poniedziałek, 8 kwietnia 2019

„Miłość i miłosierdzie”, czyli trud na chwałę Bożą nie idzie na marne

Najnowszy film Michała Kondrata to dobre kino dokumentalne. Ci, którzy oglądali już jego poprzedni obraz, Dwie korony, z pewnością się nie zawiodą. Podobnie jak w fabularyzowanym dokumencie o ojcu Maksymilianie Kolbe, Miłość i miłosierdzie umiejętnie łączy zdjęcia dokumentalne i wywiady z warstwą fabularną.

Muszę jednak powiedzieć, że początek filmu wprawił mnie w zakłopotanie i gdybym to zależało ode mnie, natychmiast bym go usunął i zastąpił czymś innym. Myślałem nawet, że to jakaś reklama gry dla dzieci opartej na Biblii albo może jakiegoś apostolatu i że zaraz po tym wstępie nastąpi właściwy film. Okazało się jednak ku mojemu zdumieniu, że to właściwy początek Miłości i miłosierdzia. Komputerowe animacje są tutaj niestety jak z gry dla dzieci (lub dorosłych), a ich profesjonalizm, jeśli chodzi o kreowanie złudzenia rzeczywistości, wiele pozostawia do życzenia. Ta sztuczność po prostu razi. Nie wiem, czy zdobycie np. autentycznych zdjęć ziemi z kosmosu to jest jakiś wysoki koszt, ale wszystko byłoby lepsze niż ta animacja, jaką nam zaserwowano już w samym prologu.

Na szczęście potem już jest dobrze, a nawet bardzo dobrze. Gra aktorów jest niewątpliwie atutem tego fabularyzowanego dokumentu i to zarówno w przypadku głównych bohaterów, czyli księdza Sopoćki i siostry Faustyny, jak i w pozostałych rolach (np. Janusz Chabior w roli Eugeniusza Kazimirowskiego). Brak tutaj sztuczności, jaką zaserwowano nam na początku i jaka też często towarzyszy takim fabularyzacjom. Ogląda się to po prostu jak fragmenty dobrego filmu fabularnego. Jest też, podobnie jak w Dwóch koronach, szczypta humoru. Ten humor jest o tyleż istotny, że mówi nam nie wprost coś i o samym Panu Bogu, o Jego sposobie działania, który jest często zaskakujący, ale też ma w sobie coś z żartu (nie kpiny!) z naszych przyzwyczajeń i oczekiwań.


Dobra jest też warstwa dokumentalna. Momentami ma się wrażenie, że niektórzy rozmówcy mogliby udźwignąć całość filmu, tzn. skupić wyłącznie na sobie, czy też raczej na opowiadanej historii, uwagę widzów. Pewnym zaskoczeniem było dla mnie to, że litewscy hierarchowie mówili po angielsku, a nie po polsku. No cóż... W końcu kto z nas włada językiem litewskim? Nie brakło też momentów wzruszających, ale nie były to bynajmniej tanie wzruszenia, cukierkowata ckliwość. Wzruszająca jest zarówno opowieść siostry zakonnej, której przypadło budowanie hospicjum w Wilnie, jak i wzruszający jest moment, gdy jedna z zakonnic, mówiąc o cierpieniu naszego Pana na krzyżu i godzinie łaski, po prostu jest poruszona do tego stopnia, że nie może powstrzymać łez.

Sam film jako całość daje w zasadzie szkic życia siostry Faustyny, uwypuklając najważniejsze momenty i skupiając się na kwestii szerzenia kultu Bożego miłosierdzia. Jeśli więc ktoś chciałby się dowiedzieć o życiu świętej czegoś więcej niż to, co można znaleźć w jej Dzienniczku czy dołączonym doń życiorysie, może się nieco zawieść. Z drugiej strony są tutaj rzeczy, o których na przykład osobiście wiedziałem niewiele lub nic. Do takich należy historia obrazu namalowanego przez Kazimirowskiego. Fascynująca też jest kwestia odkrycia uderzających podobieństw między obrazem a Całunem Turyńskim i zbieżności obu wizerunków (a także chusty z Oviedo), tak jakby artysta malował, mając do dyspozycji doskonałe fotograficzne odwzorowanie słynnego płótna. Aż dziwne, że nie jest to sensacją na skalę światową, podawaną w mediach przez wszystkie możliwe stacje telewizyjne i serwisy internetowe. Że już nie wspomnę o jakimś bestsellerze z przekładami na wszelkie możliwe języki świata.

Przejmujące są też w Miłości i miłosierdziu świadectwa tych, którzy doświadczyli w swoim życiu działania Bożego miłosierdzia osobiście. To nie jest fikcja, to jest po prostu autentyk, rzeczy, których nie da się wytłumaczyć racjonalnie w jedynie doczesnym porządku świata.

Hilaire Belloc napisał gdzieś w jednej ze swoich książek, że wielkie postaci często umierają z poczuciem klęski, że ich starania zakończyły się niepowodzeniem. Przypomniało mi się to, kiedy w filmie była mowa o ostatnich dniach księdza Sopoćki. Można powiedzieć, że w chwili jego śmierci sprawa kultu Bożego miłosierdzia przedstawiała się beznadziejnie, a jednak trzy lata po jego odejściu cofnięto zakaz propagowania obrazów i pism poświęconych kultowi Bożego miłosierdzia. To w gruncie rzeczy nadzieja dla tych wszystkich, którzy pełniąc wolę Bożą, mają poczucie, że są kompletnie nieużyteczni, a ich trudy idą na marne. Być może nie ujrzą w tym życiu owoców swojej pracy, być może nie będą im one znane, ale to nie znaczy, że ich wysiłek był pozbawiony sensu.


Miłość i miłosierdzie, reż., scen.: Michał Kondrat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz