Nie jestem jakimś szczególnym kinomanem. Jeśli mam wybór:
dobra książka a film, wybiorę książkę. Nie zmienia to jednak faktu, że od czasu
do czasu lubię obejrzeć coś dobrego: albo pobudzającego intelektualnie i
dostarczającego wrażeń artystycznych, albo po prostu niezłą rozrywkę.
Pamiętam, jak przebywając w latach dziewięćdziesiątych w
Dublinie, w epoce, kiedy Polaka rzadko kiedy można było spotkać tam na ulicy,
postanowiłem uzupełnić swoje braki w edukacji filmowej i zobaczyć przynajmniej
część dzieł z klasyki kina. Można było wówczas w stolicy Irlandii pożyczyć po
prostu sprzęt wideo, tak jak i telewizor. W okolicy, w której mieszkałem sporo
mieszkań lub tzw. „bedsittów” wynajmowali studenci, stąd pewnie ktoś wpadł na
pomysł, by wynajmować im sprzęt, tak jak wynajmuje się auta. Nie pamiętam już
skąd miałem telewizor: czy zostawił go poprzedni lokator, czy ktoś mi go
podarował. Z pewnością wypożyczyłem odtwarzacz. Pamiętam, że obejrzałem wówczas
prawie wszystkie filmy Andrieja Tarkowskiego. Kasety znajdowałem w lokalnych
wypożyczalniach. Jedna z nich była całkiem nieźle zaopatrzona. Znalazłem tam
nawet filmy polskie. Zresztą, gdyby nie było i tam ambitniejszych filmów, to
znałem jedną z wypożyczalni, którą mijałem codziennie po drodze z pracy, a
która oferowała filmy dla koneserów.
Ostatnio dopadł mnie jakiś wirus i nie puszczał przez ponad
tydzień. Ponieważ sił starczało mi tylko na przeglądanie Internetu, czytanie
szło z trudem, postanowiłem zobaczyć coś z klasyki. Nie wiem, jak to się stało,
ale zacząłem szukać filmów Sergio Leone. Zobaczyłem „A Fistful of Dollars”, „The Good, the Bad and the Ugly”,
„For a Few Dollars More” oraz „Once Upon a Time In the West”. Do tego
wszystkiego dołożyłem jeszcze jeden – nieco denerwujący (zarówno główną
postacią, jak i pewnymi rozwiązaniami komediowymi), ale z kapitalną sceną
otwierającą (w której czuć było muśnięcie geniuszu Leone – podobno reżyserował
niektóre z jego fragmentów) „My Name Is Nobody”, którego reżyserem był Tonino
Valerii. Frajda była podwójna: po raz pierwszy oglądałem te filmy w całości po
angielsku i była to rozrywka na naprawdę wysokim poziomie (co może się wydawać
paradoksalne, jeśli się pamięta, że były to w większości produkcje niskobudżetowe).
Niektóre ze scen mógłbym z lubością oglądać po raz kolejny, tak jak zawsze
chętnie wracam do ulubionych fragmentów „Blade Runnera” czy „The Fifth
Element”.
Niestety żadnego z tych filmów nie obejrzałem czerpiąc z
tzw. legalnego źródła. Co piszę z prawdziwą przykrością, by uważam, że autorom
lub spadkobiercom ich praw autorskich należy się wynagrodzenie za włożoną
pracę. W większości znalazłem je na popularnym YouTube, co zmusiło mnie do
oglądania części z nich z jakimiś dziwnymi napisami (niekiedy dziwnie
niezsynchronizowanymi z akcją, co już miało najmniejsze znaczenie, bo i tak
były w niezrozumiałym języku, choć nie przeszkadzało to zauważyć tego braku
synchronizacji).
Cóż było jednak robić, skoro tzw. „legalne źródła” nie mają
działu klasyki, w którym można by na przykład wypożyczyć sobie za sensowną
kwotę pakiet filmów Sergio Leone albo innego mistrza kina? Nie ma też już
wypożyczalni płyt DVD, więc nie mogłem poprosić żony, by przywiozła mi po
drodze coś z pracy. Gdybym chciał sobie dzisiaj obejrzeć filmy Tarkowskiego,
mogę jedynie pomarzyć.
Problem nie dotyczy jednak tylko filmów z klasyki kina. To
samo z filmami najnowszymi. Od dawna czekam, aż np. „American Sniper” Clinta
Eastwooda czy „Interstellar” będą dostępne do wypożyczenia za jakąś sensowną kwotę.
Gdyby istniała sieć wypożyczalni DVD, filmy te pewnie już dawno obejrzałbym jak
najbardziej legalnie, tak jak wszelkie inne obrazy warte zobaczenia, a których
z różnych powodów nie zobaczyłem w kinie.
Niestety okazuje się, że doba Internetu to czas, kiedy
zamiast poszerzenia dostępu do dzieł filmowych mamy właściwie tego dostępu
ograniczenie. Nie wiem, na czym polega polityka płatnych portali, a może samych
producentów tych filmów. Dlaczego wybitniejsze produkcje nie są dostępne w
opcji do wypożyczenia, ale jedynie do kupienia? Wierzę, że „American Sniper”
Eastwooda to film wybitny, ale naprawdę nie mam potrzeby kupowania go za kwotę,
za którą mógłbym kupić np. dwie dobre książki. I chyba takich widzów jest
więcej, stąd niestety popularność portali, które oferują pirackie wersje
ostatnich hitów kinowych. Wysokie ceny takich filmów napędzają tylko nielegalne
ich rozprowadzanie. Sądzę, że wielu widzów wolałoby jednak zapłacić kwotę np.
10 zł za wypożyczenie i obejrzeć te obrazy w dobrej jakości i jeszcze na
dodatek z możliwością wyboru wersji językowej niż w kiepskiej, pirackiej
wersji, gdzie tłumaczenie jest kiepskie, a na dodatek nie ma opcji językowych.
Ja w każdym razie tak, bo przecież twórcy należy się wynagrodzenie za pracę.
Dlaczego więc, jak się wydaje, firmy działają na swoją niekorzyść? O co w tym
wszystkim chodzi? Skąd te utrudnienia w dostępie do dobrych filmów? Przecież
więcej widzów wypożyczy film, zamiast kupować go za jakieś absurdalne kwoty, a
tym samym przyniesie większy zysk zarówno portalom oferującym legalne
oglądanie, jak i samym producentom. Zwłaszcza, jeśli film spodoba się tak
bardzo, że ktoś będzie chciał nie tylko jeszcze raz go obejrzeć wypożyczając,
ale może kupując tym razem na własność!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz