piątek, 9 czerwca 2017

Kolczyk w uchu Ezry Pounda i „dziarana” Europa


W swojej biografii Hilairego Belloca „Old Thunder” Joseph Pearce opisuje w pewnym momencie pojedynek poetycki, w jakim autor „Wielkich herezji” wziął udział. Ów pojedynek rozegrał się w Londynie na początku XX wieku, jeszcze przed wybuchem I wojny światowej. Hilaire Belloc zajął w nim drugie miejsce. Wśród uczestników tego konkursu znalazł się także Ezra Pound. Ów poeta „właśnie pojawił się w literackim Londynie, nosząc jeden kolczyk, który pewne panie uważały za bardzo skandaliczny”. 

Kiedy doszedłem do tego fragmentu parsknąłem śmiechem. Książkę Pearce’a czytałem na wakacjach. Spędzaliśmy je z żoną na Krecie w hotelu sprzedanym nam przez znane biuro podróży na zasadzie: „zmienimy twoje wakacyjne marzenia na nasze”, tzn. „my wiemy lepiej, czego wam trzeba i w ostatniej chwili przed wyjazdem poinformujemy was, że zarezerwowany pół roku temu hotel jest niedostępny”. 

Otóż hotel, podsunięty nam w zastępstwie, był bardzo rodzinny. Nie mam nic przeciwko hotelom dla rodzin. Wprost przeciwnie – popieram takie inicjatywy całym sercem. Problem w tym, że planowaliśmy z żoną coś kameralnego i spokojnego. Tymczasem znaleźliśmy się w otoczeniu głównie skandynawskich par i rodzin z dziećmi. Nie mam nic przeciwko Skandynawom. Problem w tym, że owi potomkowie wikingów byli... no cóż... specyficzni. Jakieś 10-20 lat temu pewnie uciekłbym z tego hotelu w popłochu obawiając się o życie i cześć mojej żony, domagając się asysty greckiej policji oraz odszkodowania od biura podróży. 

„Pewne panie” z początków XX wieku kolczyk w uchu Ezry Pounda uznałyby z pewnością za niewinny wybryk, gdyby trafiły do naszego hotelu. Bez dwóch zdań salwowałyby się również z niego ucieczką, jeśli wcześniej nie straciłyby przytomności z wrażenia. Ujrzałyby bowiem wokół istny pokaz sztuki tatuażu. Na żywo. Na obnażonych mniej lub bardziej ciałach potomków słynnych morskich barbarzyńców. 

Jeśli od czasu do czasu odruchowo chwytałem się za portfel i sprawdzałem, czy mam jeszcze komórkę, to nie było w tym nic dziwnego. Miałem uczucie, jakbym był na obozie duńskiej, szwedzkiej, a może norweskiej resocjalizacji (w oczach miałem komfortowe warunki, w jakich wyrok więzienia odsiaduje Breivik). 

Kilka obrazów utkwiło mi żywo w pamięci. Oto pewien brodaty jegomość siedzi w basenie – na głowie granatowa przeciwsłoneczna czapeczka. Jego wystający z wody, „dziarany” tułów wyglądał, jakby ktoś oblał go atramentem. Dwie „puszyste” Walkirie rozkładają się przy basenie, wylewając się ze swoich strojów kąpielowych – niemal jak wyjęte z karykatur przedstawiających żony wikingów – brakowało tylko charakterystycznych hełmów z potężnymi rogami. Jedna z nich przynajmniej wykazała się zmysłem „estetycznym” – jej tatuaż był kolorowy: po potężnej łydce wiły się jakieś ryby czy inne morskie stwory. W sali przy napojach stoi młoda, ładna blondynka. Obraca się bokiem i widzę, że po jej nodze pną się granatowo-czarne bazgroły, które kończą się gdzieś na szyi. I jeszcze jeden, bynajmniej nie ostatni, przypadek: obok stolika, przy którym spożywamy posiłek, przechodzi pewien młodzieniec ze zwieszonymi jak goryl ramionami i swoją posturą mocno to zwierzę przypominając. Oba ramiona, a także tułów pobazgrane granatowymi esami-floresami. Tutaj na serio zastanawiałem się, czy to aby nie jakiś bandzior na wakacjach. 

„Pewne panie” z literackiego Londynu początków XX wieku na pewno nie chciałyby spędzać wakacji w takim towarzystwie. My także czuliśmy się nieswojo. A to przecież po prostu współczesna Europa. Coś, co niegdyś kojarzyło się z marynarzami i światkiem kryminalnym, teraz stało się normą. Smutne wydało mi się, że dla dzieci, które w tym rodzinnym hotelu spędzały wakacje, to normalność. Wokół siebie oglądały przecież na co dzień oszpecone ciała (doprawdy trudno nazwać to „sztuką” – choć pewnie „wyrafinowani” naziści zrobiliby sobie z tego niejeden ciekawy abażur – aż ciarki przechodzą po plecach na samą myśl). 

Przez dwa tygodnie postanowiłem wyłączyć się i odpocząć, trzymając z daleka od masmediów. Kiedy wróciliśmy do Polski, zwróciłem w szczególności uwagę na jedną z informacji z Wielkiej Brytanii. Brytyjczycy ustawiali się do salonów tatuażu, by dać „wydziarać” sobie pszczółkę. Taki gest solidarności z Manchesterem. Pomyślałem sobie, że strasznie to głupie. Choć ci biedni ludzie pewnie mieli dobre intencje – chcieli jakoś wyrazić swoją solidarność i łączność z ofiarami. 

Cóż... oni już nie znają czegoś takiego, jak świętych obcowanie, modlitwa jest dla nich pewnie czymś obcym i niezrozumiałym, Msza Święta wydaje im się zapewne czymś nudnym. Tak samo zresztą chyba obcy jest im duch walki. Zamiast więc modlitwy, tatuują się. Zamiast przeciwstawić się przemocy, broniąc swoje rodziny, rysują kolorowe obrazki na chodnikach... 

W Księdze Kapłańskiej czytamy: „Nie będziecie nacinać ciała na znak żałoby po zmarłym. Nie będziecie się tatuować” (Kpł 19,28). Kiedyś wydawało mi się, że to stary zakaz mający znaczenie i sens jedynie w czasach starożytnego Izraela. Okazuje się, że brzmi jakoś dziwnie aktualnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz