wtorek, 24 kwietnia 2012

Wrońca Adaś nie pokona?

Terezjusz:
Szedłem do Teatru Lalek wiedziony ciekawością. Interesowało mnie, jak stan wojenny można przedstawić w postaci baśni. I to baśni dla dorosłych. Tak przynajmniej reklamowano „Wrońca”: jako spektakl przeznaczony dla widzów dorosłych i dla młodzieży. A poza tym przedstawienie reżyserował Jan Peszek, co zapowiadało intrygujące widowisko. Nie czytałem wcześniej książki Jacka Dukaja, więc moje wyobrażenia były mgliste, oparte raczej na tym, co wcześniej znalazłem w internecie i w trakcie lektury jakiegoś fragmentu powieści w księgarni, gdy ją przeglądałem zastanawiając się, czy byłaby dobrym prezentem dla mojej bratanicy.

Pierwsze wrażenie nie było zbyt powalające. Przede wszystkim gra aktora odtwarzającego główną rolę była... hm... taka sobie. Siedziałem w dwunastym rzędzie i czasami nie mogłem dokładnie zrozumieć słów. Sceneria przypominała stare niedobre czasy PRL-u, które faktycznie dla siedzącej wokół nas młodzieży mogły wydawać się poza tym, jak jakaś ponura baśń – coś mało realnego: pokój w bloku, biurko z maszyną do pisania, czarno-biały telewizor z prószącym „śniegiem”, tapczan pod słomianą matą z przypiętymi zdjęciami, z okna widok blokowiska. Mimo to trudno mi było sobie wyobrazić, jak w tym jednak realistycznie odtworzonym wycinku PRL-owskiej rzeczywistości można teraz stworzyć baśniową opowieść o stanie wojennym. A jednak można było, a trik był wyjątkowo prosty – sen Adasia.

Brzęk tłuczonego szkła, jakby ZOMO wkroczyło do akcji i scenografia się zmienia, wchodzimy w zwariowany świat baśni. Wroniec porywa ojca Adasia i znikają inni członkowie jego rodziny. Okazało się, że dalsza część była lepsza niż zapowiadał to początek. Nawet Adaś wydał się nieco bardziej przekonujący, choć tak naprawdę trudno było do końca przejąć się jego przygodami na serio. No tak, ale przecież znaleźliśmy się w świecie na niby i o tym cały czas pamiętamy. „Wroniec” w Teatrze Lalek to mroczna baśń z elementami groteski. Jest więc i strasznie, i zabawnie. Parę pomysłów w tym przedstawieniu było naprawdę niezłych, a nawet znakomitych. Niektóre budziły moje wątpliwości, jak choćby scena pałowania, w której pan Oporny tańczy w rytm muzyki okładany pałkami milipantów. Choć puenta „I spałowali zielonego pana na biało” (cytuję z pamięci) zabrzmiała zabawnie, to mimo wszystko przychodzi na myśl, że w realnym PRL-u takie spałowanie „na biało” wcale już zabawne nie było, a śmierć Grzegorza Przemyka na przykład jak najbardziej realna. Śmiejąc się, zastanawiałem się więc jednocześnie, co z tego zrozumie siedząca wokół mnie młodzież.

Inne teatralne koncepty – jak piosenka Członka, czy sceny pod Pewexem – są po prostu kapitalne. Znakomicie i przezabawnie zagrane, przedstawione z dużą dozą wyobraźni. Absurdy PRL-u przepuszczone przez filtr fantazji i groteski. Również scena z kolejką, która jest w gruncie rzeczy kwintesencją życia w PRL-u, jego metaforą – należy do jednej z najbardziej udanych. Dla tych kilku fragmentów i paru innych warto obejrzeć całe przedstawienie. Tym bardziej, że nie jest to baśń typowa, a jej zakończenie daje wiele do myślenia zarówno o naszej historii, jak i zmaganiu człowieka ze złem.


Czy więc Adaś pokona Wrońca, czy też nie? I czy maszyna-szarzyna przerobi go na szaro? Czy ta baśń skończy się dobrze? Najlepiej zobaczcie sami. A jeśli nie będzie można, a nie czytaliście, to przeczytajcie. Z pewnością nie pożałujecie. Ja w każdym razie po przedstawieniu mam ochotę sięgnąć również po powieść Jacka Dukaja.




Sobota:
Byłam, widziałam, więc się wypowiem ;-)

Ja po Janie Peszku – moim tak trochę idolu - spodziewałam się chyba zbyt wiele, skoro odczułam niedosyt. Stwierdziłam to samo co Terezjusz – brak dostatecznej kreacji postaci Adasia. Nie przekonał mnie wcale, w sumie to jako jedyny bohater tej inscenizacji (bo już wszyscy inni byli w jakimś stopniu lepsi). A przecież to bohater główny! Właściwie nie tyle, że był mało przekonywujący, co raczej był męczący, i to od pierwszej chwili, i do samego końca. Nie wykreował dla mnie Adasia, tylko wyrecytował słabo przypisane mu kwestie. Szkoda. Podobnie słabo (ale nie aż tak) wypadł w moich oczach Pan Beton – skądinąd postać bardzo pozytywna i dająca się polubić!

Kapitalne za to były roje straszliwych czarnych wron pojawiające się a to pod postacią kijów z rozcapierzonymi grabiastymi pazurami (bodaj z drutu) w towarzystwie metalowych Suk w tle, a to pod postacią czarnych ptasich rojów rzuconych na ściany i sufit z rzutnika, w towarzystwie okropnych wronich wrzasków; Maszyna-Szarzyna w postaci gigantycznego śnieżącego ekranu, wciągająca w swój buczący i piszczący brzuch kolorowych ludzi i wypluwająca ich już jako szarych, cichych i jakby po lobotomii; złociści cinkciarze („tysiąc pięćset sześć osiemset cinkciu cynkciu”) pod Xewepem (po dawnemu-naszemu: Pewexem); pałujący Milipanci z MOMO („my-je-steś-my-mi-li-pan-ci,mi-li-pan-ci-tur-bu-ran-ci”); białe wstęgi dróg i bezdroży na których podróżujący z małą siostrzyczką Adaś opowiadał jej uspokajające bajki (scena urokliwa plastycznie i taka jakoś tkliwa); podobał mi się też postawny Członek „ex cathedra” oraz Milipant służbista wykrzykujący do wszystkich i bez ustanku: „Dokumenty! Dokumenty!” w różnych intonacjach; wszechobecna Kolejka karna o zaostrzonym rygorze („pan tu nie stał!”), która przykuwa człowieka do podłoża i już nie pozwala mu uwolnić nóg („Proszę pani! niech mnie to puści! – Stój dziecko, przyjdzie mama to cię zmieni” – rzecz prosta i oczywista! Tylko dziecku trzeba takie rzeczy tłumaczyć!). Podobało mi się też wiele innych rzeczy, ale… idźcie zobaczyć sami :-)

I jeszcze jedno chcę powiedzieć na koniec: spektakl wywołał we mnie myśl, że skoro jest tak ciekawy, to teraz bardzo chętnie sięgnę po książkę – bo musi być jeszcze lepsza! I myślę, że się nie zawiodę. Czego i Wam życzę.

PS. Również cytowałam z pamięci, a że minęło już trochę czasu, to może coś niedokładnie. Jeśli tak to wybaczcie.

„Wroniec” – reżyseria Jan Peszek, Wrocławski Teatr Lalek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz