poniedziałek, 12 lutego 2018

Autorzy, których nigdy nie przeczytam. Przypadek IV – Szczepan Twardoch


Szczepan Twardoch różni się od wspomnianych już poprzednio pisarzy tym, że na tym blogu się parę razy pojawił. Jako autor omawianych tu książek. A więc nie jest tak, bym znał tylko drobny fragment jego twórczości.


Te moje „recenzje” były pewnie naiwne, gdy patrzę teraz na nie z perspektywy czasu. Lubię dobrą fantastykę, choć nie czytuję jej tak często, jak to było w czasach młodości i nie mam też za bardzo orientacji co do najnowszych polskich wytworów z tego gatunku. Jednak Twardocha czytałem właśnie z tego powodu, a także dlatego, że był „nasz”, co w zasadzie jest nieco głupawym kryterium. Z miejsca bowiem jesteśmy gotowi przyznać parę punktów więcej czemuś, co w innym przypadku może nie zwróciłoby naszej uwagi. A przynajmniej nie aż tak bardzo.


Chyba ostatnim tekstem, jaki zamieściłem o jego twórczości (nie mówię, że o osobie), było omówienie zbioru opowiadań „Tak jest dobrze”. Potem, kiedy Twardoch „wreszcie” dostał się na salony, a nawet do „Pudelka”, bo zaczęła się liczyć „tylko literatura” i za lekturę jego książek zabrali się ludzie, którzy inaczej nigdy nie sięgnęliby np. po „Frondę” czy „Christianitas”, dałem sobie spokój. Nie muszę chyba dodawać, że „Morfiny” już nie czytałem. Choć przyznam, że parę razy brałem tę książkę do ręki i odkładałem z westchnieniem, patrząc na cenę i czując niesmak z powodu wolty autora.


Kiedyś Twardoch napisał wzruszające opowiadanie o Polsce dla pisma „44/Czterdzieści i Cztery”. Teraz twierdzi, że nie jest Polakiem, tylko Ślązakiem. Zresztą nie wiem, może ostatnio znowu zmienił zdanie, bo już jego kariery nie śledzę. W polskich programach pewnie promuje się tylko dlatego, że rynek śląski byłby nieco ciut za mały i biedny artysta nie mógłby wyżyć, a wszak wiadomo – liczy się tylko literatura. Swoje książki zapewne od razu pisze po polsku, aby zaoszczędzić na tłumaczu i samemu (oprócz wydawnictwa i sieci dystrybucji) czerpać zyski z własnej twórczości. A że głupi Polacy chcą to kupować... Ciekawe, czy sam przetłumaczy swoje książki na śląski czy może już pozwoli, by zajął się tym jakiś lokalny patriota?


Widocznie Twardoch sobie w którymś momencie uświadomił, że ma już dość biedowania na prawicy w „konserwatywnym” grajdołku. Literatura zaczęła być tak naprawdę coraz bardziej na pierwszym miejscu chyba wówczas, gdy jego teksty zaczęły się pojawiać na łamach „Polityki”. Pamiętam, że wielu to zaskoczyło, choć pewnie jeszcze jego czytelnicy się łudzili, że to taki „nasz” koń trojański w piśmie wroga. O słodka naiwności!


Jeśli ktoś chce prześledzić ewolucję Twardocha, proponuję, by sobie zrobił mały eksperyment i przejrzał zdjęcia pisarza dostępne w sieci. Znajdzie tam jeszcze tego pucołowatego młodzieńca w jakiejś szarawej, mało eleganckiej koszulce i brzydkiej sztruksowej marynarce, włosach przyciętych na „głupiego Jasia”. A teraz niech to porówna z najnowszymi zdjęciami... i... prawda? Przecież mamy tutaj wspaniały „produkt medialny”! Te eleganckie garnitury, krawaty, okulary, szaliczki, sweterki, ułożenie włosków ze spadającą grzywką albo zaczesanie na żel do tyłu, te pozy! Słowem Twardoch „idzie z czasem, postępem, osiągnięciami techniki”... Ba! Znalazłem nawet zdjęcie autora „Morfiny” z tatuażem! To naprawdę „twardy” facet! Może nieźle przyp...lić. A i umie posługiwać się bronią!


I nie chodzi mi o to nawet, bym się czepiał tych garniturów. Sam lubię dobrze skrojony garnitur, elegancki płaszcz zamiast kurtki, ładne czarne buty z czubem. Nawet klasyczny czarny kapelusz, zamiast durnowatego kapelusika czy czapki. Dlaczegóż to np. konserwatywny dziennikarz, polityk czy publicysta miałby wyglądać jak półtora nieszczęścia? Hodując przy tym brzuszek piwosza. No cóż, ale przecież to wszystko kosztuje... A wiadomo – najważniejsza jest literatura.


Gdyby na przykład taki Gabriel Maciejewski to sobie uświadomił, może przestałby biedować, własnym sumptem wydając swoje książki, i wkrótce ujrzelibyśmy serię jego zdjęć w eleganckich wdziankach, opłaceni styliści popracowaliby nad jego facjatą, pojawiłyby się propozycje reklamowania drogich, ekskluzywnych aut, wywiady ukazywałaby się zarówno w „Wysokich Obcasach”, „Newsweek-u”, jak i w jakimś porannym programie w TVN czy innym Polsacie, a kolumnę z felietonem miałby nie tylko na swoim „marnym” blogu, ale we wszelkich możliwych kolorowych i ambitnych czasopismach, „Twojego Stylu” nie wyłączając, jego książki zaś osiągałyby zawrotne nakłady i sprzedawały się jak ciepłe bułeczki, dzięki recenzjom w renomowanych pismach.


Że co? Że utraciłbym swoją niezależność? Proszę Państwa! Wystarczy rzut oka na „dzielne” wypowiedzi Twardocha tu i tam w sieci (owszem, zrobiłem to w trakcie pisania tego tekstu), a przecież tak inteligentny autor, jak Maciejewski, szybko nauczy się, czerpiąc także wzór z autora „Morfiny”, jak utrzymywać swoją „niezależność”. Ma już zresztą doświadczenie, tylko musi to nieco „wyszlachetnić”, uładzić. To naprawdę nie jest trudna sztuka. Potem będzie mógł mówić, że PiS-owcy uznają go za zwolennika PO, a wyborcy Tuska za wrednego PiS-owca. Lewacy za „prawaka”, a „prawacy” za lewaka. Może będzie nawet mógł zrobić wywiad-rzekę z jakimś muzułmańskim bokserem czy innym dżudoką. Wystarczy też od czasu do czasu rzucić „odważną” uwagę, że np. porównywanie obecnych rządów do PRL-u to debilizm, a nazwisko wciąż będzie na topie. Takie „odważne” uwagi, to trochę jak bójka jakiejś celebrytki z koleżanką w klubowej toalecie. Ważne, by mówili. Wszak literatura jest najważniejsza.


Teraz już wiecie, dlaczego już nigdy nie sięgnę po Twardocha? Tak, wiem, to głupawe kryterium, ale obrzydzenie po prostu odrzuca mnie od jego książek. I nic na to nie poradzę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz