmującej opowieści. No i przekład był – jeśli jestem w stanie to w ogóle ocenić nie znając niemieckiego – znakomity, autorstwa Aleksandra Wata.
Proza Rotha tak bardzo mi się spodobała, że zacząłem szukać zarówno informacji o autorze, jak i samych jego utworów. Na bibliotekę miejską nie bardzo miałem co liczyć. Prędzej można było tam znaleźć amerykańskiego pisarza Philpa Rotha, który z autorem „Fałszywej wagi” nie ma się co równać. Moje poszukiwania po antykwariatach zaowocowały znalezieniem jednej ze słynniejszych powieści Józefa Rotha, mianowicie „Marsza Radetzky’ego”. Nad kupnem dwutomowego wydania nawet nie zastanawiałem się długo – była to przedwojenna publikacja Towarzystwa Wydawniczego „Rój” z roku 1934. Ze wzruszeniem dotykałem pożółkłych kartek tego utworu w przekładzie Wandy Kragen, oglądałem exlibris i podpis poprzednich właścicieli, zastanawiając się nad kolejami losu, które sprawiły, że książka znalazła się w moich rękach. Przedwojenne reguły pisowni dodawały lekturze dodatkowego smaczku.
Ze zdziwieniem przeczytałem gdzieś w internecie, że niektórzy czytelnicy uważają znaną powieść Rotha za nudną. Mnie już od pierwszych zdań pociągał u Rotha specyficzny humor i umiejętność zaintrygowania czytelnika dalszymi losami bohatera – w dwojakim sensie tego słowa. Oto bowiem mamy bohatera bitwy pod Solferino, który „jednak postarał się o to, by pamięć o nim zaginęła u potomnych”. Jak tu nie czytać dalej? Nie brak w tej opowieści fragmentów komicznych, choć z drugiej strony są też karty zabarwione sporą dawką tragizmu.
Gdybym miał w wielkim skrócie streścić swoje wrażenia zarówno z „Marsza Radetzky’ego”, jak i „Fałszywej wagi”, to ująłbym je tak: ironia zabarwiona liryzmem, groteskowe przedstawienie postaci, nie pozbawione przy tym ciepła i życzliwości wobec opisywanych, humor i tragizm, melancholia, z jaką Roth opisuje schyłek Austro-Węgier, zrównoważona ironicznym dystansem. Kilka scen jest w „Marszu Radetzky’ego” naprawdę kapitalnych. Fragment z wizytą Karola Józefa von Trotty u wachmistrza Slamy zapadający głęboko w pamięć. Z pozoru nie dzieje się w tym opisie nic niezwykłego, a tak naprawdę jest w nim o wiele więcej niż zazwyczaj zdołają wyrazić słowa. To, co ważne, dzieje się między słowami. Albo poza nimi. Jest tu sporo o mentalności ludzi tamtej epoki, ale także o tragiczności relacji międzyludzkich w ogóle. To samo można powiedzieć o historii doktora Demanta, przyjaciela Karola Józefa. Finałowe sceny po prostu po mistrzowsku napisane i równie mocno tkwiące w pamięci i działające na wyobraźnię. Mógłbym bez przesady powiedzieć po lekturze już tych dwóch powieści, że Roth jest mistrzem puent.
„Tarabas. Gość na tej ziemi” – trzecia, niedawno wydana przez PIW, powieść Rotha, z którą miałem okazję się zapoznać – po „Fałszywej wadze” i „Marszu Radetzky’ego” była pewnym zaskoczeniem. Jeśli bohaterzy poprzednich utworów Rotha budzą od początku jakąś dozę sympatii, to Tarabs wydał mi się postacią zdecydowanie antypatyczną, a przynajmniej taką, o której przypadkach czytamy z zażenowaniem. To zażenowanie przypominało mi nieco to, jakie odczuwałem przy lekturze „Ameryki” Kafki, której bohater miał pewnie mniej więcej tyle samo lat.
Oto mamy jakiegoś nieokrzesanego młodzieńca, kierującego się gwałtownymi uczuciami i im ulegającego, ocierającego się o zbrodnię przez swoją niepohamowaną porywczość, wierzącego na dodatek w jakiś zestaw dziwacznych zabobonów, choć niepozbawionego przy tym sprytu. Jego relacje z rodziną – jak dowiadujemy się nieco później – są okropne, a sam jeszcze bardziej je pogarsza. Stopniowo jednak czytelnik odkrywa, że „Tarabas” to rodzaj współczesnej przypowieści. Mogłaby ona nosić równie dobrze podtytuł: „Gwałtownicy zdobywają królestwo niebieskie”. Tarabas jest nie tyle Szawłem – bo do niego mu daleko – ale właśnie takim gwałtownikiem, a nawet „Panem życia i śmierci”, by użyć polskiego tłumaczenia filmu z Nicolasem Cage’em „Lord of War”, maszyną do zabijania. Ów „warlord”, postać niemal nietscheańska, choć pozbawiona strategicznych umiejętności niezbędnych do władania, przeżywa gwałtowne nawrócenie. A owa wrodzona mu porywczość prowadzi do równie radykalnych kroków. Śledzimy to wszystko nie bez wzruszenia, w czym odnajduję wspomniany już wyżej element liryczny, ale także metafizyczną perspektywę obecną także w „Fałszywej wadze”, jak również – choć odrobinę jakby ukrytą – w „Marszu Radetzky’ego”.
Myśląc o „Tarabasie” wyobrażam sobie, że gdyby Józef Roth pisał swą powieść dzisiaj, być może jej bohaterem zostałby jakiś celebryta. Ktoś przypominający postać graną przez Jeffa Bridgesa w „The Fisher King” lub może jakiegoś antypatycznego Kubę Wojewódzkiego, który będąc „na topie” pod wpływem jednego wydarzenia przeżywa gruntowną przemianę, radykalnie zmieniając swój styl życia i usuwając się poza zasięg świateł telewizyjnych jupiterów, odnosząc zwycięstwo, będące dla owego świata mediów, w jakim się dotychczas obracał, jedynie głupstwem i nieporozumieniem.
Po „Tarabasa” warto sięgnąć z kilku względów. Jednym z nich – nie mniej ważnym niż sama wspomniana wyżej historia nawrócenia grzesznika – jest opisany w tej powieści pogrom Żydów. Roth, sam pochodzenia żydowskiego, daleki jest tutaj od prostackiego tłumaczenia pewnych zjawisk, do jakich skłonni są współcześni intelektualiści. Choć podłoże dokonanej masakry zdaje się być z pozoru religijne, to w pewnym momencie czytamy: „Gorliwsza bowiem od najgorliwszej wiary jest nienawiść, a szybka jest jak diabeł”. Roth nie podąża drogą uproszczeń, jaką idą krytycy polskiego antysemityzmu (znaczna partia powieści rozgrywa się, jak się można domyślić – bo nie jest to wprost powiedziane – na polskich Kresach) oskarżający o antyżydowskie ekscesy m.in. chrześcijaństwo, ludową religijność. Gdzie indziej czytamy taki oto passus:
Ale pobożni chłopi nie myśleli już o zemście i przemocy. Wzięli sobie do serca napomnienia duchownych. Ich pobożna żarliwość niczym uregulowana rzeka płynęła prosto ku cudowi. (...) Ten lud był ochrzczony od trzystu lat. A mimo to po radośnie spędzonym dniu świńskiego jarmarku, po kilku kuflach piwa i na widok chromego Żyda w każdym z osobna budził się dawny poganin.
Na koniec jeszcze dwie uwagi: jedna dotycząca autora i druga form, w jakich mamy możliwość czytać jego utwory.
Po lekturze kilku książek Rotha bez trudu można dostrzec, że pisarz budował swoje opowieści z kilku powtarzających się elementów, choć za każdym razem nieznacznie zmieniając ich układ i dodając pewne nowe, konstruując odmienną historię, choć podobny świat. Wydaje się, że pociągała go kresowa prowincjonalność. Jest w tym jakieś, choć dalekie, pokrewieństwo z np. Tadeuszem Konwickim. Można się domyślać, że podobnie jak u polskiego autora są tu refleksy świata lat dziecinnych. Aż chciałoby się naocznie sprawdzić, czy np. istnieje jeszcze ścieżka przez bagna z tyłu dworu i czy istnieją chociaż ruiny owego dworu.
Po raz kolejny, poznając tym razem twórczość Rotha, przekonałem się jaką niebagatelną rolę w percepcji utworu literackiego odgrywa forma, w jakiej jest on wydany. Pod tym względem najlepiej czytało mi się Rotha na pożółkłym papierze w dwutomowej publikacji Towarzystwa Wydawniczego „Rój”. Najgorzej we współczesnym PIW-owskim wydaniu „Tarabasa”. Zarówno okropna okładka (nawet jeśli nie znam się na sztuce współczesnej, utrzymuję, że jest ona paskudna), jak i papier oraz druk psuły mi przyjemność lektury.
Jospeh Roth, Fałszywa waga, tłum. Aleksander Wat, Puls Publications LTD, Londyn 1994.
Józef Roth, Marsz Radetzky’ego, tłum. Wanda Kragen, Towarzystwo Wydawnicze „Rój”, Warszawa 1934.
Joseph Roth, Tarabas. Gość na tej ziemi, tłum. Sława Lisiecka, Państwowy Instytut Wydaniczy, Warszawa 2011.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz