poniedziałek, 5 lutego 2018

Zabili ją i uciekła, czyli siedem sióstr walczy o życie


Pociągnijmy jeszcze trochę wątek filmów science-fiction, który zacząłem w zeszłym tygodniu. Dobrych, ambitnych filmów z dziedziny fantastyki nie jest za wiele, a niektóre z nich są trudniejsze do zdobycia. Kiedy więc w jednej z internetowych wypożyczalni zobaczyłem zwiastun filmu „Siedem sióstr”, czyli „What Happened to Monday?” – jak nazywa się ten film w oryginale, ,, postanowiłem z miejsca go zobaczyć. Powodem było moje zaskoczenie fabułą, którą zdawał się sugerować „trailer”. A mianowicie wyglądało na to, że jest to film „pro-life”, co wydawało się dość niezwykłe, jak na film zarówno tego gatunku, jak i ogólną tendencję panującą w przemyśle rozrywkowym.

Mógłby to być niezły film „pro-life”, gdyby nie fakt, że cała fabuła jest idiotyczna. Jeśli jeszcze od biedy możemy uznać na samym początku, że dziadek siedmiu wnuczek – w państwie prowadzącym politykę jednego dziecka – potrafiłby sam fakt ich istnienia skutecznie ukrywać przez wiele, wiele lat (pomińmy już takie „banalne” i „mało istotne szczegóły”, jak np. w jaki sposób sam szpital to ukrył przed władzami, jak ojciec zmarłej córki zdołał przewieźć jej dzieci bez zwracania uwagi do mieszkania w budynku, w którym jest recepcja i to przy systemie stałej inwigilacji itp., itd.), to ilość nonsensów w scenariuszu jest powalająca.



Mogę jeszcze uwierzyć, że kraj, w którym odbywają się demokratyczne wybory, przypomina jakiś totalitarny koszmar. W tym kierunku zdają się zmierzać np. Kanada czy Francja i to bez sprzeciwu oburzonych gremiów europejskich. Także inne kraje, w których odbywają się wolne wybory, coraz bardziej ograniczają podstawowe swobody i prawa obywatelskie, a lud zdaje się to w większości „łykać” bezproblemowo, wierząc przy okazji w bzdury upowszechniane przez media.

Trudniej jednak już uwierzyć w to, że w takim państwie piastująca kierownicze funkcje polityk byłaby w stanie przez wiele lat ukrywać zbrodniczy proceder dokonywany na masową skalę i jeszcze skutecznie łudzić ludzi, że jest to w rzeczywistości może mało przyjemna, ale jednak „skuteczna” procedura pozwalająca na zachowanie życia „zbędnych” jednostek do chwili, kiedy problem „przeludnienia” zostanie rozwiązany.

Tymczasem okazuje się, że wystarczy jedna młoda dziewczyna i zwykły „stójkowy”, by całą tę iluzję obnażyć przy pomocy Internetu i skopiowanych danych. Bzdura goni bzdurę, czego najlepszym przykładem jest scena, gdy jedna z tytułowych sióstr po brutalnej walce wchodzi na salę w doskonałym makijażu, nienagannej fryzurze i nowej sukience, którą chyba dostarczył jej do łazienki, gdzie mordobicie się rozegrało, kurier z renomowanej firmy odzieżowej. A tymczasem jej rodzona siostra ciągle paraduje z zakrwawionym bandażem i przetłuszczonymi włosami.

Słaby scenariusz jest tutaj chyba po prostu jedynie pretekstem do tych brutalnych scen mordobicia, strzelania i pościgów oraz jednej na wpół pornograficznej sceny łóżkowej. Ta ostatnia już nawet współczesnego widza nie zaskakuje ani nie bulwersuje. Twórcy filmowi po prostu przyzwyczaili nas do kolejnego przekraczania granic i łamania tabu i jeszcze parę kolejnych lat, a będą nas raczyć naturalistycznymi scenami aktu płciowego ze wszystkimi szczegółami.

W sumie szkoda, bo mogło to być dobre kino akcji z moralnym przesłaniem, broniące prawa do życia, a przy okazji uderzające w mit globalnego przeludnienia (tutaj raczej ten mit utwierdza).

Siedem sióstr (What Happened to Monday?), reż. Tommy Wirkola, Beliga, Francja, USA, Wielka Brytania, 2017.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz