W swojej biografii Hilairego Belloca „Old Thunder” Joseph
Pearce opisuje w pewnym momencie pojedynek poetycki, w jakim autor „Wielkich
herezji” wziął udział. Ów pojedynek rozegrał się w Londynie na początku XX
wieku, jeszcze przed wybuchem I wojny światowej. Hilaire Belloc zajął w nim
drugie miejsce. Wśród uczestników tego konkursu znalazł się także Ezra Pound.
Ów poeta „właśnie pojawił się w literackim Londynie, nosząc jeden kolczyk,
który pewne panie uważały za bardzo skandaliczny”.
Kiedy doszedłem do tego fragmentu parsknąłem śmiechem.
Książkę Pearce’a czytałem na wakacjach. Spędzaliśmy je z żoną na Krecie w
hotelu sprzedanym nam przez znane biuro podróży na zasadzie: „zmienimy twoje
wakacyjne marzenia na nasze”, tzn. „my wiemy lepiej, czego wam trzeba i w
ostatniej chwili przed wyjazdem poinformujemy was, że zarezerwowany pół roku
temu hotel jest niedostępny”.
Otóż hotel, podsunięty nam w zastępstwie, był bardzo
rodzinny. Nie mam nic przeciwko hotelom dla rodzin. Wprost przeciwnie –
popieram takie inicjatywy całym sercem. Problem w tym, że planowaliśmy z żoną
coś kameralnego i spokojnego. Tymczasem znaleźliśmy się w otoczeniu głównie
skandynawskich par i rodzin z dziećmi. Nie mam nic przeciwko Skandynawom. Problem
w tym, że owi potomkowie wikingów byli... no cóż... specyficzni. Jakieś 10-20
lat temu pewnie uciekłbym z tego hotelu w popłochu obawiając się o życie i
cześć mojej żony, domagając się asysty greckiej policji oraz odszkodowania od
biura podróży.
„Pewne panie” z początków XX wieku kolczyk w uchu Ezry
Pounda uznałyby z pewnością za niewinny wybryk, gdyby trafiły do naszego
hotelu. Bez dwóch zdań salwowałyby się również z niego ucieczką, jeśli
wcześniej nie straciłyby przytomności z wrażenia. Ujrzałyby bowiem wokół istny
pokaz sztuki tatuażu. Na żywo. Na obnażonych mniej lub bardziej ciałach
potomków słynnych morskich barbarzyńców.
Jeśli od czasu do czasu odruchowo chwytałem się za portfel i
sprawdzałem, czy mam jeszcze komórkę, to nie było w tym nic dziwnego. Miałem
uczucie, jakbym był na obozie duńskiej, szwedzkiej, a może norweskiej
resocjalizacji (w oczach miałem komfortowe warunki, w jakich wyrok więzienia
odsiaduje Breivik).
Kilka obrazów utkwiło mi żywo w pamięci. Oto pewien brodaty
jegomość siedzi w basenie – na głowie granatowa przeciwsłoneczna czapeczka.
Jego wystający z wody, „dziarany” tułów wyglądał, jakby ktoś oblał go
atramentem. Dwie „puszyste” Walkirie rozkładają się przy basenie, wylewając się
ze swoich strojów kąpielowych – niemal jak wyjęte z karykatur przedstawiających
żony wikingów – brakowało tylko charakterystycznych hełmów z potężnymi rogami.
Jedna z nich przynajmniej wykazała się zmysłem „estetycznym” – jej tatuaż był
kolorowy: po potężnej łydce wiły się jakieś ryby czy inne morskie stwory. W
sali przy napojach stoi młoda, ładna blondynka. Obraca się bokiem i widzę, że
po jej nodze pną się granatowo-czarne bazgroły, które kończą się gdzieś na
szyi. I jeszcze jeden, bynajmniej nie ostatni, przypadek: obok stolika, przy
którym spożywamy posiłek, przechodzi pewien młodzieniec ze zwieszonymi jak
goryl ramionami i swoją posturą mocno to zwierzę przypominając. Oba ramiona, a
także tułów pobazgrane granatowymi esami-floresami. Tutaj na serio
zastanawiałem się, czy to aby nie jakiś bandzior na wakacjach.
„Pewne panie” z literackiego Londynu początków XX wieku na
pewno nie chciałyby spędzać wakacji w takim towarzystwie. My także czuliśmy się
nieswojo. A to przecież po prostu współczesna Europa. Coś, co niegdyś kojarzyło
się z marynarzami i światkiem kryminalnym, teraz stało się normą. Smutne wydało
mi się, że dla dzieci, które w tym rodzinnym hotelu spędzały wakacje, to
normalność. Wokół siebie oglądały przecież na co dzień oszpecone ciała
(doprawdy trudno nazwać to „sztuką” – choć pewnie „wyrafinowani” naziści
zrobiliby sobie z tego niejeden ciekawy abażur – aż ciarki przechodzą po
plecach na samą myśl).
Przez dwa tygodnie postanowiłem wyłączyć się i odpocząć,
trzymając z daleka od masmediów. Kiedy wróciliśmy do Polski, zwróciłem w
szczególności uwagę na jedną z informacji z Wielkiej Brytanii. Brytyjczycy
ustawiali się do salonów tatuażu, by dać „wydziarać” sobie pszczółkę. Taki gest
solidarności z Manchesterem. Pomyślałem sobie, że strasznie to głupie. Choć ci
biedni ludzie pewnie mieli dobre intencje – chcieli jakoś wyrazić swoją
solidarność i łączność z ofiarami.
Cóż... oni już nie znają czegoś takiego, jak świętych
obcowanie, modlitwa jest dla nich pewnie czymś obcym i niezrozumiałym, Msza
Święta wydaje im się zapewne czymś nudnym. Tak samo zresztą chyba obcy jest im
duch walki. Zamiast więc modlitwy, tatuują się. Zamiast przeciwstawić się
przemocy, broniąc swoje rodziny, rysują kolorowe obrazki na chodnikach...
W Księdze Kapłańskiej czytamy: „Nie będziecie nacinać ciała
na znak żałoby po zmarłym. Nie będziecie się tatuować” (Kpł 19,28). Kiedyś
wydawało mi się, że to stary zakaz mający znaczenie i sens jedynie w czasach
starożytnego Izraela. Okazuje się, że brzmi jakoś dziwnie aktualnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz