sobota, 28 maja 2016

Nauka chodzenia po drodze wytyczonej cierpieniem


Kiedy przed laty słyszałem o „Dzienniczku” s. Faustyny Kowalskiej, wyobrażałem sobie jakieś pobożne zapiski – kilka-kilkanaście stron notatek niewykształconej zakonnicy. W sumie nic, co mogłoby zaprzątać uwagę człowieka wykształconego. Powoływanie się na „Dzienniczek” ludzi ze środowiska „Frondy” oraz paru nawróconych muzyków uważałem za rodzaj ekstrawagancji i prowokacji wobec mainstreamu. Myląca zresztą była również sama nazwa, sugerująca coś niewielkiego, małego, mało ważnego, wręcz dziecinnego. Gdy po wielu latach sięgnąłem wreszcie po „Dzienniczek” i zacząłem czytać, byłem wstrząśnięty – oto miałem przed sobą dzieło mistyczne, w którym odnajdywałem zarówno źródło inspiracji, pożywkę duchową, jak i fragmenty równe stronom zapisanym przez św. Teresę z Avila czy św. Jana od Krzyża – chociaż spisywała je prosta zakonnica. Żałowałem, że po książkę nie sięgnąłem dużo wcześniej.

Podobny błąd o mały włos popełniłbym – a w zasadzie popełniłem – w przypadku „Potęgi nadziei” ks. Mariusza Bernysia. Kiedy wyciągnąłem tę niepozorną książeczkę z folii, w którą owinięte było wielkanocne wydanie tygodnika „Do Rzeczy”, przekartkowałem ją i odłożyłem na stolik przy sofie. Ot, jakieś pobożne teksty przeplatane „rymowankami” – lektura na Wielkanoc, ale chyba nic interesującego. Ani tytuł – sugerujący zresztą jeden z popularnych poradników – mnie nie zaintrygował, ani nazwisko autora mi nic nie mówiło. I pewnie robiąc przedświąteczne porządki odłożyłbym ją gdzieś na półkę i z czasem zapomniał. Na szczęście jeszcze tego samego albo następnego dnia przeczytałem wywiad z ks. Bernysiem z poprzedniego wydania tygodnika. Był on na tyle zajmujący, że ponownie sięgnąłem po „Potęgę nadziei” i... wciągnęło mnie bez reszty.
Zestawienie z „Dzienniczkiem” s. Faustyny nie jest przypadkowe – stanowi on bowiem ważny punkt odniesienia w rozważaniach ks. Bernysia, co zresztą odzwierciedla podtytuł: „Opowieść o cierpieniu i miłosierdziu Boga”. „Odzwierciedla” – choć tego z początku sobie nie uświadomiłem. Zabawne natomiast jest to, że z podobnym lekceważeniem podszedłem do obu dzieł.

Gdybym miał porównać do czegoś zapiski ks. Bernysia, to porównałbym je do... czytanego przed laty „Zawału” Mirona Białoszewskiego. W obu przypadkach mamy tematykę szpitalną i obie książki czyta się z zapartym tchem. Ale na tym też chyba skończyłoby się porównanie. Białoszewski był ateistą i nie przypominam sobie kontekstu religijnego w jego lingwistycznej opowieści (choć w innych jego utworach można odnaleźć paradoksalnie elementy franciszkanizmu). Notatki autora „Potęgi nadziei” natomiast, choć nie pozbawione kontekstu literackiego i przeplatane wierszami (dość tradycyjnymi w formie trzeba przyznać, dalekimi od awangardowych eksperymentów), to przede wszystkim opowieść o cierpieniu i spotkaniu z Bogiem, z Jego miłosierdziem w sytuacjach, które po ludzku są tegoż miłosierdzia zaprzeczeniem.

Książka ks. Mariusza Bernysia to nie dywagacje kapłana bowiem, który wykłada na uczelni, studiuje pilnie mistrzów teologii i na tej podstawie spisuje swoje przemyślenia. To zapiski duchownego, który ma okazję oglądać cierpienie w jego często trudnej do zniesienia postaci i to wówczas, kiedy nadziei na wyzdrowienie nie ma praktycznie wcale. Choć, jak autor sam przyznaje, nie miał przygotowania do pracy z chorymi, a z pewnością bardziej pociągała go właśnie kariera akademicka, przyszło mu nieść posługę duszpasterską na tym trudnym froncie (skojarzenia militarne jak najbardziej uzasadnione, śmierć staje się tu chlebem powszednim) pracy kapłańskiej. Jak na ironię napisał doktorat o św. Faustynie, a teraz właśnie przyszła konfrontacja z cierpieniem bezpośrednio, nie tylko na stronach „Dzienniczka”, choć i tamto było przeżyte i jak najbardziej realne.

Już niemal na samym początku mamy mocny akcent, po którym wszystko inne może wydawać się zwykłą błahostką (choć błahostką przecież nie jest). Oto ksiądz poeta, którego pasją jest literatura, czego te notatki szpitalne są również świadectwem, musi stanąć twarzą w twarz z realnym bólem – z cierpieniem dla wielu z nas niewyobrażalnym, od którego wielu, jeśli nie każdy, odwrócić siłą rzeczy musi się ze wstrętem, z przerażeniem. Wydawać się może wręcz, że w obliczu takiego ogromu cierpienia, że w konfrontacji z taką męką i osamotnieniem człowieka, pisanie poezji jest czymś absurdalnym, niemożliwym, że wierzyć jeszcze w miłosiernego Boga przy tym jest po prostu rzeczą niewykonalną.

I tutaj okazuje się, że wprost przeciwnie – to w tych sytuacjach granicznych, sytuacjach tragicznych ks. Bernyś odnajduje nie tylko Boga, ale i Boga miłosiernego. A przecież ma do czynienia nie „tylko” z samym cierpieniem, ale i ze śmiercią. Jak sam na wstępie zauważa, wielu z jego szpitalnych przyjaciół już po prostu nie ma wśród nas. To bezpośrednie doświadczenie zmagania z bólem, sytuacji granicznych sprawia, że „Potęgę nadziei” czyta się z zapartym tchem. To nie jest jedynie literatura, to nie są notatki pięknoducha, a jeśli już, to pięknoducha, który ujrzał głębię ludzkiej nędzy, a w niej paradoksalnie potęgę ducha.

Ktoś może powiedzieć, że jak trwoga, to do Boga. Jednak szpitalne przeżycia księdza Mariusza Bernysia przeczą temu stwierdzeniu albo przynajmniej pokazują, że nie zawsze tak jest. Bo przecież są i tacy, którzy albo nie chcą spotkania z kapłanem, odrzucają go, albo – jakby nie zdawali sobie sprawy z powagi sytuacji – odkładają pojednanie z Panem Bogiem na potem, albo wreszcie złorzeczą Bogu, nie potrafiąc zrozumieć swojego krzyża, przyjąć go. Nie ma tu zresztą czarno-białej wizji. Są osoby przeżywające swoje szpitalne doświadczenie w różny sposób. Są nawet tacy, którzy błogosławią wręcz cierpienie, bo dopiero wówczas odnajdują Boga, wracają do niego po latach. Tak jest w przypadku jednego z głównych bohaterów tej opowieści. Nie brak też tutaj sytuacji niezwykłych, po ludzku niewytłumaczalnych, które można określić jednym słowem, traktowanym przez współczesność nieufnie – cud.

Są tu zatem różne oblicza bólu, jeśli można to tak ująć. I jak określił to autor, jest to nauka „chodzenia po drodze wytyczonej cierpieniem”. Niełatwa to nauka. I niełatwa prawda do przyjęcia, zwłaszcza w cywilizacji, która afirmuje młodość, zabawę, przyjemność, użycie. Tymczasem ks. Bernyś nie pozostawia złudzeń:

Przez strapienia, cierpienie, poczucie nędzy, krzyż, chorobę, samotność najszybciej dusza oczyszcza się z wszelkich przywiązań. Łatwiej jest zrezygnować z własnych wyobrażeń i planów. Przecież Bóg może mieć zupełnie inne plany, a Boży plan jest zawsze planem miłości. Przecież każdy człowiek ma swoją niepowtarzalną drogę do zbawienia, którego celem jest Bóg.

Jeśli ktoś myśli, że jak pójdzie za Jezusem, to żadne cierpienie już go nie dotknie, jest w wielkim błędzie. Ci, którzy postanowili pójść drogą Jezusa, powinni wiedzieć, że jest ona wąska i kończy się krzyżem.     

Ks. Mariusz Bernyś, Potęga nadziei. Opowieść o cierpieniu człowieka i miłosierdziu Boga, Prawdziwe Jedzenie, Warszawa 2016.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz