czwartek, 15 października 2015

„Nadberezyńcy” czyli prawdziwy schyłek I Rzeczpospolitej

Od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie myśl, że prawdziwym kresem I Rzeczpospolitej nie był trzeci rozbiór Polski, ale traktat ryski. Do traktatu tamta Polska wciąż żyła w marzeniach wielu mieszkańców dawnego szlacheckiego imperium, choć nie była niepodległa, to jednak istniała potencjalnie jako sen tysięcy polskich dusz gotowych sięgnąć po broń, gdy nadejdzie potrzeba i oddających życie za realizację tego snu, gdy doszło do powstania lub zbrojnej rebelii. Tamta Rzeczpospolita istniała również w stylu życia, w języku, w poczuciu łączności z pokoleniami minionymi. Traktat ryski te marzenia unieważniał, skazywał Polaków żyjących po drugiej stronie granicy na niemal pewną śmierć lub na ucieczkę z ziem, na których żyli z pokolenia na pokolenie. To, czego nie zdołał zniszczyć carat, zniszczyła bolszewicka zaraza. Dramat tamtych Polaków wciąż jest mało znany, choć w pewnym sensie porównywalny do dramatu Polaków, którzy po 1945 roku pozostali na terenach zagrabionych II Rzeczpospolitej. „W pewnym sensie”, bo Polakom współczesnym żyjącym na obszarze dzisiejszej Ukrainy, Litwy czy Białorusi nie grozi śmierć, ale chyba muszą mieć poczucie podobnego osamotnienia jak tamci za granicami II Rzeczpospolitej. Stąd może kuriozalne alianse z Rosjanami, potomkami sprawców ich obecnego losu. 

O dramacie Polaków żyjących na ziemiach dawnego Księstwa Litewskiego, które w Traktacie Ryskim zostały oddane bolszewikom, opowiada wspaniała powieść Floriana Czarnyszewicza „Nadberezyńcy”. 

Z tą książką najlepiej zaszyć się sam na sam w długie jesienne lub zimowe wieczory, mając pod ręką coś smacznego do podjadania i czajniczek dobrej herbaty. Gdybym czytał tę książkę w dzieciństwie (co było niemożliwe z powodu czasów, na które moje dzieciństwo przypadło) byłoby to jedno z najmilszych wspomnień. Wspomnień, które mógłbym porównać do lektury Trylogii Sienkiewicza – często wówczas chorowałem na gardło i czas spędzany w łóżku umilały mi wyprawy w świat tak odmienny od otaczającej rzeczywistości, a tak jednocześnie bliski. 

Powieść Floriana Czarnyszewicza „Nadberezyńcy” najlepiej czytać po, przed, a choćby i w trakcie (jeśli kto potrafi) „Dzieciństwa i młodości Tadeusza Irteńskiego”. Ta druga powieść, autorstwa Michała K. Pawlikowskiego, dopełnia w pewnym sensie utwór Czarnyszewicza, choć nie w tym rozumieniu, by dzieło tego drugiego było niekompletne. Można też powiedzieć inaczej – że to proza Czarnyszewicza uzupełnia utwór Pawlikowskiego, choć nie dlatego, by w snutej przez niego gawędzie czegoś brakowało. Po prostu obaj autorzy opisują mniej więcej podobny obszar dawnego Księstwa Litewskiego – tereny obecnej Białorusi – ale jakby z nieco innego punktu widzenia i malując obraz życia dwóch odmiennych warstw społecznych. U autora „Nadberezyńców” jest to szlachta zagrodowa, bliższa sposobem życia chłopstwu niż zamożnej magnaterii. U Pawlikowskiego to ziemiaństwo. W obu powieściach daje się zaś domyślić wątków autobiograficznych, a więc świat tu opisywany był znany autorom z autopsji, nie z literatury czy opowieści innych. Obaj autorzy wreszcie żywo odmalowują czasy i rzeczywistość chyba przez znaczną część Polaków już zapomnianą, przedstawiają schyłek polskiej rzeczywistości, polskiego bytowania, po którym już prawie nie ma śladu, po którym co najwyżej pozostały tu i ówdzie resztki dawnych murów, skrawek ziemi z polskimi grobami lub zgoła nic, jeśli nie liczyć oczywiście znakomitej prozy tych wybitnych, acz mało znanych prozaików. 

Nic dziwnego, że powieść Floriana Czarnyszewicza tak wciągnęła Czesława Miłosza, iż nie mógł się od niej oderwać dopóki nie skończył ostatniego zdania, a przecież składa się ona z trzech tomów – ponad 600 stron druku w obecnym wydaniu! Jest to proza żywa, malownicza, niezwykła i dla współczesnego czytelnika w pewnym sensie egzotyczna. 

W pamięci czytelnika żywo tkwią liczne fragmenty tej opowieści. Dla mnie szczególnie zapadającym w pamięć jest m.in. początek tej niezwykłej epopei przedstawiający małego Staszka i jego dziadka. Ale nie tylko, także przygody Staszka w szkole, jego przyjaźń z Kościkiem, jego sienkiewiczowskie wyprawy z misją do szlacheckich zaścianków, gdzie wykazuje się sprytem godnym Zagłoby albo opis mszy św. odprawionej w miejscu budowanego kościoła, na którą ściągają Polacy z okolicznych zaścianków. Niesamowity passus to wspaniały opis burzy w puszczy, gdy Staszek i Kościk ukrywają się przed bolszewikami. Wieże radiowe Bobrujska majaczące w śnieżnej zadymce to z kolei jeden z mocniejszych obrazów, malowniczych, wręcz bardzo filmowych – jest w nim coś ze snu, ze snu o Polsce wolnej i wspaniałej, ale jednocześnie jakby nierealnej, jakby bliskiej i dalekiej jednocześnie, snu o Polsce, do której z trudem się dąży i do której próbuje się dotrzeć, by tam choć na chwilę odpocząć. Odpocząć – bo życie bohaterów tej książki naznaczone jest od samego początku walką, zmaganiem zarówno z przyrodą, jak i z ludźmi. Ale też w końcu ze złowrogim i zbrodniczym systemem, który powoli zagarnia i niszczy wolny świat i marzenia mieszkańców Smolarni. 

Po tamtym świecie, jak już wspomniałem, nie pozostało praktycznie nic, choć można odnaleźć – także w sieci – jakieś drobne ślady tamtej, zatopionej przez czas, wojny i złowrogie ideologie, rzeczywistości, a także relacje z wyprawy w tamte rejony Polaków zafascynowanych opowieścią Czarnyszewicza. Dla mnie zaskoczeniem było odkrycie na mapie Google’a Smolarni, która zdaje się tkwić w tym samym miejscu, które opisuje autor „Nadberezyńców”. Chciałoby się, aby kiedyś nadeszły czasy, w których w tamtym miejscu mogłoby powstać muzeum tego wielkiego pisarza albo choćby stanąć pamiątkowy obelisk. Ale do tego potrzebne byłoby też żywsze zainteresowanie pisarstwem Czarnyszewicza w samej Polsce. Na szczęście dwa zasłużone dla przywracania pisarzy wyklętych wydawnictwa (Arcana i LTW) zadbały, aby pamięć o jego twórczości nie zaginęła i jeśli się nie mylę, dostępne są już dzięki temu w kraju wszystkie wydane na obczyźnie utwory prozaika, który jeszcze przed wojną wyemigrował do Argentyny. „Nadberezyńcy” cieszą się zresztą już pewną sławą, zwłaszcza w środowiskach konserwatywnych, ale wygląda na to, że i po pozostałe powieści również warto sięgnąć. Zapewne będę miał jeszcze okazję zdać z ich lektury relację. Tymczasem na jesienną słotę i zimowe dni polecam „Nadberezyńców”.

Florian Czarnyszewicz, Nadberezyńcy, Wydawnictwo Arcana, Kraków 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz