Kiedy przed laty słyszałem o „Dzienniczku” s. Faustyny
Kowalskiej, wyobrażałem sobie jakieś pobożne zapiski – kilka-kilkanaście stron
notatek niewykształconej zakonnicy. W sumie nic, co mogłoby zaprzątać uwagę
człowieka wykształconego. Powoływanie się na „Dzienniczek” ludzi ze środowiska
„Frondy” oraz paru nawróconych muzyków uważałem za rodzaj ekstrawagancji i
prowokacji wobec mainstreamu. Myląca zresztą była również sama nazwa,
sugerująca coś niewielkiego, małego, mało ważnego, wręcz dziecinnego. Gdy po
wielu latach sięgnąłem wreszcie po „Dzienniczek” i zacząłem czytać, byłem
wstrząśnięty – oto miałem przed sobą dzieło mistyczne, w którym odnajdywałem
zarówno źródło inspiracji, pożywkę duchową, jak i fragmenty równe stronom
zapisanym przez św. Teresę z Avila czy św. Jana od Krzyża – chociaż spisywała
je prosta zakonnica. Żałowałem, że po książkę nie sięgnąłem dużo wcześniej.
Podobny błąd o mały włos popełniłbym – a w zasadzie
popełniłem – w przypadku „Potęgi nadziei” ks. Mariusza Bernysia. Kiedy
wyciągnąłem tę niepozorną książeczkę z folii, w którą owinięte było wielkanocne
wydanie tygodnika „Do Rzeczy”, przekartkowałem ją i odłożyłem na stolik przy
sofie. Ot, jakieś pobożne teksty przeplatane „rymowankami” – lektura na
Wielkanoc, ale chyba nic interesującego. Ani tytuł – sugerujący zresztą jeden z
popularnych poradników – mnie nie zaintrygował, ani nazwisko autora mi nic nie
mówiło. I pewnie robiąc przedświąteczne porządki odłożyłbym ją gdzieś na półkę
i z czasem zapomniał. Na szczęście jeszcze tego samego albo następnego dnia
przeczytałem wywiad z ks. Bernysiem z poprzedniego wydania tygodnika. Był on na
tyle zajmujący, że ponownie sięgnąłem po „Potęgę nadziei” i... wciągnęło mnie
bez reszty.
Zestawienie z „Dzienniczkiem” s. Faustyny nie jest
przypadkowe – stanowi on bowiem ważny punkt odniesienia w rozważaniach ks.
Bernysia, co zresztą odzwierciedla podtytuł: „Opowieść o cierpieniu i
miłosierdziu Boga”. „Odzwierciedla” – choć tego z początku sobie nie uświadomiłem.
Zabawne natomiast jest to, że z podobnym lekceważeniem podszedłem do obu dzieł.
Gdybym miał porównać do czegoś zapiski ks. Bernysia, to
porównałbym je do... czytanego przed laty „Zawału” Mirona Białoszewskiego. W
obu przypadkach mamy tematykę szpitalną i obie książki czyta się z zapartym
tchem. Ale na tym też chyba skończyłoby się porównanie. Białoszewski był
ateistą i nie przypominam sobie kontekstu religijnego w jego lingwistycznej
opowieści (choć w innych jego utworach można odnaleźć paradoksalnie elementy
franciszkanizmu). Notatki autora „Potęgi nadziei” natomiast, choć nie
pozbawione kontekstu literackiego i przeplatane wierszami (dość tradycyjnymi w
formie trzeba przyznać, dalekimi od awangardowych eksperymentów), to przede
wszystkim opowieść o cierpieniu i spotkaniu z Bogiem, z Jego miłosierdziem w
sytuacjach, które po ludzku są tegoż miłosierdzia zaprzeczeniem.
Książka ks. Mariusza Bernysia to nie dywagacje kapłana
bowiem, który wykłada na uczelni, studiuje pilnie mistrzów teologii i na tej
podstawie spisuje swoje przemyślenia. To zapiski duchownego, który ma okazję
oglądać cierpienie w jego często trudnej do zniesienia postaci i to wówczas,
kiedy nadziei na wyzdrowienie nie ma praktycznie wcale. Choć, jak autor sam
przyznaje, nie miał przygotowania do pracy z chorymi, a z pewnością bardziej
pociągała go właśnie kariera akademicka, przyszło mu nieść posługę
duszpasterską na tym trudnym froncie (skojarzenia militarne jak najbardziej
uzasadnione, śmierć staje się tu chlebem powszednim) pracy kapłańskiej. Jak na
ironię napisał doktorat o św. Faustynie, a teraz właśnie przyszła konfrontacja
z cierpieniem bezpośrednio, nie tylko na stronach „Dzienniczka”, choć i tamto
było przeżyte i jak najbardziej realne.
Już niemal na samym początku mamy mocny akcent, po którym
wszystko inne może wydawać się zwykłą błahostką (choć błahostką przecież nie
jest). Oto ksiądz poeta, którego pasją jest literatura, czego te notatki
szpitalne są również świadectwem, musi stanąć twarzą w twarz z realnym bólem –
z cierpieniem dla wielu z nas niewyobrażalnym, od którego wielu, jeśli nie
każdy, odwrócić siłą rzeczy musi się ze wstrętem, z przerażeniem. Wydawać się
może wręcz, że w obliczu takiego ogromu cierpienia, że w konfrontacji z taką
męką i osamotnieniem człowieka, pisanie poezji jest czymś absurdalnym,
niemożliwym, że wierzyć jeszcze w miłosiernego Boga przy tym jest po prostu
rzeczą niewykonalną.
I tutaj okazuje się, że wprost przeciwnie – to w tych
sytuacjach granicznych, sytuacjach tragicznych ks. Bernyś odnajduje nie tylko
Boga, ale i Boga miłosiernego. A przecież ma do czynienia nie „tylko” z samym
cierpieniem, ale i ze śmiercią. Jak sam na wstępie zauważa, wielu z jego
szpitalnych przyjaciół już po prostu nie ma wśród nas. To bezpośrednie
doświadczenie zmagania z bólem, sytuacji granicznych sprawia, że „Potęgę
nadziei” czyta się z zapartym tchem. To nie jest jedynie literatura, to nie są
notatki pięknoducha, a jeśli już, to pięknoducha, który ujrzał głębię ludzkiej
nędzy, a w niej paradoksalnie potęgę ducha.
Ktoś może powiedzieć, że jak trwoga, to do Boga. Jednak
szpitalne przeżycia księdza Mariusza Bernysia przeczą temu stwierdzeniu albo
przynajmniej pokazują, że nie zawsze tak jest. Bo przecież są i tacy, którzy
albo nie chcą spotkania z kapłanem, odrzucają go, albo – jakby nie zdawali
sobie sprawy z powagi sytuacji – odkładają pojednanie z Panem Bogiem na potem,
albo wreszcie złorzeczą Bogu, nie potrafiąc zrozumieć swojego krzyża, przyjąć
go. Nie ma tu zresztą czarno-białej wizji. Są osoby przeżywające swoje szpitalne
doświadczenie w różny sposób. Są nawet tacy, którzy błogosławią wręcz
cierpienie, bo dopiero wówczas odnajdują Boga, wracają do niego po latach. Tak
jest w przypadku jednego z głównych bohaterów tej opowieści. Nie brak też tutaj
sytuacji niezwykłych, po ludzku niewytłumaczalnych, które można określić jednym
słowem, traktowanym przez współczesność nieufnie – cud.
Są tu zatem różne oblicza bólu, jeśli można to tak ująć. I
jak określił to autor, jest to nauka „chodzenia po drodze wytyczonej
cierpieniem”. Niełatwa to nauka. I niełatwa prawda do przyjęcia, zwłaszcza w
cywilizacji, która afirmuje młodość, zabawę, przyjemność, użycie. Tymczasem ks.
Bernyś nie pozostawia złudzeń:
Jeśli ktoś myśli, że jak pójdzie za Jezusem, to żadne cierpienie już go nie dotknie, jest w wielkim błędzie. Ci, którzy postanowili pójść drogą Jezusa, powinni wiedzieć, że jest ona wąska i kończy się krzyżem.
Ks. Mariusz Bernyś, Potęga nadziei. Opowieść o cierpieniu
człowieka i miłosierdziu Boga, Prawdziwe Jedzenie, Warszawa 2016.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz