niedziela, 2 października 2011

Z życia mikrobów XX - Skrajnie złoty środek

Zupełnie przypadkiem obejrzałem sobie w telewizji fragment pewnego „szołu” z okazji wręczenia pewnej znanej nagrody literackiej. Moje zetknięcia z telewizją są jak najbardziej przypadkowe, gdyż – co część czytelników tego bloga już wie – owego niezbędnego sprzętu nie posiadam i raczej do tej pory nic mnie nie przekonało, by ów cudowny obiekt pożądania wielu nabyć. W końcu nie uśmiecha mi się płacenie abonamentu na np. gościnne występy w roli eksperta muzycznego wyznawcy szatana. Niech idzie do diabła. Nie wiem też, czy chciałbym łożyć swoją krwawicę na nadawanie w telewizji publicznej relacji na żywo z podobnych imprez, jak wspomniana na początku uroczystość.

Mniejsza o to. Wrócimy do literatury. Otóż, usłyszałem w trakcie oglądanego programu wypowiedź jednego z poprzednich laureatów owej literackiej nagrody. Dowiedziałem się z niej, że jego krytycy to z jednej strony „niedouczeni” katoprawicowy, a z drugiej młodzi lewicowcy, którzy odreagowują w ten sposób stres z dzieciństwa, gdy musieli służyć do mszy jako ministranci. A niewątpliwie nie służyli dobrowolnie, tylko ich do tego zmuszano.

Podbudowany taką zjadliwą egzegezą krytycznych tekstów o twórczości owego pisarza przez samego pisarza dokonaną, zacząłem się na nowo zastanawiać, czy aby na pewno powinienem za czytanie jego wiekopomnego dzieła się zabierać. Tak się składa, że chwilę wcześniej nieopatrznie wolę lektury nagrodzonej książki wyraziłem. Chciałem albowiem przekonać się osobiście, czy faktycznie doceniona przez szacowne jury twórczość wiekopomna jest i na wieniec laurowy zasługuje. O słodka naiwności! Nierozważnie mógłbym narazić się na ostre jak bicz słowa wielkiego artysty pióra i okazać się niedouczonym katoprawicowym oszołomem. Albo nawet zostać zaliczonym do tej drugiej grupy, bom przecież ministrantem był i do mszy służył. Choć do tej pory jakoś nie miałem poczucia szczególnej traumy z tym związanej i nie przypominam sobie, by mnie ktoś nahajką do kościoła gonił. A i z lewicą nigdy mi nie było po drodze. Ale kto wie?

Postanowiłem zatem przed lekturą najpierw uzupełnić braki swojej wiedzy i umówiłem się na wizytę do psychiatry, by się przekonać, czy aby bycie ministrantem w dzieciństwie nie pozostawiło w mojej psychice jakichś trwałych, acz nieuświadomionych, urazów. W moim postanowieniu utwierdziły mnie słowa prezenterki telewizyjnej, która podsumowała wypowiedź wybitnego twórcy stwierdzeniem, że skoro nie prawica ani nie lewica, to pozostaje złoty środek.


– Skrajnie złoty środek – wtrącił filozoficznie Kłapouchy, przeżuwając oset.


A po chwili dłuższego milczenia dodał:


– Ale ja tam się nie znam. Jestem niedouczonym malkontentem przecież.


Na szczęście na horyzoncie Prosiaczka nie było.


– Hmm... – drzucił znowu osiołek po kolejnej i znacznie dłuższej chwili zadumy – jednak ministrantem nigdy nie byłem. – Po czym spojrzał z niepokojem na złowieszczo pogodne niebo.

1 komentarz:

  1. Terezjuszu, to piekny tekst, ja ministrantką nigdy nie bylam, choc tu w Alzacji dłogowlose, delikatne, blondynki chetnie garną sie do posług podczas mszy św, ale to juz inne pokolenie ;), nie wiem tez co za nagroda i za co, ale tekst zjadliwy odrobine podoba mi sie bardzo.
    Już zupełnie prywatnie muszę przyznać, że jestem troszkę zagubiona pomiedzy naszą katolicka wiarą ze wszystkimi złoceniami, szatami i rytualami, ktore lubie, bo nasze, a porotestantyzmem, ktory poznaje dzieki rodzinnym i ekumenicznym swietom.
    No coz "skrajnie zloty srodek", to jest to, co mi pozostaje, przygladac sie innym, a doceniac swoje :))
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń