piątek, 2 lutego 2018

„Blade Runner” schodzi na psy i inne ubiegłoroczne rozczarowania, cz. I


Skończył się styczeń, więc trzeba przyspieszyć wątek ubiegłorocznych podsumowań. Jeśli chodzi o miłośników dobrej fantastyki w kinie, to miniony rok 2017 był niestety rokiem rozczarowań. Trzy oczekiwane głośne premiery okazały się wielkim zawodem.



Może najmniejszy zawód sprawił film Obcy: Przymierze. Nie dlatego, by był to film dobry, ale dlatego, że po obejrzeniu wcześniejszego Prometeusza i po serii z cyklu Obcy trudno było się spodziewać czegoś innego oprócz krwawej jatki. Mimo to intrygującym wątkiem jest motyw androida mordującego twórców jego własnych twórców – tzw. „Inżynierów”, którzy w filmowej opowieści Scotta przynieśli życie na ziemię – a potem wciągającego w pułapkę ludzi i bawiącego się ich cierpieniem. Przy czym sam staje się jednocześnie stwórcą i katem. W dużej mierze przypomina to wątek z filmu Blade Runner 2049, o którym mowa będzie za chwilę. Generalnie widać w tym jakąś chorobliwą fascynację śmiercią, a także swego rodzaju bunt przeciwko Stwórcy, w którego sam Ridley Scott, jeśli dobrze się orientuję, nie wierzy. W tej makabresce zdaje się kryć jakaś osobista wściekłość, może rozpacz samego reżysera.



Drugim rozczarowaniem był Valerian i Miasto Tysiąca Planet. Zajawki tego filmu sugerowały przepyszną zabawę w stylu Piątego elementu (czy też raczej Piątego żywiołu – jak niektórzy słusznie zwrócili uwagę, że powinno tłumaczyć się tytuł tego filmu). Niestety zabrakło wybitnych kreacji aktorskich, choć wizualnie film skrzy się pomysłami (dlatego należy oglądać go w wersji trójwymiarowej) i są również przebłyski dawnego humoru – przezabawna sekwencja otwierająca cały film z piosenką Davida Bowiego w tle. Młodzi aktorzy nie tchnęli jednak życia w swoje role. Trudno uwierzyć np. w miłość tytułowego bohatera do jego pięknej towarzyszki. Już chyba android zagrałby to lepiej. W porównaniu z Valerianem wspomniany Piąty element był prawdziwym majstersztykiem, gdzie znakomite kreacje aktorskie, muzyka, obraz i kompozycja poszczególnych scen tworzyły jedną, wspaniałą całość.

Największym jednak rozczarowaniem był dla mnie osobiście Blade Runner 2049. I myślę, że dla większości miłośników dobrego i ambitnego kina science-fiction był to spory zawód. Oczywiście nie jestem tutaj obiektywny, bo od lat jestem zarówno fanem oryginalnego dzieła Ridleya Scotta, jak i prozy Philipa K. Dicka. Dlatego też sam pomysł zrobienia drugiej części tego kultowego obrazu budził we mnie sprzeciw i opory. Zobaczywszy jednak zapowiedzi filmu liczyłem, że może tym razem zostanę zaskoczony.

Zacznijmy od tego, że dzieło Scotta jest majstersztykiem pod każdym względem. Jest to przede wszystkim najlepsza adaptacja prozy Philipa K. Dicka do tej pory. Większości filmów opartych na powieściach lub opowiadaniach tego mistrza fantastyki po prostu czegoś brakuje. Od biedy może Incepcja by się obroniła, choć autorzy tego filmu nie wspominają o długu, jaki mają u P.K. Dicka, nie mówiąc już o tym, że nie jest to film oparty na konkretnym jego utworze. A poza tym w porównaniu z szaloną wyobraźnią Dicka sama Incepcja przypomina bardziej komputerową strzelankę – trzymającą w napięciu, to prawda, ale jednak strzelankę z przechodzeniem na kolejne poziomy.



Muzyka, gra aktorska, efekty specjalne (nawet jeśli niektóre z nich dzisiaj już powoli pokazują swoje niedoskonałości), kompozycja i sam scenariusz jako taki – to wszystko w Łowcy androidów (gdyż pod takim tytułem Blade Runner funkcjonuje w Polsce) tworzy wybitne dzieło filmowe, które śmiało można porównać do filmów takich mistrzów kina, jak np. Tarkowski. Nie bez kozery wspominam tutaj rosyjskiego reżysera, bo film Scotta nie jest po prostu li tylko filmem science-fiction osadzonym w wyimaginowanym Los Angeles przyszłości, to film dotykający ważnych pytań zarówno o Boga, jak i same człowieczeństwo oraz o odpowiedzialność człowieka za to, co (lub kogo) tworzy. Jest to więc film, w którym obecny jest wątek religijny. Jest też tak bliski autorowi Ubika wątek realności świata, w którym porusza się główny bohater, i wreszcie kwestia jego własnej tożsamości, co zwłaszcza widoczne jest w wersji reżyserskiej.

Notabene, co ciekawe, sam reżyser pominął w swoim filmie właśnie motyw religijny, który znajduje się w noweli Philipa K. Dicka. A mimo to trudno mieć o to do Scotta pretensje, gdyż zaryzykuję stwierdzenie, że może sam film jest nawet lepszy od oryginalnego utworu. A przecież, jak już powiedziałem, wątek religijny i tak jest w Łowcy androidów obecny. Zresztą Scott w sposób oczywisty nawiązuje zarówno do Starego Testamentu, jak i do Ewangelii.

Wreszcie zaletą filmu Ridleya Scotta było niedopowiedzenie. Pozostawienie pewnych wątków otwartych – a więc tajemnica. Tajemnica, z którą widz zostaje i tak naprawdę chce z nią pozostać sam na sam, nie chce dopowiedzeń. Nigdy nie przypuszczałem, że ktoś może nosić się z pomysłem kolejnej części tego kultowego obrazu. Ten film po prostu był doskonałą całością i taką powinien był pozostać!

Zmartwiłem się więc, kiedy się dowiedziałem o pomyśle zrobienia tzw. „sequela”. Ale wówczas – parę lat temu nie wydawało się, aby taki projekt miał szansę doczekać się realizacji. Tymczasem – niestety!

Obcy: Przymierze, reż. Ridley Scott, Australia, Nowa Zelandia, USA, Wielka Brytania, 2017.
Valerian i Miasto Tysiąca Planet, reż. Luc Besson, Belgia, Chiny, Francja, Niemcy, USA, Zjednoczone Emiraty Arabskie, 2017.
Blade Runner 2049, reż. Denis Villeneuve, Kanada, USA, Wielka Brytania, 2017.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz