czwartek, 4 kwietnia 2019

O Szekspirze w smętnym nastroju (dwuznaczność zamierzona)

Pisanie o Szekspirze bez znajomości języka angielskiego w zasadzie pozbawione jest sensu. Nawet najlepszy przekład nie odda wszystkich gier słownych i aluzji. A jeśli Clare Asquith ma rację, że wielki dramaturg zaszyfrował w swoich utworach historię swoich czasów, pozostawił w nich doświadczenie ówczesnego państwa policyjnego (a wydaje się, że jej wywody są mocne, wbrew niektórym krytykom), to sprawa dla czytelnika polskich przekładów jest w zasadzie beznadziejna. Tym bardziej, że współczesne przekłady Słomczyńskiego i Barańczaka nie są opatrzone żadnymi przypisami. Nie wiem, być może za tym brakiem kryje się poczucie translatorskiej klęski, a może po prostu koszty redakcji takiego tekstu, które zwiększałyby cenę książki. Przypisami opatrywał swoje tłumaczenia Władysław Tarnawski (również badacz katolickości tej twórczości), ale – co jest większym skandalem – jego przekład pozostaje w większości w rękopisie.

Weźmy jeszcze pod uwagę fakt, że dla naszych rodzimych interpretatorów wciąż niestety autorytetami wydają się być Harold Bloom i Jan Kott. A wydawałoby się, że akurat w Polsce, z naszym doświadczeniem, powinniśmy być wyczuleni właśnie na tę grę cieni, jak pisała o tym Asquith, albo też metadramat, jak nazywał to Peter Milward SJ – jak się wydaje jeden z wybitniejszych interpretatorów twórczości szekspirowskiej. Niestety, chyba na uczelniach na wydziałach filologicznych siedzi jakaś lewicowa jaczejka, a ważne książki Milwarda, Pearce’a, Wilsona czy Asquith pozostają znane jedynie wąskiemu gronu tych, którzy nie tylko władają językiem angielskim, ale jeszcze na dodatek na tyle się interesują literaturą, by po nie sięgnąć (jeśli w ogóle się o nich dowiedzą).

Jeden przykład. Bez wnikania w szczegóły, na które może jeszcze przyjdzie czas. Biorę do ręki trzy polskie tłumaczenia jednego z ważniejszych, piękniejszych i niezwykle przejmujących fragmentów twórczości wielkiego dramaturga: Ulricha, Słomczyńskiego i Barańczaka. Porównuję je z oryginałem. Okazuje się, że przekład Barańczaka jest zgrabny poetycko, ale autor jakby w ogóle nie zrozumiał (albo nie chciał zrozumieć?), o co w nim tak naprawdę chodziło. Coś tam niby z aluzji, podwójnych znaczeń i gier słownych zostaje, ale jest to raczej ich cień. A co najważniejsze Barańczak zupełnie ześwieccza przesłanie się w nim kryjące, wręcz banalizuje je. Tak – banalizuje. Po prostu spłyca. Co aż strach powiedzieć, ale tak niestety jest. Najbliżej oryginału są właśnie Ulrich i Słomczyński, choć i u nich pewne sensy się gubią. Zachowany jednak zostaje wymiar metafizyczny, religijny. Mogłyby to do pewnego stopnia poprawić przypisy, które nie tyle obnażałyby klęskę translatorskich trudów, ale podkreślały, z jak niezwykle trudną materią przyszło się tym tłumaczom zmagać. Nie wiem niestety, jak poradził sobie z tym passusem Władysław Tarnawski. W jego książce o Szekspirze, którą omawiałem na tym blogu, tego fragmentu niestety nie ma.

Reszta jest milczeniem. A może milczeniem jest spoczynek.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz