piątek, 11 maja 2012

Czelsi, czelsi albo arabski koszmar premiera

Miałem niedawno straszny sen.

Sen z początku był dziwny, a nawet miał przyjemne momenty. Ujrzałem wielką flotę jachtów, którymi do Polski płynęli Arabowie. Płynęli bogaci szejkowie i książęta w wielkich turbanach i ze złotymi łańcuchami na szyjach. Jachty złociły się w majowym słońcu długiego łykendu, a na ich pokładach piękne hurysy umilały czas podróży tańcem brzucha i śpiewem. Bogaci Arabowie wachlowali się petrodolarami i z utęsknieniem wypatrywali lądu i co chwilę któryś z nich pytał niecierpliwie, czy to już Polska? A kiedy padała odpowiedź, że jeszcze nie, smętnie pogrążali się w zadumie i wpatrując się w horyzont palili fajki wodne, a dym z fajek spowijał złocenia jachtów oraz piękne hurysy niczym mgła. Dziwną i niepokojącą rzeczą było to, że niektórzy szejkowie mieli skośne oczy, jak Chińczycy. I oto z któregoś bocianiego gniazda gruchnęła wieść, że już widać ląd i że to Polska. Arabowie wydali radosny okrzyk i zaczęli podskakiwać i wiwatować na cześć kraju nad Wisłą.

I kiedy sobie w tym śnie pomyślałem, dlaczego ci Arabowie tak do naszej Polski płyną, oto nagle jakoś tak się porobiło, że ujrzałem te jachty u brzegu, już przycumowane. A po molo w Sopocie biegał nasz premier i ze łzami w oczach witał szejków i cieszył się, i ściskał każdego z przybyłych, a potem wygłosił przemówienie stojąc w niebieskiej koszuli bez marynarki przy grillu i obracając od czasu do czasu kawałki wołowiny, którymi częstował tych szejków, a oni mlaskali i gładząc się po brzuchach coś tam mówili w swoim języku. Chociaż przedtem mówili po polsku, teraz już tylko po arabsku. Co znowu było dziwne.

Przemówienia w całości dokładnie nie spamiętałem, ale przypominam sobie, że oto premier nasz mówił, jak bardzo się cieszy, że i my wszyscy – czyli Polacy – możemy z nim być i słyszeć, jak nas ci Arabowie chwalą i jak to wspaniale, że nasz kraj wyszedł obronną ręka z kryzysu (w tym miejscu ze zdumieniem ujrzałem, że jeden z Arabów wywija w powietrzu uciętą ręką i pokrzykuje coś wesoło). Próbowałem zrozumieć, co szejkowie mówią o naszym kraju, ale nic nie rozumiałem, bo wszystko było po arabsku, a nikt nie tłumaczył. Mówił również coś nasz premier o nowych miejscach pracy i inwestycjach, i jakie to szczęście dla nas, a szejkowie wymachiwali petrodolarami, hurysy tańczyły wokół nich i roznosiły napoje chłodzące. A niektóre hurysy – niewiadomo dlaczego – miały skośne oczy. Potem ni stąd ni zowąd premier powiedział coś dziwnego, co brzmiało jakoś tak: „Czelsi, czelsi, viki Barcelona” i przekręcając głowę spoglądał znacząco w kamerę telewizyjną, jakby oczekiwał jakiejś odpowiedzi. I tak spoglądał z dziwnym uśmieszkiem, i spoglądał, aż zmęczyłem się tym spojrzeniem okrutnie. Na szczęście, kiedy miałem już krzyknąć z rozpaczy, nastąpiła zmiana.

Ujrzałem jednego z tych szejków, jak jedzie swoim landkruzerem do Gdańska. A jechał do Gdańska, by zarejestrować swój samochód, bo chciał tutaj inwestować i zamieszkać, by dać tym wspaniałym Polakom nowe miejsca pracy. Zobaczyłem, jak ów szejk wysiada z samochodu i robi 88 kroków, by zarejestrować swojego landkruzera. I nie zrobił on 77 kroków. Ani nie zrobił kroków 99. Tylko tych kroków było 88 i ani pół kroku mniej, i ani pół kroku więcej. I czemuś ów szejk zasępił się, a czoło przecięła jakby bruzda zmartwienia.

Następnie jakoś tak się porobiło, że ów szejk jechał w Polskę nową autostradą, przy której stał las fotoradarów i Chińczycy serwujący zupkę chińską. Po drodze ustawiali się burmistrzowie i wójtowie, a ludność witała go solą i rogalami w kształcie półksiężyca. Ale oto nagle okazało się, że autostrada się urwała, Chińczycy gdzieś zniknęli i landkruzer zaczął tonąć kołami w błocie. Wiotkie jak opłatek hurysy pchały landkruzera, a błoto ochlapywało ich piękne brzuszki, one zaś szczebiotały zmartwione coś po arabsku. Ustawione po bokach fotoradary robiły im zdjęcia w rozbłyskach fleszy. W końcu hurysy landkruzera wypchnęły z błota, a tam stała wielka łaciata krowa i patrzyła smętnie na Araba, na jego auto i hurysy. Obok krowy stał policjant i wypisywał krowie mandat za przekroczenie prędkości. Za plecami policjanta – który ku mojemu zdumieniu miał skośne oczy – stał las fotoradarów. Z każdego radaru spadała od czasu do czasu duża szyszka. Gdy taka szyszka upadła, zaczynała rosnąć i rosnąć, aż pojawiał się nowy fotoradar, który zaraz ustawiał się przy drodze. A Arab powtarzał dziwnie: „Dlaczemu? Dlaczemu?” – co pewnie było wyrazem pochwały dla hurys. A jego czoło znów przecięła jakby długa bruzda zmartwienia.

Tu nastąpiła powtórnie zmiana w scenach mojego widzenia. Widziałem, jak szejk wjeżdża zwykłą polną drogą na stację benzynową, by nabrać paliwa. A tam znowu witano go rogalami i solą. I ujrzałem, jak dystrybutor pokazuje cenę litra benzyny: 6, 66 zł. I oto Arab popadł w zadumę, gdy mali chłopcy czyścili mu szyby ludwikiem i wyciągali dłonie po drobne. A on zamiast dać im drobne, wyjął fajkę wodną z samochodu i zapalił. Pykając ową fajkę patrzył w przygnębieniu na cenę i patrzył. Dym z fajki spowijał stację jak mgła. Zaś hurysy roznosiły napoje chłodzące i wachlowały szejka. Dymu było coraz więcej i więcej. Aż nagle zobaczyłem, że to nie stacja benzynowa, tylko ulica Piłsudskiego we Wrocławiu. Po ulicy biegli Arabowie i krzyczeli, i nieśli transparenty w języku arabskim. Krzyczeli zaś Arabowie jakoś tak: „Aldżazira, aldżazira! We will survive!” A na ich czele szedł ojciec Rydzyk z dużym półksiężycem rogala w dłoni. Po obu stronach ulicy były wielkie ekrany, które pokazywały, jak Arabowie niszczą samochód jednej ze stacji telewizyjnych i jak kopią leżącą na ulicy piłkę nożną, ale ona się nie rusza, bo jest dla nich za ciężka, więc każdy z Arabów odskakuje na jednej nodze, trzymając się jednocześnie za drugą.

I nagle pojawił się premier, najpierw na jednym z ekranów, a potem na wszystkich, a Arabowie zatrzymali się, przestali pokrzykiwać i biec, tylko patrzyli się ze zgrozą w te ekrany, a premier znowu jakoś tak mówił, a właściwie pytał dziwnie się uśmiechając: „Czelsi, czelsi, viki Barcelona?” Wyglądało to tak, jakby to ode mnie właśnie oczekiwał jakiejś odpowiedzi. I zbudziłem się z krzykiem, i dopiero po chwili zrozumiałem, że jest noc, leżę w moim łóżku, a to był tylko zły sen.

By ochłonąć, wstałem, poszedłem do kuchni i napiłem się soku pomarańczowego prostu z lodówki. A ponieważ nie mogłem zasnąć, włączyłem komputer. Okazało się, że moja przyjaciółka przysłała mi link do wideobloga premiera. Otworzyłem i dopiero się przeraziłem! A mój krzyk zbudził wszystkich sąsiadów w bloku.

1 komentarz:

  1. Oooooooooooooooooooooo!!!!!!!!!!! mój brzuuuuuch!!! :)))))))))
    Wariat!!!! Oj oj ojjj!!! nawet nie mam sily sie na Ciebie wkurzyć za te złosliwości pod adresem Miłościwie Nam Panującego, bo mnie obezwładniłeś! Prawie sie popłakałam! :)))))))))

    OdpowiedzUsuń