„Eugenika” to film w pełni zasługujący na nagrodę, jaką otrzymał. Pod każdym względem zgodny z katolicką ortodoksją, a przy tym opowiadający o istotnym problemie w sposób nowoczesny, poruszający i wstrząsający. Trafiający w samo sedno. Mówiący o aborcji, in vitro, eutanazji i eugenice językiem, który jest w stanie poruszyć zwłaszcza ludzi młodych – tych, którym często usiłuje się robić wodę z mózgu.
Skąd więc ten krzyk wśród paru duchownych w związku z przyznaniem nagrody Stowarzyszenia Wydawnictw Katolickich „Feniks”? Skąd to oburzenie na reżysera filmu? Dlaczego niektórzy z nich nawołują nawet, by środowiska katolickie traktowały Grzegorza Brauna jako „persona non grata”?
Pierwszy oburzył się, jeśli się nie mylę, o. Tomasz Dostatni. Chodziło oczywiście o wypowiedź reżysera „Eugeniki” na temat arcybiskupa Życińskiego, w której nazwał on zmarłego duchownego „kłamcą i łajdakiem”, uważając – jak się domyślam – że potwierdzeniem dla tego sądu są ponoć istniejące dokumenty wskazujące na agenturalną współpracę zmarłego duchownego. Nie zamierzam się wdawać teraz w dywagacje na temat tej wypowiedzi i jej stosowności. Chciałbym zwrócić uwagę na inny aspekt całego zamieszania. Otóż, ojciec Dostatni świadomie lub nie wpisuje się w instrumentalne potraktowanie sprawy arcybiskupa do ataku na sam film. Komentatorzy zauważyli mianowicie, że wypowiedź Brauna pewne media wyciągnęły na światło dzienne w chwili premiery jego „Eugeniki” w Telewizji Polskiej, choć same słowa padły dużo wcześniej. Można to sobie wyobrazić w ten sposób:
- Panie redaktorze, mamy nagranie ze spotkania Brauna na KUL-u.
- Juliusza Brauna?
- Nie, jego bratanka. Grzegorza.
- Tego oszołoma? A co on takiego tam znowu zmalował?
- Promował swój najnowszy film pt. „Eugenika”.
- „Eugenika”? Eeee, nie będziemy mu przecież robić reklamy.
- Ale niech pan posłucha, co on tam powiedział po filmie o arcybiskupie Życińskim...
- … A niech to! A to swołocz!
- To, co? Dajemy do najnowszego numeru?
- Nie, poczekamy.
- Poczekamy?
- Tak, dowiedzcie się tylko, kiedy będzie oficjalna premiera tego filmu. Wtedy mu dowalimy.
- A! Pan to ma głowę, panie redaktorze!
Albo też możemy sobie to wyobrazić tak:
- Panie redaktorze, będzie premiera najnowszego filmu Grzegorza Brauna w telewizji.
- A o czym to?
- O eugenice i in vitro. I aborcji też. Ponoć nieźle zrobiony.
- Kurcze, niedobrze. Musimy coś znaleźć na niego. Macie coś takiego?
- Tak, ale nie wiem, czy to się nada.
- Pokażcie.
- Proszę, oto jego wypowiedź o arcybiskupie Życińskim.
- Momencik... Aha!... No, zuch z was! Tym go zniszczymy!
Jakkolwiek by to naprawdę wyglądało, fakt pozostaje faktem – sprawa arcybiskupa Życińskiego jest tylko pretekstem do ataku na film. Jeśli o. Dostatniego bulwersuje wypowiedź Brauna, to chyba równie mocno powinno oburzać go instrumentalne potraktowanie owej wypowiedzi i osoby arcybiskupa. Ale jakoś nie oburza.
Załóżmy jednak, że o. Dostatni nie jest świadom tego kontekstu, że naprawdę nie dostrzega tej manipulacji i faktycznie chodzi mu o „integralność postaw i czynów, które mówią o pięknie lub zwykłym chamstwie człowieka”. Przyjmijmy, że zgodnie z tym założeniem, kapituła nagrody powinna ją przyznawać nie tylko za samo dzieło, które cechują wysokie walory artystyczne i zgodność z nauką Chrystusa, ale również za promowanie tych postaw w życiu osobistym i publicznym. Coś takiego zdaje się sugerować ks. prof. Szostek, wykładający etykę na KUL-u. Proponując, by środowiska katolickie traktowały osobę reżysera jako „persona non grata” stwierdza on m.in.:
„Nie jest (...) możliwe oddzielenie filmu od jego twórcy, czyli od p. Brauna. Nie ma sposobu, aby promować jakiś film, nie przypominając, kto jest jego reżyserem. (...) Ponadto istnieje niebezpieczeństwo, że środowiska katolickie potraktują przyznanie tej nagrody jako promocję postaw, jakie reprezentuje p. Braun, a mówiąc wprost jako promocję ewidentnych oszczerstw, jakie wygłaszał on roku temu nt. zmarłego abp. Józefa Życińskiego”.
Zauważmy, jak wypowiedź księdza profesora wpisuje się idealnie w cały plan instrumentalnego potraktowania osoby arcybiskupa. Oto przyznanie nagrody za „Eugenikę” – film pod każdym względem wartościowy i Kościołowi potrzebny – miałoby się stać „promocją ewidentnych oszczerstw”. Sam film ma niewiele wspólnego z dyskusją o agenturalnej współpracy duchownych w Polsce, ale odbiorcy mieliby z jakiegoś powodu łączyć go z ostrą wypowiedzią reżysera. Dlaczego? Nie mam pojęcia. A właściwie mam: bo tak połączyły to pewne media.
Ale wróćmy do wypowiedzi o. Dostatniego i ks. prof. Szostka. Jeśli potraktować ich oświadczenia serio, to kapituła nagrody staje przed nie lada problemem. Jury tej nagrody musiałoby bowiem za każdym razem zrobić wywiad środowiskowy, zbadać publiczne i osobiste wypowiedzi potencjalnego laureata, przyjrzeć się jego życiu prześwietlając każdy jego możliwy aspekt. Wyobraźmy sobie, że Stowarzyszenie Wydawnictw Katolickich przyznaje nagrodę za np. znakomitą i nietuzinkową książkę o życiu jakiegoś świętego albo za wspaniały reportaż pokazujący trud misjonarzy w krajach trzeciego świata, a tu okazuje się, że laureat notorycznie upija się na umór, drze koty ze swoim proboszczem, ma kochankę lub nie płaci podatku za fuchy, które robi na boku albo publicznie ubliża nielubianemu politykowi. Co wówczas z „integralnością postaw i czynów”? To nic, że książka lub film nie mają z tym nic wspólnego, że promują wartości katolickie, że jakiś młody lub dojrzały już człowiek może pod ich wpływem zmienić swoje życie. Przecież „nie jest (...) możliwe oddzielenie filmu od jego twórcy”. Jeśli zachwycamy się „Pasją” Mela Gibsona albo, co gorsza, przyznajemy za nią nagrodę, to już z pewnością promujemy antysemityzm, alkoholizm, nieprzejednanie wrogi stosunek do Watykanu i zdradę małżeńską. Jednym słowem – bagno moralne.
O tym, że w całej tej aferze jest coś niezdrowego, coś nienormalnego, świadczy dobitnie kuriozalne oświadczenie ks. Jana Sochonia, przewodniczącego kapituły Stowarzyszenia Wydawców Katolickich. A w zasadzie kuriozalny jest końcowy fragment tego oświadczenia, gdzie rezygnując z przewodniczenia pracom jury duchowny pisze tak:
„Ufam także, zgodnie zresztą z katolicką tradycją, że nie będę w żaden sposób pozbawiany prawa do dalszej twórczej i publicznej aktywności, ani uznany do kogoś, kto stracił wszelkie szanse doskonalenia własnego myślenia, stylu życia oraz postępowania”.
Czyżby ksiądz profesor, duchowny o imponującym dorobku intelektualnym, obawiał się uznania za „persona non grata”? Ktoś jest mi w stanie wyjaśnić o co tu chodzi? Może o. Dostatni? Może wykładający etykę ks. prof. Szostek?
I jeszcze jeden aspekt całej tej sprawy, a właściwie problem, o którym mi chyba niechcący obaj duchowni przypomnieli, a który nie daje mi spokoju już od bardzo dawna. Ów problem zupełnie, ale to zupełnie nie ma związku ze sprawą Grzegorza Brauna i jego „Eugeniki”. Jednak skoro już obaj duchowni – i nie tylko oni – wywołali wilka z lasu, to proszę bardzo: jestem prostym człowiekiem i myślę prosto, choć może często schodzę na manowce. Mianowicie, co mam sądzić o pewnych duchownych, którzy mniej lub bardziej regularnie publikują artykuły na łamach pewnej arcyliberalnej gazety, która traktuje Kościół w sposób… hm… instrumentalny (znów to paskudne słowo niestety!)? Co mam sądzić o tych księżach lub zakonnikach, którzy zamieszczają teksty na łamach prasy promującej aborcję, in vitro, antykoncepcję, czyny homoseksualne, styl życia sprzeczny z moralnością katolicką? Jak mam to ugryźć? Jak sobie z tym poradzić? Co z „integralnością postaw i czynów”? Czy nie zachodzi obawa, że obecność owych duszpasterzy w owych mediach czytelnicy będą traktować „jako promocję postaw, jakie reprezentuje” redakcja owej gazety? Przecież nie chodzi o wywiady – tutaj wiadomo kto jest pytanym, a kto pytającym i kto kogo reprezentuje. Czy mam takiego duchownego traktować jako „persona non grata”? Wdzięczny będę za odpowiedź, bo nie ukrywam, że się już dość solidnie pogubiłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz