O dramacie Polaków żyjących na ziemiach dawnego Księstwa
Litewskiego, które w Traktacie Ryskim zostały oddane bolszewikom, opowiada
wspaniała powieść Floriana Czarnyszewicza „Nadberezyńcy”.
Z tą książką najlepiej zaszyć się sam na sam w długie jesienne
lub zimowe wieczory, mając pod ręką coś smacznego do podjadania i czajniczek
dobrej herbaty. Gdybym czytał tę książkę w dzieciństwie (co było niemożliwe z
powodu czasów, na które moje dzieciństwo przypadło) byłoby to jedno z
najmilszych wspomnień. Wspomnień, które mógłbym porównać do lektury Trylogii
Sienkiewicza – często wówczas chorowałem na gardło i czas spędzany w łóżku umilały
mi wyprawy w świat tak odmienny od otaczającej rzeczywistości, a tak
jednocześnie bliski.
Powieść Floriana Czarnyszewicza „Nadberezyńcy” najlepiej
czytać po, przed, a choćby i w trakcie (jeśli kto potrafi) „Dzieciństwa i
młodości Tadeusza Irteńskiego”. Ta druga powieść, autorstwa Michała K.
Pawlikowskiego, dopełnia w pewnym sensie utwór Czarnyszewicza, choć nie w tym rozumieniu,
by dzieło tego drugiego było niekompletne. Można też powiedzieć inaczej – że to
proza Czarnyszewicza uzupełnia utwór Pawlikowskiego, choć nie dlatego, by w snutej
przez niego gawędzie czegoś brakowało. Po prostu obaj autorzy opisują mniej
więcej podobny obszar dawnego Księstwa Litewskiego – tereny obecnej Białorusi –
ale jakby z nieco innego punktu widzenia i malując obraz życia dwóch odmiennych
warstw społecznych. U autora „Nadberezyńców” jest to szlachta zagrodowa,
bliższa sposobem życia chłopstwu niż zamożnej magnaterii. U Pawlikowskiego to
ziemiaństwo. W obu powieściach daje się zaś domyślić wątków autobiograficznych,
a więc świat tu opisywany był znany autorom z autopsji, nie z literatury czy
opowieści innych. Obaj autorzy wreszcie żywo odmalowują czasy i rzeczywistość
chyba przez znaczną część Polaków już zapomnianą, przedstawiają schyłek
polskiej rzeczywistości, polskiego bytowania, po którym już prawie nie ma śladu,
po którym co najwyżej pozostały tu i ówdzie resztki dawnych murów, skrawek
ziemi z polskimi grobami lub zgoła nic, jeśli nie liczyć oczywiście znakomitej
prozy tych wybitnych, acz mało znanych prozaików.
Nic dziwnego, że powieść Floriana Czarnyszewicza tak
wciągnęła Czesława Miłosza, iż nie mógł się od niej oderwać dopóki nie skończył
ostatniego zdania, a przecież składa się ona z trzech tomów – ponad 600 stron
druku w obecnym wydaniu! Jest to proza żywa, malownicza, niezwykła i dla
współczesnego czytelnika w pewnym sensie egzotyczna.
W pamięci czytelnika żywo tkwią liczne fragmenty tej opowieści.
Dla mnie szczególnie zapadającym w pamięć jest m.in. początek tej niezwykłej
epopei przedstawiający małego Staszka i jego dziadka. Ale nie tylko, także
przygody Staszka w szkole, jego przyjaźń z Kościkiem, jego sienkiewiczowskie
wyprawy z misją do szlacheckich zaścianków, gdzie wykazuje się sprytem godnym
Zagłoby albo opis mszy św. odprawionej w miejscu budowanego kościoła, na którą
ściągają Polacy z okolicznych zaścianków. Niesamowity passus to wspaniały opis
burzy w puszczy, gdy Staszek i Kościk ukrywają się przed bolszewikami. Wieże
radiowe Bobrujska majaczące w śnieżnej zadymce to z kolei jeden z mocniejszych
obrazów, malowniczych, wręcz bardzo filmowych – jest w nim coś ze snu, ze snu o
Polsce wolnej i wspaniałej, ale jednocześnie jakby nierealnej, jakby bliskiej i
dalekiej jednocześnie, snu o Polsce, do której z trudem się dąży i do której
próbuje się dotrzeć, by tam choć na chwilę odpocząć. Odpocząć – bo życie
bohaterów tej książki naznaczone jest od samego początku walką, zmaganiem
zarówno z przyrodą, jak i z ludźmi. Ale też w końcu ze złowrogim i zbrodniczym
systemem, który powoli zagarnia i niszczy wolny świat i marzenia mieszkańców
Smolarni.
Po tamtym świecie, jak już wspomniałem, nie pozostało
praktycznie nic, choć można odnaleźć – także w sieci – jakieś drobne ślady
tamtej, zatopionej przez czas, wojny i złowrogie ideologie, rzeczywistości, a
także relacje z wyprawy w tamte rejony Polaków zafascynowanych opowieścią
Czarnyszewicza. Dla mnie zaskoczeniem było odkrycie na mapie Google’a Smolarni,
która zdaje się tkwić w tym samym miejscu, które opisuje autor „Nadberezyńców”.
Chciałoby się, aby kiedyś nadeszły czasy, w których w tamtym miejscu mogłoby
powstać muzeum tego wielkiego pisarza albo choćby stanąć pamiątkowy obelisk.
Ale do tego potrzebne byłoby też żywsze zainteresowanie pisarstwem
Czarnyszewicza w samej Polsce. Na szczęście dwa – zasłużone dla przywracania pisarzy wyklętych – wydawnictwa (Arcana i LTW) zadbały,
aby pamięć o jego twórczości nie zaginęła i jeśli się nie mylę, dostępne są już
dzięki temu w kraju wszystkie wydane na obczyźnie utwory prozaika, który
jeszcze przed wojną wyemigrował do Argentyny. „Nadberezyńcy” cieszą się zresztą
już pewną sławą, zwłaszcza w środowiskach konserwatywnych, ale wygląda na to,
że i po pozostałe powieści również warto sięgnąć. Zapewne będę miał jeszcze
okazję zdać z ich lektury relację. Tymczasem na jesienną słotę i zimowe dni
polecam „Nadberezyńców”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz