czwartek, 1 października 2015

Ktoś temu wszystkiemu nadaje sens

„Dowód wiary” („God’s Not Deat”) to film tyleż interesujący, co nierówny, a nawet mocno irytujący. Pomysł walki mistrza i ucznia jest kapitalny, bo przecież można z góry zakładać, że uczeń przegra. Jednak wiedząc, że film ma przesłanie chrześcijańskie, można się równocześnie domyślać, że będzie odwrotnie i stąd napięcie rośnie, bo widz jest ciekawy, w jaki sposób ów uczeń sobie poradzi i próbuje odgadnąć jego kolejne posunięcia i argumentację.

Z drugiej strony niektóre postaci są strugane siermiężnie, rysowane grubą kreską, a rozwiązania wątków zbyt proste, jakby autorzy filmu nie mieli cierpliwości, by poprowadzić je bardziej subtelnie, by trochę więcej namieszać i stworzyć postaci niedwuznaczne, nieco bardziej wielowymiarowe. Być może lepiej by to wyszło, gdyby w filmie zredukowano ilość bohaterów, a w tych pozostałych tchnięto odrobinę więcej życia, nadano ich relacjom trochę więcej psychologicznej wiarygodności. Po prostu trudno uwierzyć, że ktoś może być takim nieczułym bydlakiem, a miłość tak ślepa, by tego nie odkryła już wystarczająco wcześnie, a wszystko „się rypło” w tragicznym dla jednej ze stron momencie.

Niektóre rozwiązania czy pomysły mi się podobały. Ot, choćby postać sympatycznego chińskiego studenta, który zaczyna odkrywać inny świat, świat relacji osobowej z Bogiem, czy na przykład chora matka wygłaszająca niespodziewanie słowa prawdy o swoim synu, ale także o wielu z nas. Niezły jest również zaprawiony szczyptą humoru motyw dwóch pastorów. To nadaje filmowi nieco lekkości, stanowi przeciwwagę dla poważnych zmagań ucznia z jego adwersarzem – profesorem.

Zakończenie według mnie było pójściem na łatwiznę, choć z drugiej strony niosło bardzo pozytywne przesłanie, a zbiegnięcie się wszystkich wątków wokół koncertu chrześcijańskiego zespołu miało wymiar symboliczny, niemal jak wspólne uczestnictwo w Eucharystii.

Nierówny poziom filmu spowodował zatem, że po skończeniu oglądania czułem pewne rozdrażnienie, irytację. Myślałem, że zachwyty nad tym filmem są spowodowane prostym faktem, że na bezrybiu i rak ryba, tzn. że entuzjazm budzą tego typu produkcje już przez to, że w ogóle są, a ich artyzm nabiera przez to drugorzędnego znaczenia. Bo przecież dobre filmy chrześcijańskie można policzyć na palcach jednej ręki.


Kiedy spojrzałem na dzieło Harolda Cronka z kilkudniowym dystansem, stwierdziłem, że w sumie jest to obraz – mimo jego pewnych wad czy uproszczeń – godny polecenia. Film niesie ze sobą pozytywne przesłanie, jest jakąś próbą zaprzęgnięcia popkultury do mówienia o Bogu, dzielenia się wiarą z innymi. Dla mnie może nawet ważniejszym tematem, niż tytułowy „Dowód wiary” (czy stwierdzenie faktu, że „Bóg nie umarł” – jak jest w oryginale), jest tutaj zawarte nie wprost przesłanie, że Bóg nad wszystkim czuwa i nadaje nawet najtragiczniejszym zdarzeniom i doświadczeniom, jakie spotykają człowieka, sens, choć z początku mogą się one wydawać niesprawiedliwością, dowodem na głuchotę czy bezduszność Stwórcy. Ten sens może się czasem objawić dopiero po dopełnieniu czyjegoś życia, kiedy nagle, jak w olśnieniu dostrzegamy ukryty ścieg zdarzeń, tworzących piękny, harmonijny wzór. Czasem czyjaś niewiara może wieść do wiary, a czyjeś cierpienie okazać się probierzem i wieść do odnalezienia prawdziwej miłości i życzliwości. Gdyż gdzieś, w górze nad nami, jest Ktoś, kto potrafi to wszystko połączyć, naprawić, kto widzi więcej, wie więcej i kto nad tym wszystkim czuwa, jak dobry Ojciec.

„Dowód wiary” („God’s Not Dead”), reż. Harold Cronk, USA 2014.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz