czwartek, 14 lutego 2019

„Zimna wojna” – piękna, czarno-biała wydmuszka

Po dłuższym czasie przełamałem się i zdecydowałem się z żoną obejrzeć Zimną wojnę Pawła Pawlikowskiego. „Przełamałem się” – bo po naszym poprzednim doświadczeniu z Idą bałem się, że film będzie rozczarowaniem, choć piękny, czarno-biały „trailer” zapowiadał wiele. Niestety moje obawy okazały się prawdziwe.

Zacznijmy jednak od pozytywów. Film jest przepięknie sfilmowany, każda scena starannie dopracowana, plenery perfekcyjnie dobrane. To bez wątpienia atut filmu. Widać tutaj mistrzostwo Pawlikowskiego albo operatora kamery, albo i jednego, i drugiego. Osadzenie tej historii głównie w latach czterdziestych i pięćdziesiątych także mi odpowiada. Atmosferę tamtych lat podkreślają czarno-białe zdjęcia, co pewnie świadczy do jakiegoś stopnia o filmowych inspiracjach samego autora. Dodatkowo Paryż czy nawet Jugosławia na tle siermiężnej rzeczywistości PRL-u wyglądają niemal jak utracony raj.

Niebywałym atutem całego filmu jest muzyka. Ponieważ lubię jazz lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, to jest to cecha filmu, którą reżyser był w stanie mnie ująć. Także wątki ludowe, zwłaszcza muzyka, nadają całemu obrazowi swoistej atmosfery. Chociaż tutaj mam wrażenie, że chodziło również o dodanie do tego obrazu pewnej egzotyki, a taką dla zagranicznego widza bez wątpienia będzie folklor.


Jeśli wszystko jest tak piękne, to dlaczego jest tak źle? Po pierwsze film, podobnie zresztą jak Ida, jest tak naprawdę nudny. Już po paru pierwszych minutach – no, może kilkunastu – zacząłem się nudzić. Jedyne, co mi tę nudę jakoś rekompensowało, to raz jeszcze: piękna muzyka i zdjęcia. Ale pięknymi zdjęciami i muzyką mogę się delektować w filmach Tarkowskiego, gdzie nadają one całości głębi i tajemnicy, a film Pawlikowskiego to piękna wydmuszka. Cóż z tego, że jest w tym jakaś nostalgia? W połowie filmu miałem już naprawdę dosyć, gdybym siedział w kinie i był sam, pewnie bym zasnął albo ostentacyjnie wyszedł. Zacisnąłem zęby i dotrwałem do końca.

Fabuła tego filmu jest tak naprawdę idiotyczna i straszliwie infantylna. Wiem – tu pewnie chodzi również o pokazanie tej całej beznadziei PRL-u. Choć nie jestem do końca tego pewien. Zresztą, jeśli o to chodzi, to znacznie lepiej beznadzieję PRL-u pokazuje choćby mniej wysmakowany, mniej doskonały czy mniej dopracowany (i pewnie dysponujący mniejszym budżetem) Wyklęty Konrada Leckiego. Przy wszystkich możliwych do wytknięcia wadach obraz Leckiego wzrusza i nie pozostawia obojętnym. Obraz Pawlikowskiego budzi co najwyżej wzruszenie ramion i pozostawia w pamięci muzykę i parę obrazów.

Zakończenie filmu jest tak naprawdę zerżnięte z Kroniki wypadków miłosnych Tadeusza Konwickiego, jak również adaptacji tej powieści w reżyserii Andrzeja Wajdy. To jeszcze bardziej podkreśla infantylność całej fabuły. Gdyby to była historia dwojga nastolatków, pewnie nie pozostawiałaby ona nas obojętnymi. Również pomysł ze zrujnowanym kościołem czy cerkwią nasuwa skojarzenie z innym filmem - z Gnojmi Jerzego Zalewskiego. Choć tutaj inspiracja wydaje się może mniej oczywista, to z początku nawet myślałem, że jest to ten sam budynek.

Jeśli chodzi o grę aktorów, to można odnieść wrażenie, że jest ona żadna. Wiem – brak przesady, spokój i opanowanie z pewnością wymagają od aktorów sporych umiejętności. A Pawlikowski zdaje się unikać w swoich filmach przesadnych gestów – wszystko jakby odbywa się poza słowami, gdzieś w głowach bohaterów może. Tylko spokój i wolne ruchy, jak powiadał mój szwagier. Stąd może poczucie nudy. Stąd śmieszna jest wściekłość Zuli, granej przez Joannę Kulig, kiedy w Paryżu wyrzuca ona Wiktorowi, granemu przez Tomasza Kota, że się zmienił, że w Polsce był inny, a kiedy ten strzela ją nagle w twarz, że oto wreszcie przez chwilę jest sobą. Widz patrzy, przeciera oczy ze zdumienia i pyta się: Naprawdę? A czymże różni się nasz Wiktor od tego oportunisty z Polski, który nie potrafił zaprotestować przeciwko mieszaniu komunistycznej agitki w występy jego zespołu? Ach! No tak! On był wówczas pewnie tylko przebiegły, bo już planował ucieczkę na drugą stronę żelaznej kurtyny. Trudno także tak naprawdę uwierzyć w trwanie tej miłości mimo wszystkich barier i w zdolność Wiktora do takich gestów, jak jechanie na drugi kraniec Europy, by spotkać swoją ukochaną. Prędzej już w tę podstarzałą kochankę, niezbyt utalentowaną francuską poetkę.

No cóż, gdyby Pawlikowski nakręcił jedynie czarno-biały teledysk, byłoby naprawdę nieźle. Na nasze nieszczęście nakręcił piękną, pełnometrażową wydmuszkę, którą będą się zachwycać nasi rodzimi i zagraniczni krytycy. Jeśli nie dostanie za nią Oskara, to będzie to bardzo dziwne. W końcu otrzymał go tak głupi, propagandowy gniot jak Kształt wody. Również pięknie sfilmowany.

Zimna wojna, reż. Paweł Pawlikowski, Polska, Francja 2018.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz