czwartek, 26 kwietnia 2012

Co też u nich słychać po tych wszystkich latach?

Warto poszperać wśród książek przecenionych. Czasami możne się wśród nich trafić prawdziwa gratka. A że ceny książek są wysokie tym bardziej warto poświęcić parę chwil na przebieranie wśród często chaotycznie porozkładanych wydawnictw.

To paradoks, że książka nazwana „jednym z arcydzieł literatury faktu”, która – jak czytamy na skrzydełku okładki – w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku była kupowana spod lady, znalazła się właśnie na półce z przecenami.

Nie znam zbyt dobrze twórczości Krzysztofa Kąkolewskiego. W latach dziewięćdziesiątych zachwycałem się „Diamentem odnalezionym w popiele”. Czytałem wówczas ten znakomicie napisany reportaż w odcinkach na łamach „Tygodnika Solidarność”. Chętnie bym do tej książki powrócił. Jestem przekonany, tak jak byłem wówczas, że powinien ją poznać każdy, kto musiał jako lekturę szkolną „przerabiać” zakłamującą powojenną rzeczywistość powieść J. Andrzejewskiego „Popiół i diament”. Gdy więc wśród przecenionych tytułów wyłowiłem „Co u pana słychać?”, długo się nie zastanawiałem. Któż w końcu nie chciałby kupić dzieła mistrza reportażu za głupie 5 złotych?

Tytułowe pytanie „Co u pana słychać” to pytanie, jakie Kąkolewski postanowił zadać hitlerowskim zbrodniarzom, których nie dosięgła ręka sprawiedliwości i którzy w powojennej rzeczywistości mogli wieść spokojne życie, nie obawiając się szczególnych represji. Nie ma chyba sensu opisywać szczegółowo samej książki, gdyż należy ona w zasadzie do klasyki polskiego reportażu i ciekawy czytelnik bez trudu znajdzie informacje na jej temat, jak również o jej bohaterach w Internecie. Czytana po latach, w nowej rzeczywistości, w dalszym ciągu nie straciła swoich walorów, choć wydaje się, że pokryła się już nieco patyną minionych dziesięcioleci. Czasami niektóre fragmenty mogą nawet budzić – niezamierzony chyba przez autora – uśmiech, jak np. kiedy w trakcie rozmowy z gen. Reinefarthem, mówiąc o odbudowaniu zburzonej Warszawy wykrzykuje: „Pańskie dzieło zostało unicestwione, Warszawa jest piękna.” Oczywiście uśmiech nam na ustach zamiera, gdy sobie uświadomimy, co za tym niemal dziecięcym zachwytem tak naprawdę się kryje i z kim autor rozmawia.

Publikacja ma bez wątpienia wartość jako dokument pewnej epoki, a także źródło historyczne. Znakomicie napisane źródło – dodajmy – bo trudno się po prostu od tej książki oderwać. Czytając ją nieustannie zastanawiałem się, jakie pytania Kąkolewski musiał pominąć ze względów cenzuralnych i czy w ogóle przyszło mu do głowy je postawić? Czy coś zostało wycięte przez cenzurę? Przecież w trakcie lektury aż prosi się o analogie ze Związkiem Sowieckim, o pytania dotyczące inspiracji, jaką bolszewicy stanowili dla hitlerowców (obozy koncentracyjne, eksperymenty na więźniach, przesiedlenia). Dzisiaj trudno chyba sobie wyobrazić, by np. w rozmowie o powstaniu warszawskim pominąć milczeniem czekające na wykrwawienie się miasta oddziały Armii Czerwonej. Czy gen. Reinefarth nie zastanawiał się ani chwili nad tym, co będzie, gdy bolszewicy ruszą dalej i jaki sens ma w tej sytuacji rozprawa z rozpaczliwie walczącą Warszawą? Czy mówiący o przesiedleniach von Fircks nie zająknął się ani słowem o doświadczeniach bolszewików w tej materii, szukając usprawiedliwienia dla takiego postępowania? Czy faktycznie przychodzili mu na myśl przede wszystkim Turcy i Grecy?

Analogie z komunizmem nasuwają się przy lekturze „Co u pana słychać?” nieustannie same. Nawet myślę sobie, że gdyby Kąkolewski mógł napisać tę książkę teraz, to być może miałaby ona dwie części: w pierwszej znalazłyby się rozmowy z dziesięcioma nazistami, a w drugiej z dziesięcioma komunistami. Również tytuły poszczególnych rozdziałów mogłyby być takie same, tylko w nawiasie występowałyby inne nazwiska. Ot, takie XX-wieczne „Żywoty równoległe”. Notabene, czy komuś w ogóle przyszło do głowy, by coś takiego stworzyć? Chyba nie nastręczałoby to specjalnych trudności. Jedynie rozmowy dzisiaj byłoby trudniej przeprowadzić, gdyż bohaterzy tamtych zdarzeń bądź już umarli, bądź wkrótce umrą. Można by nawet zrobić eksperyment i zastąpić nazwiska przepytywanych (lub których Kąkolewski zamierzał przepytać) nazwiskami komunistycznych oprawców, zmienić nazwy miejscowości i obozów koncentracyjnych i założę się, że nikt nie zorientowałby się, że chodziło o hitlerowców, a nie bolszewików. Takie same hasła, takie same usprawiedliwienia, taka sama strategia uników, taka sama wreszcie bezkarność. I tylko czasami zdarza się, że ktoś tak bezczelny jak Kąkolewski usiłuje popsuć dobry sen weteranom budowania „Nowego wspaniałego świata”.

Lektura „Co u pana słychać?” jest pouczająca, gdyż po raz kolejny uświadamia nie tylko głębokie analogie pomiędzy nazizmem a komunizmem, ale również podobne losy hitlerowskich i bolszewickich działaczy. Z jednym może zastrzeżeniem. Otóż, wydaje się, że jednak komunistyczni oprawcy w większości uniknęli karzącej ręki sprawiedliwości, gdy dosięgła ona przynajmniej najważniejszych bohaterów brunatnej rewolucji. Nie trzeba szukać daleko. Wystarczy spojrzeć na własne podwórko. Kąkolewski nie musiałby podróżować do byłego Związku Sowieckiego, by porozmawiać bolszewikami, którzy uniknęli sądu i dożywają spokojnej starości. Od nich też usłyszałby, że należy wybrać przyszłość. Inni mówiliby, że trudno było odróżnić prawdziwych żołnierzy od zwykłych bandytów, a może nawet wyrażaliby podziw dla niektórych bohaterów podziemia. Niektórzy chwaliliby się nawet swoimi osiągnięciami naukowymi. Znany jest również (choć może nie wszystkim) przypadek prokuratora odpowiedzialnego za wyroki śmierci dla polskich patriotów, który teraz pisze sobie książki o deportacjach Polaków w głąb Związku Sowieckiego. Ba! Na podstawie jego powieści powstaje nawet film. Wyobrażacie sobie hitlerowskiego prokuratora odpowiedzialnego za śmierć niewinnych ludzi, po latach piszącego powieści np. o Żydach w czasie okupacji, które z kolei stają się inspiracją dla niemieckiego reżysera? Wolne żarty!

Jeśli mam jakieś obiekcje do obecnego wydania „Co u pana słychać?”, to są to przede wszystkim dwa spostrzeżenia. Fotografie zamieszczone w książce są kiepskiej jakości. Na niektórych, jak na przykład na stronie 201, praktycznie nic nie widać. Być może jednak wydawnictwo nie mogło nic na to poradzić i dysponowało tylko takim materiałem. Może oryginały zdjęć się nie zachowały lub właśnie takie były? Jednak w drugiej sprawie można było coś niecoś zrobić z pewnością. Wznowienie reportażu Kąkolewskiego aż się prosi o jakieś przypisy, posłowie lub wstęp, w których autor opowiedziałby, jak patrzy na swoją książkę po latach, jakie napotkał trudności w jej publikacji tutaj, w Polsce (jeśli w ogóle na takie napotkał), czy musiał z czegoś zrezygnować, itp., itd… Mogło to nawet być w formie wywiadu z samym autorem. No, cóż… Czytelnik tylko może się domyślać, co Kąkolewski powiedziałby teraz. Szkoda.

Krzysztof Kąkolewski, Co u pana słychać?, Zysk i S-ka, Poznań 2010.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz