Szczepan Twardoch różni się od wspomnianych już poprzednio
pisarzy tym, że na tym blogu się parę razy pojawił. Jako autor omawianych tu
książek. A więc nie jest tak, bym znał tylko drobny fragment jego twórczości.
Te moje „recenzje” były pewnie naiwne, gdy patrzę teraz na
nie z perspektywy czasu. Lubię dobrą fantastykę, choć nie czytuję jej tak
często, jak to było w czasach młodości i nie mam też za bardzo orientacji co do
najnowszych polskich wytworów z tego gatunku. Jednak Twardocha czytałem właśnie
z tego powodu, a także dlatego, że był „nasz”, co w zasadzie jest nieco
głupawym kryterium. Z miejsca bowiem jesteśmy gotowi przyznać parę punktów
więcej czemuś, co w innym przypadku może nie zwróciłoby naszej uwagi. A
przynajmniej nie aż tak bardzo.
Chyba ostatnim tekstem, jaki zamieściłem o jego twórczości (nie mówię, że o osobie),
było omówienie zbioru opowiadań „Tak jest dobrze”. Potem, kiedy Twardoch
„wreszcie” dostał się na salony, a nawet do „Pudelka”, bo zaczęła się liczyć
„tylko literatura” i za lekturę jego książek zabrali się ludzie, którzy inaczej
nigdy nie sięgnęliby np. po „Frondę” czy „Christianitas”, dałem sobie spokój.
Nie muszę chyba dodawać, że „Morfiny” już nie czytałem. Choć przyznam, że parę razy
brałem tę książkę do ręki i odkładałem z westchnieniem, patrząc na cenę i
czując niesmak z powodu wolty autora.
Kiedyś Twardoch napisał wzruszające opowiadanie o Polsce dla
pisma „44/Czterdzieści i Cztery”. Teraz twierdzi, że nie jest Polakiem, tylko
Ślązakiem. Zresztą nie wiem, może ostatnio znowu zmienił zdanie, bo już jego
kariery nie śledzę. W polskich programach pewnie promuje się tylko dlatego, że
rynek śląski byłby nieco ciut za mały i biedny artysta nie mógłby wyżyć, a
wszak wiadomo – liczy się tylko literatura. Swoje książki zapewne od razu pisze
po polsku, aby zaoszczędzić na tłumaczu i samemu (oprócz wydawnictwa i sieci
dystrybucji) czerpać zyski z własnej twórczości. A że głupi Polacy chcą to
kupować... Ciekawe, czy sam przetłumaczy swoje książki na śląski czy może już
pozwoli, by zajął się tym jakiś lokalny patriota?
Widocznie Twardoch sobie w którymś momencie uświadomił, że
ma już dość biedowania na prawicy w „konserwatywnym” grajdołku. Literatura
zaczęła być tak naprawdę coraz bardziej na pierwszym miejscu chyba wówczas, gdy
jego teksty zaczęły się pojawiać na łamach „Polityki”. Pamiętam, że wielu to
zaskoczyło, choć pewnie jeszcze jego czytelnicy się łudzili, że to taki „nasz”
koń trojański w piśmie wroga. O słodka naiwności!
Jeśli ktoś chce prześledzić ewolucję Twardocha, proponuję,
by sobie zrobił mały eksperyment i przejrzał zdjęcia pisarza dostępne w sieci.
Znajdzie tam jeszcze tego pucołowatego młodzieńca w jakiejś szarawej, mało
eleganckiej koszulce i brzydkiej sztruksowej marynarce, włosach przyciętych na
„głupiego Jasia”. A teraz niech to porówna z najnowszymi zdjęciami... i...
prawda? Przecież mamy tutaj wspaniały „produkt medialny”! Te eleganckie
garnitury, krawaty, okulary, szaliczki, sweterki, ułożenie włosków ze spadającą
grzywką albo zaczesanie na żel do tyłu, te pozy! Słowem Twardoch „idzie z
czasem, postępem, osiągnięciami techniki”... Ba! Znalazłem nawet zdjęcie autora
„Morfiny” z tatuażem! To naprawdę „twardy” facet! Może nieźle przyp...lić. A i
umie posługiwać się bronią!
I nie chodzi mi o to nawet, bym się czepiał tych garniturów.
Sam lubię dobrze skrojony garnitur, elegancki płaszcz zamiast kurtki, ładne
czarne buty z czubem. Nawet klasyczny czarny kapelusz, zamiast durnowatego
kapelusika czy czapki. Dlaczegóż to np. konserwatywny dziennikarz, polityk czy
publicysta miałby wyglądać jak półtora nieszczęścia? Hodując przy tym brzuszek
piwosza. No cóż, ale przecież to wszystko kosztuje... A wiadomo – najważniejsza
jest literatura.
Gdyby na przykład taki Gabriel Maciejewski to sobie
uświadomił, może przestałby biedować, własnym sumptem wydając swoje książki, i
wkrótce ujrzelibyśmy serię jego zdjęć w eleganckich wdziankach, opłaceni
styliści popracowaliby nad jego facjatą, pojawiłyby się propozycje reklamowania
drogich, ekskluzywnych aut, wywiady ukazywałaby się zarówno w „Wysokich
Obcasach”, „Newsweek-u”, jak i w jakimś porannym programie w TVN czy innym
Polsacie, a kolumnę z felietonem miałby nie tylko na swoim „marnym” blogu, ale
we wszelkich możliwych kolorowych i ambitnych czasopismach, „Twojego Stylu” nie
wyłączając, jego książki zaś osiągałyby zawrotne nakłady i sprzedawały się jak
ciepłe bułeczki, dzięki recenzjom w renomowanych pismach.
Że co? Że utraciłbym swoją niezależność? Proszę Państwa!
Wystarczy rzut oka na „dzielne” wypowiedzi Twardocha tu i tam w sieci (owszem,
zrobiłem to w trakcie pisania tego tekstu), a przecież tak inteligentny autor,
jak Maciejewski, szybko nauczy się, czerpiąc także wzór z autora „Morfiny”, jak
utrzymywać swoją „niezależność”. Ma już zresztą doświadczenie, tylko musi to
nieco „wyszlachetnić”, uładzić. To naprawdę nie jest trudna sztuka. Potem
będzie mógł mówić, że PiS-owcy uznają go za zwolennika PO, a wyborcy Tuska za
wrednego PiS-owca. Lewacy za „prawaka”, a „prawacy” za lewaka. Może będzie nawet
mógł zrobić wywiad-rzekę z jakimś muzułmańskim bokserem czy innym dżudoką.
Wystarczy też od czasu do czasu rzucić „odważną” uwagę, że np. porównywanie
obecnych rządów do PRL-u to debilizm, a nazwisko wciąż będzie na topie. Takie
„odważne” uwagi, to trochę jak bójka jakiejś celebrytki z koleżanką w klubowej
toalecie. Ważne, by mówili. Wszak literatura jest najważniejsza.
Teraz już wiecie, dlaczego już nigdy nie sięgnę po
Twardocha? Tak, wiem, to głupawe kryterium, ale obrzydzenie po prostu odrzuca
mnie od jego książek. I nic na to nie poradzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz