wtorek, 7 kwietnia 2009

„Po śniadaniu” i przed



A najlepiej kilka razy dziennie. I przed spaniem też. Bo najnowsza książka Eustachego Rylskiego to nie „tylko” dobra lektura, ale też i odtrutka na byle jaką literaturę, na pisaninę udającą literaturę lub przebraną za literaturę grafomanię.

Pamiętam, że kiedy przeczytałem „Martwą naturę z wędzidłem” Zbigniewa Herberta, w nocy zbiór znakomitych esejów nieżyjącego już poety przyśnił mi się jako księga upleciona ze światła. Każda strona napisana przez autora „Pana Cogito”, każde niemal zdanie, słowo sprawiało wrażenie koniecznego, niezbędnego, cyzelowanego z precyzją jubilera.

Podobne odczucie towarzyszyło mi w trakcie lektury niewielkiej w sumie książeczki autora takich powieści, jak „Warunek” czy „Człowiek w cieniu”. Zdania i słowa zdają się być dobierane, obrabiane i polerowane z precyzją złotnika tworzącego misterne i zachwycające oko i duszę cacko. Banałem jest już pisać o znakomitym stylu Rylskiego, ale cóż zrobić – on po prostu jest znakomity, a „radość czytania” towarzyszyła mi od pierwszej do ostatniej strony, nawet przy fragmentach nie budzących mojego zbytniego entuzjazmu.

Po śniadaniu” to opowieści o książkach, które z różnych powodów były lub są dla pisarza ważne. To opowieść o fascynacji literaturą i o ogromnej miłości do literatury. To opowieść o samym Rylskim, który odsłania się chyba tutaj dużo bardziej niż w swoich powieściach i opowiadaniach, nawet jeśli gra z czytelnikiem, tworząc wyrafinowaną, wielowarstwową całość, którą w pełni mogą docenić jedynie prawdziwi koneserzy.

Jeśli mnie czymś Rylski zaskoczył, to humorem. Humorem cierpkim, delikatnym, dalekim od wszelkiej błazenady i pajacowania będących wyrazem bezradności wobec rzeczy naprawdę istotnych. Tego humoru, szczególnie obecnego w „Białym lansonie”, jakoś wcześniej nie dostrzegłem, a może go przeoczyłem. Najlepiej zresztą samego siebie charakteryzuje sam autor, gdy pisze de facto o „Dżumie” Alberta Camusa:

„Książka wolna jest od bezsilności, kiedy to twórca, niekoniecznie pisarz, umyka w błazenadę, żart, groteskę, nonsens, sarkazm, w mniej lub bardziej wyrafinowane zabawy formą, które ostatecznie kończą się na nudzie.
Literaturę niosą pisarski kunszt i sprawa”.

„Doktor Rieux”, skąd pochodzi powyższy cytat, to jeden z piękniejszych esejów w zbiorze, może nie najważniejszych, bo wszystkie wydają się istotne, nawet „Antypisarz”, który mnie nieco znudził, tak jak nudzi mnie Francja przypominająca zramolałą, zrzędliwą ciotkę, mającą swoje wielkie chwile już dawno za sobą. To także parada fikcyjnych postaci, bohaterów w ścisłym tego słowa znaczeniu, jakie odegrały w życiu pisarza równie kluczową rolę, co osoby realnie istniejące. Bo i też we wspaniałej Arinie Timofiejewnej z eseju o tym samym tytule, bohaterce utworu Turgieniewa, pisarz kochał się jak w kobiecie realnie istniejącej. I tak też o niej pisze:

„Wiele lat temu w którymś z wywiadów powiedziałem, że bardziej wzrusza mnie pierwsza zmarszczka na twarzy pięknej kobiety niż wszystkie katastrofy narodowe razem wzięte, lecz wspomnienie młynarki rodzi pokusę przywołania go raz jeszcze.
Bo tu chodzi o tę twarz i tę zmarszczkę”.

Rylski sam dorzucił do wspomnianej kolekcji bohaterów literackich jeszcze jednego, mającego szanse jeśli nie na trwałe wejść do dziejów pisarstwa polskiego, to przynajmniej na trwałe zapisać się w czyjejś czytelniczej pamięci. Bo z postaci rzeczywistej, jeśli wierzyć pisarzowi, stał się postacią literacką, łącząc paradoksalnie te dwa światy, dwa doświadczenia – życia i fikcji literackiej. Mimo, że sam inżynier Jan, bo o nim mowa, powiadał: „Literatura to nie jest zajęcie dla dżentelmena”.

A skoro jesteśmy już przy literaturze i na tym wątku, spośród innych, głównie się skupiliśmy, to warto jeszcze na koniec przytoczyć dwa cytaty na tenże temat z „Po śniadaniu”, choć chciałoby się wybrać ich większą garść, bo są mniej więcej tym, co samemu chciałbym powiedzieć, gdybym potrafił to ubrać w słowa mając talent Rylskiego, jeśli nawet nie do końca się z nim zgadzam:


„Cenię w literaturze czułość, tak jak nie cenię sentymentalizmu, taniego miłosierdzia, kpiny, przesadnego sarkazmu, zbyt głębokiej głębi, która czyni literaturę nie do zniesienia.
(...)
Czułość jest zaprzeczeniem ciepła, bo w czułości nie ma nic optymistycznego i w istocie zdrowego. Element niepweności, smutku i bezsilności wobec bezprawia istnienia jest rdzeniem, samą naturą czułości”.
(„Mój Iwaszkiewicz”)

I drugi:

„W życiu dusza bierze się od Boga, jeżeli kto w Niego wierzy, w literaturze duszę konstytuuje wzruszenie.
Wzruszenia bywają różne, co do mnie, wyróżniam nieprzeżyte przez innych”.
(„Antypisarz”)

Eustachy Rylski, Po śniadaniu, Warszawa 2009

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz